Chciał budować ruch oporu na miarę AK. Za działalność opozycyjną nastolatek został skatowany przez SB. Emil Barchański był najmłodszą ofiarą stanu wojennego.
Jak sam o sobie mówił: jego i jego kolegów reżim Polski Ludowej nie zdążył przestraszyć. Jego czynnym manifestem miało być podpalenie symbolu sowieckiego reżimu w Polsce – pomnika Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie. Tę akcję przypłacił życiem.
Działacz opozycji, zwolennik radykalnych kroków, założyciel podziemnej organizacji wzorowanej na Armii Krajowej, kolporter ulotek i pism dysydentów represjonowanych przez reżim, redaktor magazynu patriotycznego, uczestnik manifestacji, założyciel szkolnego kabaretu próbującego wyśmiewać PRL – a wszystko to w wieku zaledwie szesnastu lat. Taki był Emil Barchański.
Akcja „Cokół”, czyli uderzenie w pomnik Dzierżyńskiego w samym sercu Warszawy, miała być ukoronowaniem jego wizji walki z systemem. Walki bez półśrodków, sentymentów i kompromisów. – Wy należycie do pokolenia przestraszonych, nas nie zdążyli przestraszyć – miał powiedzieć kiedyś matce. W swoim pamiętniku napisał: „13 grudnia 1981 r. dla milionów Polaków był potężnym ciosem w tył głowy. Jedni, upadłszy, zostali pojmani, inni jedynie się skulili (…). Ja należę do tych, którzy próbują stawiać kroki do przodu nawet w trudnej pozycji, w kuckach”.
Do przodu, choćby i w kuckach
Emil Barchański urodził się 6 czerwca 1965 roku w Warszawie. Mieszkał wraz z matką i ojczymem, artystą malarzem. Rodzice należeli do „Solidarności”. Utrzymywali kontakty z podziemiem. Emil był chłopcem chorowitym, zmagał się z astmą, miewał alergie. Z racji problemów zdrowotnych musiał powtarzać pierwszą klasę liceum. Chłopak był niezwykle oczytany. Dosłownie pochłaniał książki. Interesowała go historia, a w szczególności historia Polski. W młodzieńcu narastał bunt. Do domu przynosił coraz więcej ulotek, patriotycznych odezw, apeli.
– Pamiętam szczególnie jedną dyskusję, kiedy przywołał nazwiska Tomasza Zana i Adama Mickiewicza, mówił o filaretach i filomatach, o kibitkach wysyłanych na Sybir. Odniosłam wrażenie, że on gotów jest już teraz wsiąść do takiej kibitki i pojechać za swoje ideały na najdalszy Sybir – wspominała po latach matka Emila.
W liceum nastoletni opozycjonista założył kabaret „Wywrotowiec”, w którym starał się wyśmiewać PRL-owski reżim. Udało mu się wydać też jeden numer pisma podziemnego „Kabel”. Gdy sprawą zainteresowała się SB, dyrekcja szkoły pomagała uczniom pozbyć się nakładu czasopisma. Przełom w działalności Emila nastąpił po 13 grudnia 1981 roku. Dotychczasowe formy oporu okazały się niewystarczające. Warszawscy licealiści chcieli walki czynnej.
Na wzór Armii Krajowej
Po wprowadzeniu stanu wojennego Emil wraz z kolegami założył Konfederację Młodej Polski „Piłsudczycy”. Sam sobie nadał pseudonim „Jan”. Młodzi działacze budowali organizację na wzór Armii Krajowej. Stopniowo grupa rozrastała się. Zgodnie z zasadami konspiracji nie znali swoich imion i nazwisk, posługiwali się tylko pseudonimami. Nie znali też wszystkich członków grupy. Do dziś zresztą nie udało się ich ustalić. Na pewno należeli do niej również: Artur Nieszczerewicz ps. „Prut”, uczeń szkoły muzycznej im. F. Chopina, i Marek Marciniak ps. „Lis” z warszawskiego Technikum Ogrodniczego.
Spiskowcy porozumiewali się za pomocą karteczek przyklejanych pod spód ławek w kościele św. Anny w Warszawie. Zostawiali też korespondencję w pudełkach po zapałkach, ukrywanych w katedrze św. Jana. Szukali sposobu na pokazanie swego buntu wobec reżimu. Działania miały być przede wszystkim widoczne i radykalne. Rozważali obrzucenie koktajlami Mołotowa budynku KC PZPR. Butelki z benzyną miały polecieć z któregoś z sąsiednich dachów. Ostatecznie jednak z pomysłu się wycofali, uznając go za zbyt trudny do realizacji.
Zamiast tego wybrali zamach na „krwawego Feliksa”, symbol sowieckiej dominacji w Polsce i zbrodni komunizmu. Pomysł zamachu na pomnik Dzierżyńskiego miał wysunąć właśnie Barchański. Dzierżyński, dumnie prężący pierś w sercu polskiej stolicy, miał zapłonąć niczym pochodnia.
Czytaj też: Wszystkie zbrodnie Feliksa Dzierżyńskiego [18+]
Płonący Feliks
Warszawa, mroźny wieczór 10 lutego 1982 roku. Zaledwie dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego. Na ulicach panuje atmosfera nieufności, niepewności, zagrożenia. Wszędzie kręcą się patrole Milicji Obywatelskiej. Około godziny 17.30 grupka chłopców spotyka się przed sklepem „Jubiler” na dzisiejszym placu Bankowym – wówczas placu Dzierżyńskiego. Jest ich siedmiu. Do dziś udało się ustalić nazwiska tylko trzech. Oprócz Barchańskiego, Marciniaka i Nieszczerewicza byli tam nastolatkowie o pseudonimach „Kowal” i „Opty” oraz prawdopodobnie jeszcze dwóch innych uczestników. Szefem grupy jest Nieszczerewicz. Zakłada na głowę domowej roboty kominiarkę, na ramię – opaskę biało-czerwoną. To sygnał.
Nagle pasażerowie autobusu stojącego na przystanku przy obecnym plac Bankowym dostrzegają niecodzienny widok. Wysoki na kilka metrów pomnik Feliksa Dzierżyńskiego zaczyna płonąć niczym pochodnia. Ludzie przez brudne autobusowe okna patrzą na kilku nastolatków, ciskających w postument butelkami z wsadzoną do środka, zapaloną szmatą. Każdy kolejny koktajl Mołotowa powoduje buchnięcie nowej smugi ognia.
– Pamiętam, że wszystko stanęło. Ludzie, samochody, autobusy – wspominał po latach Nieszczerewicz. Akcja rozgrywa się dosłownie w ciągu kilkunastu sekund. Następnie grupka zamachowców ucieka, rozpraszając się w uliczkach Starego Miasta. Zaczynają wyć syreny milicyjnych polonezów. Rozpoczyna się pościg. Uciekinierzy pędzą w stronę ulicy Corraziego. Jest tam wąski przesmyk, który ma pomóc w ewakuacji. Nieszczerewicz, ciężko dysząc, wyciąga ostatnią butelkę z benzyną. Odpala i rzuca za siebie. Na chodniku momentalnie wyrasta ściana ognia. Ma opóźnić pościg.
Po kilku minutach nastolatkowie docierają wraz Emilem do jego mieszkania przy ul. Bonifraterskiej. Zdają już sobie sprawę, że nie wszystkim udało się uciec. Marka Marciniaka dorwała milicja.
Sprawa „Fenix”
Ujęcie sprawców było dla SB nie tylko kwestią wizerunkową. Przecież dopiero co wprowadzono stan wojenny. Wydawało się, że społeczeństwo zostało spacyfikowane. Tymczasem na tak wyjątkowo bezczelny czyn pozwoliła sobie grupa dzieciaków. Zhańbiła bohatera rewolucji – symbol wiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej.
Złapany Marek Marciniak, mimo katowania na komendzie, powiedział niewiele. Wydał pseudonimy pozostałych członków akcji i miejsce ich spotkań. Nic więcej nie wiedział. Prawdziwych nazwisk nie znał. Wydawało się, że młodociana konspiracja zadziałała perfekcyjnie. Były to jednak tylko pozory. Dziś wiadomo (opisał to Patryk Pleskot w swojej książce „Zabić. Mordy Polityczne w PRL”), że w otoczeniu licealistów kręcił się zdrajca. Do rozpracowania grupy bezpieka zaangażowała dwóch Tajnych Współpracowników i trzy Kontakty Operacyjne.
Tymczasem po brawurowym zamachu Barchański pracował po nocach w podziemnej drukarni „Solidarności”, zakamuflowanej w prywatnym mieszkaniu, w wieżowcu na rogu ulic Kijowskiej i Targowej. Metodą sitodruku powielał odezwy przywódców podziemia, które następnie zamierzał kolportować. Towarzyszył mu przyjaciel ze szkoły i nieznajomy wcześniej Emilowi chłopak o imieniu Andrzej. Czy to on był informatorem bezpieki?
Tego zapewne nie dowiemy się nigdy. W każdym razie któregoś wieczoru do mieszkania wtargnęła grupa ubranych po cywilnemu mężczyzn. Złapali ich na gorącym uczynku. Emil chciał uciekać. Stanął w balkonie gotów skoczyć na sąsiedni. Zawahał się. W tym czasie jeden z esbeków wyciągnął pistolet i wymierzył mu w głowę. – Wracaj albo skacz! – warknął do nastolatka. Przerażony chłopak spanikował. Wrócił do mieszkania.
Czytaj też: Czy wprowadzenie stanu wojennego w Polsce było zgodne z prawem?
Bicie bez nazwisk
Barchański trafił na milicyjny dołek. Podczas przesłuchań oficerowie testowali na nim siłę swoich ciosów. „Każdy cios to ból. Znienacka, pojedyncze uderzenia bolą bardziej od ciągłego bicia, kiedy po chwili niczego się już fizycznie nie czuje, bo wtedy górują udręka i ból psychiczny. Oczy szczypią, tępy ból głowy, ciemno przed oczami, uczucie golizny, nie ma skóry, są tylko nerwy, chłód i uciążliwy ból w karku pod ogromnym ciężarem głowy” – pisał w swoim pamiętniku o przesłuchaniach przez SB.
Skatowany chłopak wydał kilka pseudonimów. Podał też jedno fałszywe nazwisko. Po kilku dniach znęcania się nad nastolatkiem, przewieziono go do domu poprawczego na Okęciu. Z opowieści ludzi, którzy później mieli z Emilem do czynienia (m.in. dyrektora liceum im. Reja), wynika, że esbecy mu grozili. Usłyszał, że jeśli opowie o tym, co działo się podczas przesłuchań, może stać się mu coś złego. Może przypadkowo wyskoczy z okna albo jego ciało zostanie wyłowione z Wisły?
W niecały miesiąc od zatrzymania sąd cywilny wydał wyrok: dwa lata więzienia w zawieszeniu i dozór kuratora. Rodzina Emila odetchnęła z ulgą. Mogło być znacznie, znacznie gorzej.
Czytaj też: Jak SB podsłuchiwała Polaków?
„Ci panowie jak biją, to się nie przedstawiają”
To był jednak zaledwie początek prawdziwych kłopotów. Chłopak nie zamierzał posłuchać „dobrych rad” i siedzieć cicho. Od momentu zatrzymania spisywał swój pamiętnik. Chciał, by o tym, jak działa reżim w praktyce, dowiedziała się cała Polska. Szybko nadarzyła się ku temu okazja. Barchański został wezwany na świadka w procesie pozostałych uczestników zamachu na pomnik Dzierżyńskiego.
Na otwartej dla publiczności rozprawie sądowej pojawiło się wielu dziennikarzy, członków opozycji, a także rodziny zatrzymanych chłopaków i nauczyciele z liceum. Barchański przyszedł do sądu z wizerunkiem Matki Boskiej w klapie marynarki. Na pytanie, czy podtrzymuje wcześniejsze zeznania, odparł, że nie – został do nich zmuszony biciem i szantażem. Oświadczył ponadto, że od tej pory będzie wszem i wobec mówił o metodach przesłuchiwania przez SB.
Prokurator próbowała zbić nastolatka z tropu, pytając, kto konkretnie miał się nad nim znęcać. Emil odparł, że nazwisk nie zna, bo ci panowie jak biją, to się nie przedstawiają, ale w razie konieczności może ich rozpoznać i wskazać. Po tych słowach wśród publiczności przeszedł szmer. Oskarżycielka z trudem panowała nad nerwami. Cała pokazówka bezpieki runęła w gruzach. Echa odważnego wystąpienia nastolatka trafiły do podziemnej prasy. Szły też na Zachód. Mówiło się o tym w radiu Wolna Europa.
W wyniku zeznań Barchańskiego jeden z chłopaków został uniewinniony. Za miesiąc miała odbyć się kolejna rozprawa, na której Emil znów miał być świadkiem. Kolejnych zeznań jednak już nigdy nie złożył. Zamiast tego jego martwe ciało wyłowiono z Wisły.
Czytaj też: Największe zbrodnie peerelowskiej bezpieki [18+]
Droga nad rzekę
3 czerwca 1982 roku Emil zwolnił się z ostatnich zajęć w szkole. Do domu wstąpił tylko na chwilę – po psa. Zgodnie z planem wybierał się na dłuższy spacer wraz z kolegą mieszkającym po sąsiedzku, 21-letnim studentem i młodym tatą Hubertem Iwanowskim. Planowali, że odpoczną trochę na świeżym powietrzu nad Wisłą. Chcieli się też pouczyć. Emil wyszedł z domu, zostawiając matce wiadomość: „Poszedłem po słońce z psem i PO. Wrócę, kiedy słońce nie będzie mi już potrzebne (…). Twoje Emiliątko”.
Według późniejszych zeznań Iwanowskiego wsiedli w autobus na Saską Kępę, następnie Wałem Miedzieszyńskim udali się daleko na południe – w kierunku Błot. Tam znaleźli cypel, na którym się rozsiedli. Chłopak nigdy nie wrócił z tego spaceru.
Tego samego dnia około 21 Iwanowski zapukał do mieszkania państwa Barchańskich. Przyniósł ze sobą kilka rzeczy Emila i tłumaczył, że chłopak został nad rzeką. Miał przeprawić się na drugą brzeg, gdzie spotkał się z jakimiś mężczyznami. Kolega nie wiedział, kim byli nieznajomi. Czekał długo na Emila, ale gdy zbliżała się godzina milicyjna, zdecydował się wrócić do domu. Była to pierwsza wersja wydarzeń. Iwanowski później zmieniał ją wielokrotnie. Na drugi dzień, 4 czerwca 1982 roku matka Emila zgłosiła jego zaginięcie.
Ciało chłopaka wyłowiono dzień później w okolicach Miedzieszyna. Odnalazł je ormowiec Andrzej Dłużniewski. Co robił w tym miejscu, na 500. km Wisły – tego nie wyjaśniono. Zamiast przesłuchania mężczyzny, w aktach sprawy widnieje tylko złożony przez niego krótki raport.
Białe plamy
Od tej pory zaczyna się cała seria zadziwiających opieszałości i przeoczeń w związku ze śledztwem. Notatkę z oględzin ciała chłopaka sporządzono 7 czerwca, a więc dwa dni po znalezieniu jego zwłok. W tym dniu ciało syna rozpoznała też matka Emila. Zwłoki były w stanie silnego rozkładu. Jednak – mimo że ciało gniło – nie było przechowywane w chłodni. Sekcję zwłok Emila Barchańskiego przeprowadzono dopiero 11 czerwca, a więc tydzień po śmierci chłopaka. Jak napisano w protokole, daleko posunięte gnicie uniemożliwiło ustalenie przyczyny śmierci. Uznano, że Emil utonął. Dla jego opiekunów taki wniosek był niedorzeczny. Chłopak bał się wody. Nie umiał pływać. Latem, gdy wypoczywali nad morzem, ani razu się nie kąpał.
Nie bacząc na to, śledczy przyjęli, że nastolatek zginął w wyniku niepotrzebnej brawury, podczas próby przeprawy przez rzekę na drugi brzeg. Taką wersję uznali na podstawie opowieści jego kolegi Huberta Iwanowskiego. Ku wielkiemu zaskoczeniu rodziny, chłopak powiedział milicjantom coś zupełnie innego, niż wcześniej mówił matce Emila.
Krystyna Barchańska interweniowała w tej sprawie w prokuraturze. Podważała zeznania Iwanowskiego. Domagała się konfrontacji, jednak prowadzący śledztwo się na to nie zgodzili. Zeznania uznano za wiarygodne – mimo faktu, że Iwanowski kilka razy zmieniał wersję wydarzeń. Raz twierdził, że Emil próbował piaszczystymi łachami, przy użyciu długiego kija przejść na drugą stronę Wisły. Innym razem opowiadał, że chłopak rzucił się do wody za tonącym psem. O wizycie nad rzeką tajemniczych mężczyzn więcej już nigdy nie wspominał.
Czy chciał przemilczeć prawdę? A może był zmuszony tak uczynić? Matka Emila zapamiętała dziwną rozmowę, jaką odbyła z Iwanowskim w dniu pogrzebu syna. Zdenerwowana zwróciła się do Iwanowskiego z żądaniem prawdy. W odpowiedzi miała usłyszeć: –Czy pani chce, by spotkał mnie taki sam los jak pani syna? Ja mam żonę i dziecko. Czy pani chce, abym zapłacił życiem jak Emil? Czy to pani zwróci syna?
Czytaj też: Ilu Polaków współpracowało z bezpieką?
Epilog
Wolna Polska pozostała bezsilna w wyjaśnianiu prawdziwych przyczyn śmierci nastolatka z Warszawy. W latach 90. sprawę Barchańskiego badała sejmowa komisja przyglądająca się zbrodniom komunistycznym. Nie udało się jednak wskazać śladów ingerencji osób trzecich. Później umorzone zostało także śledztwo prokuratorskie. Od 2009 roku śmiercią Emila zajmuje się pion śledczy IPN.
Czy komuniści spełnili swoją groźbę, że za zbyt cięty język czeka chłopaka śmierć w odmętach Wisły? Wiele wskazuje na to, że tak właśnie się stało. Odważny i bezkompromisowy nastolatek za swą działalność doczekał się wyróżnienia. W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył go pośmiertnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Dziś jest on wymieniany obok takich osób jak Staszek Pyjas czy Grzegorz Przemyk – innych młodych ofiar komunistycznego reżimu. Szerzej o sprawie Barchańskiego można przeczytać m.in. w książce Patryka Pleskota „Zabić. Mordy polityczne w PRL”. Na podstawie biografii nastolatka powstała też sztuka teatralna Sprawa Emila B. zrealizowana dla Teatru Telewizji.
Bibliografia:
- Krystyna Barchańska, Emil, „Kwartalnik Karta”. 51, 2007. Warszawa: Ośrodek Karta
- Patryk Pleskot, Zabić. Mordy polityczne w PRL, Znak Horyzont 2016
- Małgorzata Winkler-Pogoda, Miałam syna Emila. Wywiad rzeka z Krystyną Barchańską-Wardęcką, IPN, Warszawa 2019
KOMENTARZE (1)
Czy dzisiejsze metody śledcze i nowe technologie pozwolą wyjaśnić takie sprawy czy nadal będą prześladowani biedni ludzie?