Chłopak z dobrej rodziny. Wzbudzający zaufanie wuefista. Bogaty i poważany przez innych gospodarz. Na pierwszy rzut oka nic nie mogło ich łączyć z ohydnymi morderstwami, które wstrząsnęły opinią publiczną Polski Ludowej. A jednak to właśnie oni okazali się prawdziwymi bestiami w ludzkiej skórze, zdolnymi do niewyobrażalnego okrucieństwa.
Ile morderstw popełniono w PRL? Patrząc na statystyki z lat 50., można wywnioskować, że było ich sporo. Rekordowy rok 1951 przyniósł aż 1 149 ofiar morderstw, a w ciągu tej dekady ani razu nie było ich mniej niż 680. Potrzebowaliśmy 50 lat, by te niechlubne liczby się zmieniły – poprawa pojawiła się dopiero po roku 2001.
Relacje o dokonaniach najbrutalniejszych zabójców rzadko trafiały do prasy. Milicja wolała „chronić” opinię publiczną przed takimi informacjami. Nie chciała też wyjść na nieudolną. Jednak historie poćwiartowanych kobiet, dzieci zabijanych w biały dzień i ludzi rozjeżdżanych samochodami w Wigilię w końcu wychodziły na jaw. I nie raz wywoływały wśród ludzi prawdziwą panikę.
Rzeźnik z Niebuszewa
Józef Cyppek nie bez powodu nazwany został rzeźnikiem. Udało mu się udowodnić tylko jedno zabójstwo, dokonane na Irenie Jarosz. Sam opis tego, co odkryto w jego domu w Szczecinie, tłumaczy jednak, czemu znajduje się on w czołówce rankingu najokrutniejszych morderców PRL. W aktach sprawy zanotowano:
W pokoju na kanapie leżały zwłoki kobiety, z odciętą głową, rękami, nogami i wyciągniętymi wnętrznościami. Ręce i jedno udo przy szafie. Wnętrzności – w wiadrze pod oknem. W kuchni na zlewie, krzesłach i drzwiach czerwone plamy – część nieudolnie pościerana.
Na półce przy kaflowej kuchni miska do połowy wypełniona czerwoną cieczą. Obok maszynka do mielenia mięsa ze śladami mielenia. Na talerzach serca i wątroba ludzka. Na stole, na patelni niedojedzona jajecznica z jakimś tłuszczem. Obok chleb ze smalcem, sałatka z pomidorów i kawałek surowego mięsa, chyba wołowego. Po mieszkaniu walały się butelki po piwie i wódce.
Opis poćwiartowanego ciała zgadza się z tym, co widać na zdjęciu, które do dziś krąży w internecie i którego nie powinny oglądać osoby o słabych nerwach. Łatwo można odnaleźć także rysunek, prezentujący, w jakich miejscach Cyppek dokonał precyzyjnych cięć.
Zwłokom brakowało co prawda głowy, ale mąż pani Jarosz zdołał ją rozpoznać. Ustalono też przyczynę śmierci. Morderca sam przyznał, że zatłukł kobietę młotkiem. Wpadł w szał, ponieważ piękna, zaledwie 20-letnia Irena przyszła do niego, by pożyczyć szklankę mąki i nie chciała zrewanżować się za to seksem. Czemu oprawca poćwiartował ciało? Zrobił to, by łatwiej się go pozbyć. I tak głowa trafiła do pobliskiego jeziora Rusałka, zaś ręce, nogi i reszta czekały na swoją kolej.
Ludzka wyobraźnia, zwłaszcza gdy jest napędzana opisami pełnymi brutalnych szczegółów, nie zna granic. Mieszkańcy Szczecina zaczęli szybko podejrzewać, że Irena Jarosz nie była jedyną ofiarą Cyppka. Spekulowano nawet, że tak naprawdę mordował, by potem sprzedawać ludzkie mięso zaprzyjaźnionym rzeźnikom. Niezależnie od tego, jaka była prawda, zbrodniarz trafił na szubienicę 3 listopada 1952 roku – po błyskawicznym, jednodniowym procesie.
Ostatnia wyprawa na sanki
W latach 60. minionego wieku Kraków zastygł w przerażeniu, co i rusz dowiadując się o kolejnych ofiarach nieznanego nożownika. Nikt nie przypuszczał, że poszukiwanym może być Karol Kot – młodziutki chłopak, pochodzący z dobrej rodziny.
Gdy sprawca napadał na staruszki, panika była jeszcze umiarkowana. W 1966 zabił jednak dziecko i ludzie oszaleli z niepokoju, a na miasto padł blady strach. W książce „M jak morderca. Karol Kot – wampir z Krakowa” Przemysław Semczuk przywołuje komunikat Polskiego Radia na ten temat:
13-go lutego bieżącego roku wstrząsnął opinią publiczną Krakowa niecodzienny wypadek: zabito nożem małoletniego chłopca Leszka Całka pod Kopcem Kościuszki. Mimo największych wysiłków organów bezpieczeństwa dość długo nie udało się wykryć sprawcy.
W pogrzebie chłopca uczestniczyło mnóstwo osób, co było rodzajem manifestacji przeciwko nieudolności milicji. „Tysiące ludzi żegnało na zawsze niewinną ofiarę ohydnego morderstwa” – pisał „Dziennik Polski”.
Gdy Karol Kot został w końcu złapany, w trakcie wizji lokalnej opowiedział dokładnie, jak dokonał tej przerażającej i bezsensownej zbrodni. Przyznał, że po prostu chciał kogoś zamordować. Planował to od kilku dni, ale nie zakładał, że jego ofiarą stanie się dziecko. Leszek wydał mu się „odpowiednim obiektem”.
Najpierw zapytał chłopca, czy na Kopcu odbywają się zawody saneczkarskie, czy spartakiada. Ten odwrócił głowę, by odpowiedzieć swemu przyszłemu oprawcy. W ręku wciąż trzymał saneczki. Nożownik przyciągnął go do siebie i stojąc z tyłu, zadał mu 11 ciosów narzędziem, które nazywał „bagnecikiem”. Było to więcej, niż potrzeba – już po około 4-5 uderzeniach dziecko było bezwładne. Jak to ujął sam morderca: „leciało mu już przez ręce”.
Ostatecznie młody mężczyzna został skazany na karę śmierci za 2 zabójstwa, 10 prób morderstw (w tym napad na 7-latkę) oraz podpalenia. Kara została wykonana 16 maja 1968 roku.
Wśród nocnej ciszy
Tak zwana sprawa połaniecka to jedna z najgłośniejszych i jednocześnie najbrutalniejszych masakr okresu PRL. Tragiczne wydarzenie miało miejsce w nocy z 24 na 25 grudnia 1976 roku na szosie z Połańca do wioski Zrębin (dzisiejsze województwo świętokrzyskie).
Przyczyna zbrodni była więcej niż błaha. Otóż w sierpniu tego samego roku odbyło się wesele dwóch z ofiar – Krystyny Kality i Stanisława Łukaszka. Do pracy w kuchni zatrudniono wówczas siostrę Jana Sojdy, Adasiową. Kobiecie obiecano, że po przyjęciu będzie mogła zabrać dla siebie ustaloną ilość jedzenia. Jednak gdy gospodarze zauważyli, że próbuje ona zabrać znaczne ilości wędlin (więcej, niż to było uzgodnione), zwrócili jej uwagę. Kucharka uniosła się honorem, a jej brat poprzysiągł zemstę.
W pamiętną wigilię roku 1976 mieszkańcy Zrębina, łącznie kilkadziesiąt osób, pojechali na mszę do Połańca dwoma specjalnie wynajętymi na tę okazję autobusami. Czekała tam na nich dodatkowa atrakcja – w stojącym pod świątynią niebieskim Sanie wszyscy, na czele z Sojdą i sołtysem, wzięli udział w libacji alkoholowej. Tymczasem ciężarna Krystyna Kalita (teraz już Łukaszek) i jej mąż zostali podstępem wywołani z mszy. Kobiecie powiedziano, że jej ojciec jest bardzo pijany i „rozrabia” w domu. Para, której towarzyszył brat Krystyny, Mietek, ruszyła piechotą do domu.
Trójka niewinnych ludzi została wkrótce dogoniona przez niebieskiego Sana. Jechał nim nie tylko mściwy Sojda, ale też pijani mieszkańcy wioski. „Eskortę” stanowił Fiat 125p i to właśnie on przejechał nastoletniego Mietka. Żadna z osób jadących autobusem nie zareagowała. Gdy zaś Krystyna i Stanisław podbiegli do rannego chłopca, zostali zaatakowani przez Jana Sojdę i jego szwagra kluczem do autobusowych kół. Następnie, jak głosił późniejszy akt oskarżenia, główny sprawca zbrodni i jego poplecznicy postanowili, że:
(… )należy zrobić tak, by wynikało, że śmierć małżonków Krystyny i Stanisława Łukaszków i brata Krystyny, Mieczysława Kality, była następstwem wypadku drogowego, oraz upozorować, że Krystyna została przed śmiercią zgwałcona. Wyniesiono więc zwłoki Stanisława i Mieczysława oraz nieprzytomną w dalszym ciągu Krystynę, którą ułożono w rowie po prawej stronie drogi, głową w kierunku Połańca.
Zwłoki Stanisława i Mieczysława przeniesiono na pewną odległość od Krystyny, układając je w rowie. Miejsce kierowcy w autobusie San zajął Bronisław Karaś, który wjechał do rowu, najeżdżając na zwłoki. Następnie cofnął autobusem wzdłuż dna rowu, najeżdżając tylnym kołem na leżącą Krystynę. W następstwie tego doznała ona złamania kości miednicy i obrażeń mózgu, które bezpośrednio sprowadziły jej śmierć. (…).
Skutki pozorowanego wypadku były straszne. Wszystkie ofiary miały rozległe złamania kości czaszki. W przypadku Stanisława kość została wgnieciona, uszkadzając mózg. Obrażenia Mieczysława opisywano jako „zmiażdżenie i stłuczenie tkanki mózgowej”.
By uniknąć kary, Jan Sojda skłonił współmieszkańców do milczenia. Miał w Zrębinie ogromne poważanie, świadkowie przysięgli więc, że nigdy nie wyznają prawdy. Mimo to winni ponieśli karę. Sojda oraz jego szwagier Józef Adaś, którego uznano współwinnym, zostali skazani na karę śmierci. Wyroki wykonano w 1982 roku w krakowskim areszcie przy Montelupich. Dwóch innych oprawców trafiło na wiele lat do więzienia.
Ofiary Szatana z Piotrkowa
O Mariuszu Trynkiewiczu zrobiło się głośno w 2014 roku, kiedy to kończył mu się wyrok pozbawienia wolności za odrażające zbrodnie, dokonane pod koniec lat 80. Ludzie drżeli na myśl, że znów będzie spokojnie przechadzać się po ulicach, także w pobliżu niewinnych dzieci.
Ten morderca i pedofil zabił łącznie czterech chłopców. Najpierw zwabił do siebie jednego z nich a później kolejnych trzech. Doskonale wiedział, jak mówić do dzieci w taki sposób, by mu zaufały. Był nauczycielem i miał doświadczenie w pracy z młodzieżą.
Pod koniec upalnego lipca 1988 roku Trynkiewicz miał zaledwie 26 lat. W poszukiwaniu ofiar udał się nad zalew Bugaj w swoim rodzinnym Piotrkowie Trybunalskim. Było tam pełno nieletnich, a on tylko czekał na taką okazję. Spośród gromady dzieci wybrał trzech chłopców. Zaprosił ich do domu, obiecując, że pokaże im swoje znaczki pocztowe, akwarium z rybkami oraz nauczy ich strzelać z wiatrówki. Wzbudził tym zaufanie 11-letniego Tomka i dwóch 12-latków: Krzysia i Artura.
Gdy dotarli na miejsce, zadźgał chłopców, a następnie umył ich ciała i zaniósł do piwnicy. Później wywiózł je do lasu, gdzie zostały znalezione przez przypadkowego grzybiarza. Dzieci były związane sznurem, owinięte w materiał i, jak się okazało, nadpalone. Psychopatyczny morderca próbował zatrzeć w ten sposób ślady. Trynkiewicza szybko schwytano. Niewiele pamiętał, jednak jego zeznania i tak budzą grozę. Tak relacjonuje je Ewa Żarska, autorka poświęconej zbrodniarzowi książki:
Jak przez mgłę widzi chłopców leżących w pokoju. Z ust ciekła im krew. Byli cali zakrwawieni. Pamięta, że zakładał im foliowe worki na głowy. „Wydaje mi się, że byłem w łazience i wymiotowałem. Pamiętam, że wyciągałem coś z pościeli, to chyba były prześcieradła. Wyjąłem nawet jakąś część poszewki z walizki znajdującej się w tapczanie. Momentu i sposobu pakowania zwłok nie pamiętam. Przypominam sobie, że spojrzałem na zegarek, była godzina 17. Mieszkanie opuściłem, wychodząc z łazienki”.
Śledztwo wykazało, że chłopcy nie byli pierwszymi ofiarami wuefisty-pedofila. Już wcześniej, 4 lipca, zgwałcił i zabił 13-letniego Wojtka. Dziecko zostało uduszone, a następnie zakopane w lesie. Obecnie morderca przebywa w ośrodku psychiatrycznym dla szczególnie niebezpiecznych przestępców w Gostyninie. Nie przeszkodziło mu to wziąć ślubu. Gdyby nie amnestia, od dawna by nie żył.
Co jakiś czas odżywa w Polsce dyskusja na temat kary śmierci. Wiele osób jest zdania, że najbrutalniejszych morderców, co do których winy nie ma wątpliwości, powinno się usuwać ze społeczeństwa na zawsze. Większość „bohaterów” tego artykułu czekał właśnie taki koniec, co było spełnieniem nie tylko wyroku sądu, ale też woli oburzonego społeczeństwa.
Bibliografia:
- Marcin Dobrosz, Józef Cyppek. Morderca i kanibal ze Szczecina, „Polska Times” 29.08.2016.
- Wiesław Łuka, Nie oświadczam się, Wydawnictwo Dowody na Istnienie 2014.
- Przemysław Semczuk, M jak morderca. Karol Kot – wampir z Krakowa, Świat Książki 2019.
- Ewa Żarska, Łowca. Sprawa Trynkiewicza, Znak Literanova 2018.
KOMENTARZE (7)
Przynajmniej była wtedy kara śmierci i mordercy dostawali to, na co zasługiwali. Teraz większość z nich dostałaby śmieszne wyroki i wychodziła po kilku latach – to młody wiek, to niepoczytalność, to to, to tamto.
Bzdury. Właśnie kara śmierci nie działała specjalnie odstraszająco, bo mowa jest o 1149 morderstwach w 1951 roku, i przez dekadę nie spadła poniżej 680. Obecnie (2014-17) liczba morderstw jest na poziomie 532, 502, 469 i 519 w 2017 roku. Tu proponuję sprawdzić jeszcze liczbę ludności. Z karą śmierci można zawsze znaleźć kozła ofiarnego, jak Marchwicki, powiesić go i po sprawie. Dzisiejszy przykład Komendy też pokazuje, że kara śmierci nie jest rozwiązaniem na zasadzie „morderca dostaje to, na co zasłużył”…
BREDZISZ erde! śmierć za śmierć…. TO cytat z Księgi Ksiąg
Jak widać religijne księgi już dawno przestały być religijne.
Zabójstw bylo dużo bo milicja i prokuratura była nie udolna i skorumpowana Sprawa polaniecka pokazala że milicja i prokuratura otrzymala łapówki od sprawcow i sprawe umorzono gdyby nie pisma matki ofiar nic na jaw by nie wyszło
Google niewygodna prawda zapomniany syn Wałęsy
Google Wałęsa szuka pracy stawka jakiej rzada zwala z nóg
Google Wałęsa obraża ludzi
Google Wałęsa agentem SB
Google modowa wpadka córka Wałęsy wygrała
Google Wałęsa odwiedzi wnuka w więzieniu z paczką
Hej, widac że fragment o zbrodni połanieckiej pisany na podstawie reportażu Wiesława Łuki bo nazwisko kierowcy jest zmienione – na takie którego użył właśnie Pan Łuka