Jak wygląda Twój zwyczajny dzień? Wracasz z pracy skonany? A może kochasz to, co robisz? Kobiety zesłane na Sybir i do łagrów opowiadają o rzeczywistości, w której najzwyklejszy dzień był walką o przetrwanie. Z klimatem, głodem, współwięźniami, tępym tasakiem, końskim łajnem i brakiem mydła.
Stare przysłowie głosi, że głód jest najlepszym kucharzem. Trudno jednak o wyobraźnię kulinarną, gdy nie ma składników nawet na najprostszą potrawę, a przed śmiercią głodową trzeba się ratować, ogryzając zeschnięte kości zwierząt czy szukając na stepie padliny.
Od święta śmierdząca ryba
Alina wspomina, że w syberyjskim łagrze na Workucie na śniadanie była zupa „plujka” i naparstek oleju o zapachu i konsystencji smaru do maszyn. Za wyrobienie wyśrubowanej normy dostawało się kawałek chleba. Stefanii też utkwił w pamięci mokry, ciężki chleb, który wyglądał i smakował jak kawałek gliny. Rano dodawano do tego rzadką zupę gotowaną na zielsku dla bydła. Po pracy można się było pokrzepić łyżką kaszy z odrobiną oleju i zupą. Od święta była śmierdząca, słona ryba.
Barbara wspomina, że w garbarni jedzono tłuste oskrobiny z wyprawianych skór z kawałkiem czerstwego chleba. „Brzydziłam się tym tłuszczem potwornie” – wspomina bohaterka „Dziewczyn z Syberii” Anny Herbich. – „Pomimo głodu, który trawił moje trzewia, nie byłam w stanie wziąć tego paskudztwa do ust”. Już chętniej jadła gurty, czyli słone kawałki twardego jak kamień sera. Trzeba je było przez godzinę trzymać w ustach. Dopiero wówczas z trudem dawały się pogryźć.
Stefania wraz z koleżankami z łagru postanowiła wyprawić symboliczną Wigilię. Za kutię posłużyła łyżka kaszy z olejem, a czarny obozowy chleb udawał opłatek. Ktoś doniósł na nią z zazdrości i trafiła do karceru. Z kolei Weronika, którą zesłano do łagru w Krasnojarsku i na co dzień dostawała nieludzkie racje chleba z parzonym owsem – jak dla koni – piekła na Wielkanoc placki z zeszłorocznych ziemniaków znajdowanych na polu przy niemieckiej kolonii.
Pilnuj nawet nocnika
W łagrach obowiązywało prawo silniejszego, a kradzieże szerzyły się niczym wszy i pluskwy. Stefanię już pierwszej nocy okradziono do samej koszuli, a wkrótce potem ktoś w nocy ściągnął jej z nóg nawet nędzne obozowe onuce. Zostały jej łapcie z łyka noszone na gołą skórę.
Kradziono właściwie wszystko. Na przykład zwyczajny nocnik – biały, z niebieskim rąbkiem, który babcia Janiny zabrała ze sobą z Polski. Pierwszej nocy wystawiły go na zewnątrz i ktoś się na niego połakomił. Janina odzyskała go po latach i zabrała ze sobą, wracając z siostrą do kraju. Ocalały tylko we dwie, a nocnik był ich jedynym dobytkiem.
Z kolei Alina w obozie na Workucie dostała swoje pierwsze walonki o osiem rozmiarów za duże. Musiała wypchać je bielizną i koszulami, żeby nie pospadały jej z nóg w śniegowych zaspach. Na początku jej to przeszkadzało, ale tylko dzięki temu zachowała swoje rzeczy, bo wszystkie pozostałe jej ukradziono. Barbarę regularnie okradały sowieckie prostytutki. Skargi nie przynosiły efektu, trzeba było po prostu przywyknąć.
Każdy kłos się liczy
Zwyczajny dzień syberyjskich zesłańców to również praca na rzecz „ojczyzny światowego proletariatu”. Szeroki wachlarz zajęć obejmował zarówno te mniej wyczerpujące, jak i te wykraczające ponad ludzkie siły.
Grażyna trafiła na Syberię jeszcze jako nastolatka, więc nie została skierowana do najcięższych prac. Razem z siostrą Zosią i kuzynką Jasią zajmowała się wyrobem samanu, czyli miejscowego budulca z wysuszonego nawozu, słomy i gliny. Lepiły również kiziak – cegiełki z krowich odchodów, którymi paliło się w piecu.
Niestety, dziewczęta nie miały czym umyć się po pracy – mydło było na zesłaniu niedostępnym luksusem. Myły się więc ługiem. W znacznie gorszej sytuacji były dorosłe kobiety, których zwyczajne dni upływały na morderczej pracy w kołchozach i łagrach.
Stefania pracowała na początku w łagrze przy koszeniu trawy „Iwan czaj”, która przypominała kukurydzę i sięgała jej powyżej ramion. Robiono z niej paszę dla bydła i zupę dla więźniów. Ścinano ją tępymi tasakami, a dzień roboczy trwał przynajmniej dwanaście godzin. Do obozu można było wrócić wyłącznie po wykonaniu jak największej części normy, co skrupulatnie weryfikowano za pomocą wagi. Dziennie przypadało dwieście kilo zielska na głowę.
Podobną pracę wykonywała Barbara: podczas sianokosów ładowała siano na wozy. Po dwunastu godzinach dziennie padała z nóg, a głodowe racje nie pozwalały na regenerację. Pracowała również w niesamowitym smrodzie w garbarni, gdzie musiała przenosić na głowie wysuszone, nie do końca oczyszczone zwierzęce skóry do wielkiego drewnianego bębna.
Straszliwe słowo: zima
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Zima była porą wyrębu lasu, pracowano w śniegu sięgającym po pas i w przejmującym mrozie. Drzewa przygniatały ludzi, miażdżyły im kończyny.
Jakby tego było mało, trzeba było mieć oczy dookoła głowy, bo można było dostać w głowę siekierą. Stefania ocalała, bo pod śmiertelnym ciosem padła nie ona, ale więźniarka stojąca zaledwie kilka metrów dalej. Urka, czyli kryminalistka, postanowiła odpocząć w ciepłej celi od trudów łagrowego życia, więc zabiła przypadkową kobietę.
Alinę skierowano do rozładunku węgla. Po latach mąż nie uwierzył w opowieści o kilkunastokilogramowych workach noszonych na plecach. Można też było trafić do odśnieżania torów kolejowych. Mężczyźni i kobiety rozbijali kilofami zmarznięte na kamień bryły, drążąc tunel w trakcie zamieci. W huczącym wichrze i oślepiającym śniegu pędzący pociąg dało się zauważyć dopiero w ostatniej chwili. Nie każdemu udawało się odskoczyć na czas.
Wcale nie lepsze: lato
Lato na Syberii wcale nie było znacznie lżejsze od zimy. Budowano drogę do Uralu. Sowieccy inżynierowie – wiedzeni jakąś niepojętą logiką – zaprojektowali ją przez ciągnące się aż po horyzont mokradła. Zasypywano je żwirem i kamieniami, wykorzystując jedynie łopaty, kilofy i taczki. Do pracy tej wysłano również kobiety. Bez wody, za to w towarzystwie chmar komarów i meszek, które rozgryzały spojówki do krwi.
Diabelskie meszki, które zjadały ludzi żywcem, zapamiętała m.in. Zdzisława. Skierowano ją do karczowania leśnych ścieżek, które w przyszłości miały zamienić się w drogi. Po próbie ucieczki wysłano ją na półwysep Kola, gdzie pracowała przy budowie dróg pod niemieckim ostrzałem. Jak czytamy w Dziewczynach z Syberii Anny Herbich:
To była prawdziwa katorga. Musiałam nosić deski znad jeziora – były do niego spławiane rzeką – na plac budowy. Deski te były bardzo długie i ciężkie. Trzeba było je sobie zarzucić na ramię i oprzeć w ten sposób, żeby z przodu i z tyłu wystawały po tyle samo. Następnie uginając się pod ich ciężarem i z trudem łapiąc równowagę, taszczyć je kawał drogi. Kazano nam również układać duże kamienie, rozbijane z litej skały przez mężczyzn. Wszystko to rozgrywało się w scenerii kwitnącej północnej tundry.
***
Zwyczajny dzień na Syberii upływał pod znakiem desperackiej walki – z głodem, z chorobami, z jakże surowym północnym klimatem. Wbrew wszystkiemu było tam miejsce na miłość, przyjaźń, uśmiech. Bohaterki książki Anny Herbich walczyły o własną godność, o bliskich, ale przede wszystkim o przeżycie i powrót do kraju. I nigdy nie dały się złamać.
Źródło:
- Anna Herbich, Dziewczyny z Syberii, Znak Horyzont, Kraków 2015.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.