Prześladowania. Upokarzające kary za najdrobniejsze przewinienia. Chłosta do utraty przytomności. I bitwy, które przeżyć można tylko cudem. Może i to stulecie było wiekiem oświecenia, ale na pewno nie dla szeregowych żołnierzy.
Wiek XVIII przyniósł europejskim wojskom powiew nowoczesności. Wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej, opracowano system rekrutacji, ujednolicono uzbrojenie i umundurowanie. Pojawiły się też pierwsze regulaminy służby. Nie oznacza to jednak, że służba wojskowa w tamtym czasie była łatwa i lekka. Wprost przeciwnie – pod wieloma względami życie rekruta wciąż przypominało piekło.
W kamasze na całe życie
O tym, czym była dla XVIII-wiecznych ludzi służba wojskowa, najlepiej świadczy fakt, że wcielenie w szeregi stosowano często jako karę dla buntowników i przestępców. O rekruta wcale nie było łatwo. A ponieważ żołnierze byli potrzebni, nieraz zdarzało się… porywanie ludzi do wojska wbrew ich woli. Praktykowali to na przykład Prusacy na ziemiach polskich.
Co aż tak odstraszało od wojskowej kariery? Przede wszystkim aż do przełomu XVIII i XIX stulecia służba była dożywotnia. Powołany walczył więc aż do starości, o ile oczywiście udało mu się jej dożyć. Później te warunki zatrudnienia nieco złagodzono. Zaczęto zwalniać żołnierzy po – bagatela – 25 latach.
Takie regulacje wprowadzono choćby w Rosji w 1793 roku i w Austrii w 1804 roku. Biorąc pod uwagę ówczesny stopień przeżywalności żołnierzy w bitwach, zmiana była niewielka. Nic dziwnego, że rodziny rekrutów nadal żegnały się z nimi tak, jakby już nigdy więcej nie miały ich zobaczyć.
Żołnierskie życie nie opływało też w luksusy. Szeregowcy musieli znosić rozmaite niedogodności. Nawet na dach nad głową nie zawsze mogli liczyć. Nie we wszystkich armiach znano koszary. W wojsku rosyjskim nie było ich aż do 1874 roku. Żołnierze mieszkali w namiotach, ziemiankach i lepiankach lub na kwaterach prywatnych. Równie problematyczna była sprawa zaopatrzenia. Wojacy często musieli zdobywać jedzenie na własną rękę.
Do tego dochodziły częste w armii prześladowania. Narażone na nie były zwłaszcza niektóre grupy. Młodzi żołnierze mogli obawiać się tak zwanej fali. Starsi koledzy odbierali im cenniejsze przedmioty i lepsze elementy umundurowania. Przydzielano im najgorsze zajęcia, kwatery i jedzenie. Najgorzej mieli się ci, którzy nie znali języka komendy, jak na przykład polscy włościanie wcielani do armii austriackiej i rosyjskiej. Ściągało to na nich dodatkowe szykany.
Źle traktowano też przedstawicieli mniejszości. Wyznawcy innych religii, niż państwowa, musieli bez gadania uczestniczyć w nabożeństwach innego obrządku. Irlandczycy przymusowo chodzili na msze anglikańskie, a Polacy w wojsku carskim – na prawosławne.
Kary gorsze od śmierci
Tym co – obok widma śmierci na polu bitwy – musiało jednak budzić największe przerażenie rekrutów, była drakońska dyscyplina. Powszechnie stosowano kary fizyczne. Celem brutalnych metod było takie wyszkolenie żołnierza, aby bardziej bał się własnego kaprala niż nieprzyjaciela. Chciano w ten sposób wyrobić u rekrutów odruch ślepego posłuszeństwa. System ten do szczególnej perfekcji doprowadzono w armii pruskiej. Określano go mianem pruskiego drylu. Pojęcie to zrobiło europejską karierę.
W zależności do stopnia przewinienia stosowano kary drobne i ciężkie. Te pierwsze były bolesne i uciążliwe, ale zwykle nie groziły śmiercią. Należało do nich na przykład tak zwane „trzymanie broni”. delikwent stał nieruchomo przez kilka godzin na odwachu, trzymając w rękach a to kilka muszkietów, a to siodło, a to kule armatnie.
Gorsze od tego było siedzenie na ośle. Ukaranego sadzano na drewnianej figurze tego zwierzęcia, której grzbiet kończył się ostrą krawędzią obitą blachą. Żołnierza obciążano kilkoma karabinami lub kulami armatnimi przywiązanymi w workach do nóg. Krawędź boleśnie wbijała mu się w krocze i odbyt.
Inną bolesną karą był tak zwany „pal” lub „słupek”. Skazanego przywiązywano z tyłu za ręce do wysokiego pala i mocno podciągano, w taki sposób, że stopami ledwo dotykał ziemi. W innym wariancie musiał stać na ostro zakończonych kołkach, co było bolesne i dodatkowo utrudniało utrzymanie równowagi. Kara słupka była bardzo popularna w XVIII i XIX wieku. W niektórych armiach stosowano ją jeszcze w XX wieku! Tak wspominał ją pewien austro-węgierski żołnierz:
Najsilniejsi mdleli po trzech kwadransach, lub najwyżej godzinie. Aby przywrócić do przytomności polewano delikwentów zimną wodą. Wyznaczony czas kary żołnierz musiał bezwzględnie odstać.
Arsenał „drobnych kar” był bardzo szeroki. Oprócz kar już wymienionych stosowano na przykad spangi, czyli skuwano krótkimi kajdankami prawą rękę z lewą nogą lub odwrotnie. Niektórym skazanym przykuwano do nogi kulę na łańcuchu. Innym unieruchamiano kończyny za pomocą dwóch belek lub rozciętego pnia, co nazywano „karą kłody”. Wszystkie te sankcje wymierzane były publicznie, ku przestrodze innych żołnierzy.
Kije i rózgi
Pal, osioł czy kłoda były bolesne i upokarzające, ale przy karach ciężkich wydawały się drobną igraszką. Te zaś rozdawano niekiedy nawet za niewielkie przewinienia, takie jak uchybienie podoficerowi, złe ułożenie rynsztunku czy źle zapleciony warkocz.
Najpopularniejsze było bicie unieruchomionego skazańca z użyciem specjalnych kijów. Były one nazywane kapralskimi, ponieważ należały do wyposażenia XVIII-wiecznych podoficerów i służyły właśnie do wymierzania kar i utrzymywania posłuchu wśród żołnierzy. Stały się one wręcz symbolem wojskowej przemocy, zwłaszcza w armii pruskiej. Nienawidzono ich do tego stopnia, że były demonstracyjnie palone podczas wolnościowych wystąpień w Niemczech i Austrii w czasie Wiosny Ludów.
Bicie kijami żołnierz mógł jeszcze przeżyć. Szanse na to znacznie malały przy chłoście. Karę tę, stosowaną we wszystkich XVIII- i XIX-wiecznych armiach Europy, wymierzano (przynajmniej teoretycznie) jedynie za cięższe przewinienia i była orzekana przez sąd. Można ją było dostać na przykład za dezercję w czasie pokoju. Czasem wystarczała jednak opryskliwość wobec oficera albo chodzenie w cywilnym ubraniu po służbie…
Jak wyglądała ta drakońska kara? Najpierw ustawiano żołnierzy kompanii w dwóch szeregach. Każdemu wręczano rózgi z prętów wierzbowych lub leszczynowych, wcześniej namoczone w wodzie z solą. Rozebranemu do pasa skazańcowi wkładano do ust ołowianą kulę muszkietową, na której mógł zacisnąć zęby. Nogi miał skute krótkim łańcuchem, aby nie mógł iść zbyt szybko, a ręce związane.
Trzy tysiące uderzeń
W rytm bębna skazany ruszał przed siebie, a żołnierze kolejno wymierzali mu rózgami ciosy. Wzdłuż dwuszeregu jechał na koniu oficer, który kontrolował, czy kara jest wykonywana solidnie i czy koledzy aby nie oszczędzają kamrata. Gdy tak się zdarzało, ustawieni z tyłu podoficerowie od razu karali opieszalca kijami.
W dwuszeregu mogło stać nawet 200 żołnierzy, więc delikwent już przy pierwszym przejściu otrzymywał 200 uderzeń. I na tym się nie kończyło. W zależności od wyroku, można było przepędzić skazańca przez taką „ścieżkę zdrowia” od sześciu do nawet 20 razy! Większy wymiar kary nie był przy tym aż taką rzadkością. W armii rosyjskiej zdarzały się przypadki skazania żołnierzy na 3 tysiące uderzeń.
Gdy skazaniec zemdlał i nie miał siły iść dalej, umieszczano go na noszach plecami do góry i niesiono do końca szpaleru, by odebrał należytą liczbę uderzeń. Jego ciało zamieniało się w krwawą, pokrytą ranami miazgę.
Po odmierzeniu planowej liczby ciosów profos, czyli podoficer aresztu wojskowego, podejmował decyzję, czy żołnierz trafi do celi, czy do szpitala. O ile oczywiście przeżył, bo nie ma wątpliwości, że chłosta służyła faktycznie do zabicia skazańca, a nie do przykładnego jego ukarania. Mało kto wychodził z tej tortury żywy. Nieliczni, którym udało się przetrwać, nosili na skórze jej ślady do końca życia.
Mięso armatnie
Drastyczne metody służyły przygotowaniu rekrutów do bezwzględnej karności w trakcie walki. Żołnierze musieli utrzymywać rytm marszu, umiejętnie nabijać broń, celować i oddawać strzał. A wszystko to zwykle pod ogniem przeciwnika, pod gradem lecących kul armatnich i karabinowych, w huku i dymie.
Ówczesna taktyka piechoty polegała na maszerowaniu w szyku zwartym w kierunku przeciwnika i prowadzeniu ognia z muszkietów. Nie stosowano jeszcze rozproszonej tyraliery, krycia się, czołgania, ataków skokami, maskowania. Te rozwiązania pojawiły się dopiero pod koniec XIX wieku.
Dodajmy jeszcze, że XVIII-wieczni żołnierze nosili widoczne z daleka barwne mundury, by dowódcy mogli rozpoznać położenie swoich oddziałów. To znakomicie ułatwiało przeciwnikowi celowanie. W efekcie wybuchające pociski artyleryjskie co rusz przerzedzały maszerujące oddziały. Ciała żołnierzy były rozrywane eksplozjami, okaleczane, pozbawiane głów, rąk i nóg. Krew i wnętrzności pryskały na idących obok.
Gdy nieprzyjacielskie pociski robiły wyrwę w szeregach, padała komenda „Szlusuj!”. Pozostali przy życiu żołnierze po prostu zacieśniali szereg i maszerowali dalej. To właśnie oddziały, które potrafiły utrzymać pod ogniem szyk, posuwać się naprzód i zmieniać front, uznawane były za wartościowe i dobrze wyszkolone.
Gdy oddział zbliżył się do wroga na odległość szturmową, następował atak na bagnety, a po nim walka wręcz. Kłuto bagnetami, uderzano kolbami, sieczono tasakami. Walka na tym etapie tak naprawdę nie różniła się wiele od średniowiecznych bitew. Przeżycie zależało od siły fizycznej i umiejętnego posługiwania się trzymaną w ręku bronią: muszkietem, tasakiem, armatnim wyciorem.
Śmierć, przytułek albo… następna bitwa
Tylko nieliczni byli w stanie wyjść cało z bitewnego piekła. Samo przeżycie było zresztą dopiero połową sukcesu, bo nawet najlżejsze rany mogły mieć poważne konsekwencje. Wojskowi felczerzy zajmowali się rannymi zwykle w pośpiechu, bez nadmiernej troski i delikatności. Rutynowo wyjmowali kule i odłamki, a także oczyszczali i bandażowali rany.
Z braku czasu często amputowali zdruzgotane członki nawet nie zastanawiając się, czy da się je uratować. By zatamować krwawienie stosowali przypalanie ran. Wszystko to odbywało się w polowych warunkach, wieczorem lub w nocy, przy blasku świec i pochodni, bez troski o czystość i higienę. Wielu rannych umierało potem na zakażenie.
Na dodatek, jeśli bitwa przeciągnęła się do nocy, poszkodowani musieli czekać na pomoc aż do rana. To znacznie zmniejszało ich szanse na przeżycie. Grupy sanitarne, które zwykle, jeśli walki kończyły się o zmroku, zbierały rannych jeszcze wieczorem, nie ryzykowały działań w ciemnościach.
Ranni z armii przeciwnej byli zwykle dobijani przez zwycięzców lub przez maruderów, szukających zdobyczy na rannych i zabitych. Pomagano przede wszystkim własnym żołnierzom. I trzeba pamiętać, że była to pomoc doraźna. Ci, którzy wskutek odniesionych ran zostali inwalidami, byli usuwani z wojska. Trafiali do przytułku dla inwalidów wojskowych, ale jeżeli nie znalazło się tam dla nich miejsce, czekał ich los żołnierza-żebraka. Przez całe wieki żebrzący inwalida wojenny był normalnym i częstym widokiem na ulicach europejskich miast.
A jaki los czekał tych, którzy przeżyli i zachowali zdrowie? Wracali do szeregów i ruszali do następnej bitwy. Z nadzieją, że to jeszcze nie będzie ta ostatnia.
Inspiracja:
Inspiracją do powstania tego artykułu stała się powieść Alberta Sáncheza Piñoli pod tytułem „Victus. Upadek Barcelony 1714”, Oficyna Literacka Noir Sur Blanc 2018.
Bibliografia:
- Łukasz Golowanow, Bicz i sznur. Kary i dyscyplina w armii brytyjskiej w XVIII i XIX wieku, konflikty.pl 18.01.2013.
- Michael Howard, Wojna w dziejach Europy, Ossolineum 1990.
- Józef Kolarczyk, Kiedyś chłosta robiła karierę…, „Nowiny. Tygodnik Regionalny” 22.06.2016.
- Ignacy Krowiak, Wspomnienia, pinezka.pl 2004-2007.
- Konstanty Górski, Historya piechoty polskiej, Spółka Wydawnicza Polska 1893.
- Antoni Juszczyński, Marian Krwawicz, Wypisy źródłowe do historii polskiej sztuki wojennej. Polska sztuka wojenna w latach 1764-1793. Zeszyt dziewiąty, Wydawnictwo MON 1957.
- Wojciech Olszewski, System kar żołnierskich w armii staropruskiej, Pro Gloria at Patria, 10.11.2010.
KOMENTARZE (25)
Krew męczenników jest nasieniem Imperium.
Drogi Panie Edwardzie, cóż za podniosłe stwierdzenie. Wydaje mi się jednak, że żadne Imperium nie jest warte morza przelanej krwi. Pozdrawiamy.
Patrząc na to co się dzieje od tamtych czasów to niewiele się w tej kwestii zmieniło. Pozdrawiam
Tak naprawdę to nie bitwy zabijały najwięcej żołnierzy tylkochoroby, które się rozprzestrzeniały w obozach dzięki obnizonej odporności wynikającej z ubogich i czasami niewystarczających racji oraz zmęczeniaforsownymi marszami. Wielu żołnierzy nigdy nie uczestniczyło w bitwach, całą służbę maszerowali, ćwiczyli i obsadzali garnizony gdzie padali masowo ofiarą tyfusu, cholery itp. No niestety wzmocnienie państwa przy zniesieniu i ograniczeniu tradycyjnych praw jednostki dało takie rezultaty od XVIII do co najmniej połowy XIX wieku.
Drogi Panie koteu, bardzo słuszna uwaga. Jest w niej dużo racji – same marsze, choroby, ćwiczenia dziesiątkowały żołnierzy. Bitwy jednak ujmowane są w statystykach, dlatego po nich widzimy dokładną liczbę tych, którzy stracili życie. Zapomina się jednak o życiu codziennym walczących. Pozdrawiamy.
Ale liczby nie kłamią. Ok Borodino było jatką. Ale nijak się te wszystkie bitwy miały do np. pobliskie Syczewki. Jakoś nikt bitwy przed XXw nie nazwał maszynką do miesa.
Kara bicia kijami jest pokazana na końcu filmu ,,Szwadron”. Film rozgrywa się co prawda w 1863-64 roku ale myślę że to się specjalnie od XVIII w nie zmieniło. Odnośnie sensu takich ćwiczeń to przy takiej prostackiej taktyce nie dziwie się że żołnierze którzy byli po prostu elementem szyku bojowego i kolumny marszowej musieli być tak szkoleni żeby przypadkiem nie zachciało im się uciekać. Trzeba przyznać że tutaj nie powinniśmy mówić absolutnie o tym że ci ludzie byli żołnierzami bo żołnierzami byli oficerowie, zwykli soldaten byli ofiarami tych wojen. W ogóle to czytałem jak na Śląsku wyglądał pobór- wojsko otaczało osadę i na siłę niczym niewolników wypędzano rekrutów i pędzono do garnizonów. Rekrutom urządzano stype bo uznawano ich w zasadzie za zmarłych. Nie ma się co dziwić, i tak też zapewne wyglądało to wszędzie.
Z wszystkich epok historycznych najbardziej nie lubię XVIII w, nie tylko ze względu na idiotyczne stroje ale i niespotykaną w innych epokach hipokryzje bo owocem całej tej gadaniny o wolności, rozumie, prawach człowieka były niewolnictwo, ludobójstwo w Wandei, czy los zwykłych żołnierzy- niewolników. A to tylko góra lodowa zbrodni wieku oświecenia.
Ps. bardzo dobry artykuł
Dziękuję w imieniu autora. Tematyka jak również tekst w mojej opinii są bardzo interesujące. Nie pamiętam gdzie przeczytałem ale wydaje mi się że opisaną przez Pana metodę poboru rekruta również z powodzeniem stosowała armia carska. Wysokie straty wśród żołnierzy były podyktowane również bardzo ograniczoną wiedzą medyczną. Brak było antybiotyków, ba brak było nawet podstawowej wiedzy na temat bakterii. Gangrena zbierała straszne żniwo wśród żołnierzy. Z jednej strony nie było czasu na poprawne przeprowadzenie zabiegu z drugiej niewiele więcej można było dla nieszczęśnika zrobić oprócz wyjęcia kuli lub amputacji. Można było oczywiście zmienić opatrunek od czasu do czasu ale wtedy uważano, że rany nie wolno wystawiać na działanie świeżego powietrza i niewłaściwym jest zmienianie zbyt często opatrunku (nawet jeśli jest przesiąknięty krwią i ropą).
Kiedyś czytałem książkę z bellony ,,Sand Creek 1864” gdzie był fragment o kawalerii USA, otóż na ok. 1500 kawalerzystów którzy stracili życie tylko 250 zginęło w walce z Indianami. Reszta to zmarli z powodu różnych chorób. W wojnie krymskiej na 90 000 francuskich strat, tylko 15 000 to polegli, reszta zmarli. Większość żołnierzy umierało w wyniku głodu, zapicia się, odmrożeń, różnych chorób czy w wyniku różnorakich burd, coś na wzór śmierci kmicicowej kompanii. Cóż, fajnie się czyta trylogię i fascynuje przygodami głównych bohaterów ale pamiętajmy że większość ich podkomendnych nie była więcej warta dla dowódców niż konie. O ile wiem to jeśli taki zwykły kawalerzysta był ranny to z reguły zostawiano go rannego na pastwę losu Jeśli chodzi o XVIII w to mnie tylko zastanawia dlaczego żołnierze byli poubierani jak laleczki. Bardzo te garniturki kontrastowały z polem bitew i na pewno estetycznie wyglądały po bitwie.
Drogi Panie Jaremo, ostatnie zdanie bardzo mi się podoba – mało kto zastanawia się nad takimi sprawami. A Pan dodał do tego wyjątkowo subtelną ironię :) Pozdrawiam.
@Jarema
Mundury były kolorowe bo dowódca musiał widzieć swoich żołnierzy. Od końca XVII w. aż do poł. XIX dominował szyk linearny gdzie najważniejsze było wykonywanie manewrów tj. zwrotów całymi oddziałami rozciągniętymi nieraz na wieleset metrów. Nie było łączności radiowej, telefonicznej, optyka była rzadka. Stąd kolorowy mundur i duże znaczenie dźwięku (rola dobosza).Do lat 80-tych XIXw. stosowano proch czarny, pole bitwy po pierwszych salwach stawało się nieprzejrzyste od dymów (w takiej „mgle” zginął Lew Północy, Gustaw Adolf). Ponadto żołnierz nie musiał się maskować. Z karabinu skałkowego wyposażonego w gładką lufę, możliwość trafienia w drzwi od stodoły ze 100 metrów to była loteria (stąd powiedzenie „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”). Nie przejmowano się celnością a szybkostrzelnością i zagęszczeniem ognia-stąd szyk linearny. Jeszcze za Napoleona, poza nielicznymi oddziałami wyposażonymi w broń gwintowaną, przeciętny żołnierz miał karabin o donośności 250 m a powyżej 70 m nie celował z niego tylko strzelał „w kierunku”. Wszystko zmieniło się wraz z wprowadzeniem systemu Minie czyli specjalnych pocisków do luf gwintowanych, ładowanych od przodu. W wojnie krymskiej czy secesyjnej, żołnierz wyposażony w taki karabin mógł celować już na 700 m. Pod koniec XIX w. Mauser wprowadził karabin Gew98 – przyrządy celownicze były wyskalowane na 1600 m. – już trzeba było się maskować..
Z przykrością muszę zauważyć, że powyższy artykuł jest dość mocno tendencyjny. Dużo można by mówić o powodach tak silnego nacisku na ów dryl, spierać się na temat zasadności i faktycznej częstotliwości stosowania najcięższych kar. Nie jestem też pewien, czy poskutkowałyby próby objaśnienia XVIII-wiecznej doktryny wojennej lub rozwiania mitów o barbarzyństwie tamtych czasów. Wojna w XVIII wieku była taka, jaka być musiała. Prawda jest taka, że ci XVIII-wieczni żołnierze przez niektórych historyków wojskowości uważani są za „najtwardszy i najlepszy materiał ludzki w dziejach wojen”. Procentowe straty były nieraz wprost zdumiewająco niskie (zwłaszcza w porównaniu z późniejszymi wiekami), a czarna legenda żołnierza-inwalidy na każdym rogu i pod każdym kościołem wzięła się nie z liczby ofiar, lecz z ilości i zasięgu wojen przetaczających się wówczas przez kontynent.
Zbyt często w opisach owej epoki pobrzmiewa kompleks niższości wobec mocarstw, które dzięki swoim „kolorowym żołnierzykom” trzęsły nie tylko całą Europą (łącznie z Polską), ale i światem.
Panie Macieju, mam wrażenie, że żołnierze ze wspomnianej epoki są uważani przez niektórych „najtwardszy i najlepszy materiał ludzki w dziejach wojen” ponieważ maszerowali do ataku wyprostowani w szyku stając na przeciwko karabinów i dział. Uważam, że intencją autora poniekąd było pokazanie jak bardzo żołnierze bali się kary za niewykonanie rozkazu. Biorąc udział w bitwie istniała szansa na przeżycie. Niewykonanie rozkazu wiązało się zawsze z brutalną karą.
Naprawdę nie wiem jaka była geneza XVIII wiecznego sposobu prowadzenia wojen. Z perspektywy wieków raczej bardzo źle ją oceniamy ale podejrzewam, że był jakiś powód takiego postępowania. Druga sprawa pamiętajmy, że nie do dochodzimy od razu do pewnych rozwiązań. Często trzeba czasu i wielu doświadczeń. Francuzi najlepiej o tym przekonali się podczas II wojny światowej. W 1940 r. byli przygotowani na powtórkę z I wojny i wszyscy wiemy jak się to dla nich skończyło. Niemcy stworzyli nowy sposób prowadzenia wojny ponieważ poprzednia doktryna się nie sprawdziła.
Sami przyznajmy że nigdy w dziejach mundur nie był taki zniewieściały i nie pasujący do pola bitwy czy nawet zwykłej garnizonowej służby. Lubię czytać artykuły Wiktora Suworowa który kiedyś napisał o Piotrze I że to był idiota chociażby dlatego że ruski sołdat powinien mieć brodę, futrzaną czapę, konkretne ciepłe buty i płaszcz. Tylko tak przygotowany sołdat przetrwa ten klimat. Tymczasem car Piotr co zrobił? ubrał żołnierzy w peruki i pończochy, w sam raz na ruską zimę. Zresztą wyobrażam sobie żołnierzy w jasnych mundurach kopiących szańce na zabłoconym gruncie. Co jak co- trzeba przyznać że póżniejsze mundury szczególnie w XX w są wygodne, praktyczne, ozdoby nie przeszkadzają a tak po prawdzie to taki mundur z demobilu nadaje się w sam raz do pracy w ogrodzie, na budowie itp…. mundur z XVIII w nadaje się na bal maskowy, na ulicę bym nie wyszedł w nim bo jeszcze bym oberwał na ulicy.
Odnośnie powyższego komentarza to myślę że nie ma czegoś takiego jak okres kiedy istniał najlepszy i najtwardszy materiał w dziejach ludzkości. Ludzie zawsze są i byli ludżmi a ja osobiście uważam że najlepiej walczy żołnierz który wie o co walczy. Armie I RP które miały po ok.8-12 000 żołnierzy dawały sobie świetnie radę dzięki organizacji i wyszkoleniu a nie tępemu drylowi a potęga XVIII wiecznych mocarstw wynikała przede wszystkim ze świetnej organizacji, technologii i dyplomacji oraz nie ukrywajmy że i położenia geograficznego. Gdyby ich armie ruszały na podbój kolonii w workach też odniosłybyzwycięstwo.
Sposób toczenia bitew w tamtym czasie wynikał z uzywanego uzbrojenia. Karabinu ( muszkietu ) ładowanego od lufy nie dało sie załadować w pozycji leżącej, w ukryciu. Nie istniały wówczas państwa narodowe więc żołnierze często nie znali języka a tylko znali rutynowe komendy. To król pruski powiedział, że zołnierz powinien bardziej bać się swojego kaprala niz nieprzyjaciela i było to wynikiem ówczesnej techniki i sztuki wojennej. Pozdrowienia.
Drogi Marku, dziękujemy za krótki, ale treściwy komentarz i również pozdrawiamy.
Tutaj akurat trzeba się zgodzić że wojsko było złożone z przedstawicieli wielu narodowości i wojskowa musztra musiała ich wytresować na pełnowartościowe mięso armatnie a raczej element w szeregu. Jak te armie były multikulti to przytoczę pewną bitwę z XVIII w.- bitwa pod Karansebes gdzie Austriacy zostali pokonani przez…samych siebie. Rzecz miała miejsce w 1788 r. i żołnierze armii cesarskiej w czasie nocnego marszu uznali poszczególnie własne jednostki za oddziały tureckie. Pomyłkę ułatwił fakt że żołnierze wielonarodowościowej armii nie potrafili się dogadać a ciemności nocne zrobiły swoje. Więc jak widać całe to mordercze szkolenie w pewnych warunkach na niewiele się zdawało. Innym ciekawym przykładem jest wojna o niepodległość USA gdzie świetnie wyćwiczonej armii brytyjskiej ogromne straty zadawali strzelcy z amerykańskiego pospolitego ruszenia. I w sumie to cała ta taktyka w określonych warunkach- ogromne, leśne, błotniste obszary była nieskuteczna bo takie oddziały były łatwe do wystrzelania przez znających teren i ostrzelanych partyzantów. I właśnie dlatego sądzę że gdyby nasz król Staś dał się w 1792 porwać a dowództwo przejęli inni to takie lotne oddziały polskich strzelców mogłyby nieżle nabić Moskali na tyłach a nawet sparaliżować rosyjskie zaplecze.
Kara „słupka” przetrwała dłużej niż wspomnienia austro-węgierskiego żołnierza i była stosowana, jak dobrze kojarzę, np. w KL Auschwitz przez Niemców jako kara dla więźniów. Ale to już temat na inny artykuł.
Z obrazów batalistycznych tylko ostatni nie ma opisu co przedstawia. Jest to obraz Ricardo Balaca i przedstawia Bitwę pod Almansą w 1862 r. Artykuł nie uwzględnia udzielania pomocy rannym już w czasach napoleońskich. Chirurg Dominik Larrey z armii Napoleona już w 1979 r. wprowadził na pole bitew ambulanse które segregowały rannych i tych którzy „rokowali przeżycie i powrót na pole bitwy” odwoziły do szpitali polowych.
Szanowny Grocie, niestety limity powodują, że w jednym artykule nie sposób wspomnieć o wszystkim i wyczerpać tematu. Autorzy starają się jak najbardziej szeroko zarysować problem, ale zawsze znajdzie się coś co musi ulec selekcji. Pozdrawiamy.
To ja
W 18w były oczywiście walne bitwy gdzie ginęło i po kilkanaście tysięcy ludzi. Rzeź pod Borodino sprawiła, że Napoleon płakał na polu bitwy. W typowych starciach w 18w straty rzędu 2-3% sprawiały, że dowódcy zaczynali się zastanawiać czy nie odpuscic. Bo wtedy zołnierz to była profesjonalna maszyna do zabijania a nie poborowy po 3 miesiacach szkolenia. Czasami trzeba było isc na zwarcie ale bardziej liczyla się umiejetnosc manewrowania. Czyli wyjść przeciwnikowi na flanke, odciąć od zaopatrzenia, uzyskac lokalna przewagę w czym mistrzem był Napoleon. Jak piszą niektórzy więcej ludzi ginęło z powodu sraczki, goraczki i innych obozowych przypadłości. Take żnowo zbierała jeszcze wojna secesyjna.
Odnosząc się do powyższego artykułu i komentarzy, jako wieloletni rekonstruktor historyczny żołnierza wojny secesyjnej zaznaczę, że tylko wojny prowadzone przez państwa europejskie odznaczały się wykorzystywaniem armii regularnych, w których karność szeregowych była wymuszana przez kadrę oficerską i podoficerską. Wojna secesyjna w USA nie odnotowuje tego rodzaju masowego karania żołnierzy. Regularna armia USA przed wybuchem wojny liczyła ok. 16 000 żołnierzy. A w trakcie wojny przez szeregii armii ochotniczych USA i CSA przeszło ok. 3 milionów ludzi. Bitwy tej wojny pociągały za sobą straty sięgające blisko 50% sił wyjściowych, a to głównie na skutek słabego wyszkolenia żołnierzy ochotniczych regimentów, lepszej gwintowanej broni i nadal stosowanej przez dowódców taktyki liniowej, rodem z epoki napoleońskiej.
Niemniej tzw. „karność” w jednostkach wymuszało ich ochotnicze pochodzenie. Często całe kompanie i regimenty były tworzone z ludzi pochodzących z tych samych miejscowości czy stron. Znali się oni na codzień i jednocześnie się wspierali. Ta zażyłość ograniczała ich niehonorowe zachowania w tym i próby np. dezercji, które nie pozwoliłyby im wrócić na łono swej społeczności. Taki rodzaj „karności” dominował w szeregach armii ochotniczych i dopiero wprowadzenie przymusowego poboru oraz możliwość wykupienia się bogatszych od tego obowiązku poprzez np. wskazanie zastępcy, który za to pobierał odpłatność, doprowadziło do wielu nadużyć, kiedy to zastępca pobierał kasę w jednym regimencie, by następnie zdezerterować i powtórzyć ten manewr w kilku innych regimentach. Wracając jednak do samych kar to stosowano kary za drobniejsze przewinienia podobnie jak w państwach europejskich, lecz za kary ciężkie np. dezercję, przewidziana była kara główna, czyli rozstrzelanie, choć zdarzały się przypadki, że kary te w ramach prawa łaski były zamieniane na inne kary. Mieszkańcy USA przed wybuchem wojny secesyjnej byli w większości świadomi obywatelskich praw, a jednocześnie wiara odgrywała w ich życiu bardzo dużą rolę. W związku z tym często to poczucie obowiązku i honoru wobec kraju i sprawy, jak i wsparcie w wierze dawało im motywację do walki i tak drastyczny dryl jak w armiach europejskich nie był tu potrzebny.
Nieludzkie traktowanie mężczyzn. Faceci sami sobie wyrządzili to piekło. Kiedy to się w końcu zmieni i instytucja wojska przestanie istnieć?!
Niestety nigdy…