W średniowieczu nie było czynu bardziej haniebnego od samobójstwa. Surowe kanony i brutalne obyczaje nie były jednak w stanie zniechęcić ludzi, którzy utracili sens życia. Także tych, którym na głowie zanadto ciążyły korony.
Już w VI wieku synod zwołany do miasta Braga zdecydował: „Ci, którzy sami sprowadzają na siebie śmierć, czy to żelazem czy trucizną, czy poprzez skok z wysokości czy wreszcie przez powieszenie lub jakiekolwiek inne brutalne środki, nie mają być wspominani na mszy świętej. Grzebiąc ich ciała nie wolno odśpiewywać psalmów”. Na koniec podkreślono jeszcze, że trupy samobójców mają być traktowane dokładnie tak samo, jak ścierwo przestępców skazanych na śmierć.
Bezlitosne prawo
Kanon z Bragi przez na całe stulecia stał się filarem europejskiego podejścia do samobójstw. Przepisywano go setki razy, uzupełniając jeszcze wzmiankami o szatańskim opętaniu samobójców. A także coraz to nowymi sankcjami. W jednej księdze pokutnej dopowiedziano na przykład, że trupa samobójcy nie godzi się wkładać do „nieskażonej ziemi”.
Brzmi niegroźnie. W praktyce jednak reguła sprowadzała się do tego, że ludzi, którzy odebrali sobie życie wrzucano wprost do dołów z gnijącą padliną. Także papież Mikołaj, pełniący pontyfikat w drugiej połowie IX wieku, doszedł do wniosku, że samobójcy w ogóle nie zasługują na godny pogrzeb. Należało chować ich w ziemi tylko po to, by „smród rozkładu nie mierził żyjących”.
Zwłoki samobójców wystawiano na widok publiczny, a nawet poddawano wymyślnym, pośmiertnym torturom. Rodziny nieszczęśników musiały liczyć się z utratą całego majątku. Przede wszystkim jednak samobójstwo było źródłem niewyobrażalnego poniżenia. Odium grzechu spadało na żony, dzieci, wnuki. Samobójca był zbrodniarzem nawet gorszym od mordercy, bardziej bezczelnym od lichwiarza. Otwarcie odrzucał przecież dary otrzymane od Boga. I nie mógł liczyć na żadną litość postronnych.
Zbrodniarzy, którzy sami odebrali sobie życie potępiano z pełną mocą. Nie znaczy to jednak, że samobójstwa były rzeczą niespotykaną w średniowiecznej Europie. Wręcz przeciwnie: zdarzały się często, nawet na szczytach władzy.
O burgundzkim hrabim Raculfie, żyjącym w tym samym czasie co nasz Mieszko II opowiadano na przykład, że popadł w tak wielkie szaleństwo, iż „usiłował ranić zarówno siebie samego, jak i ludzi dookoła, przy użyciu buław i wszelakich pocisków, jakie tylko wpadły mu w ręce”. Prób samobójczych zaniechał dopiero po interwencji pobożnego męża, świętego Benedykta.
Cesarz z tendencjami
Podobne tendencje miały się obudzić także w niemieckim cesarzu Henryku IV. Kontrowersyjnym hegemonie, który zasłynął swym wielkim sporem z papieżem Grzegorzem i uwłaczającą pokutą na drodze do Canossy. W wieku pięćdziesięciu lat, gdy stracił już władzę na rzecz syna i choćby resztki szacunku do samego siebie, monarcha doszedł do wniosku, że nie ma sensu dłużej żyć. Tak w każdym razie rzecz odmalował kronikarz Bernold z Konstancji. Oddajmy mu na moment głos.
Zdaniem dziejopisa, Henryk „był w stanie tak straszliwego przygnębienia, że – jak mawiają – aż spróbował oddać się śmierci”. Chyba nawet zdążył przygotować linę lub nóż. Przeżył, ale tylko dzięki szybkiej i przytomnej interwencji dworzan. W efekcie, jak stwierdził Bernold, życzenie zmarginalizowanego władcy „nie zdołało się ziścić”.
Melancholia władzy
Znane są także historię samobójców, których nikt nie odratował. Przepędzony przez brata książę Anglów Edwin, miał się w rozpaczy rzucić między morskie fale podczas przymusowej podróży zagranicę. Z kolei Henryk VII, syn niemieckiego cesarza Fryderyka Hohenstaufa, zabił się, gdy wzniecona przez niego rebelia przeciwko ojcu zakończyła się sromotną klęską. Był rok 1242 i Henryk przebywał w ściśle strzeżonej twierdzy. Według jednej z tradycji, pozbył się życia wyskakując z okna. Inna relacja podaje z kolei, że skoczył z mostu do rzeki, gdy strażnicy na moment stracili czujność podczas transportu dostojnego więźnia.
Opowieść mutowała, bo i robiono co w ludzkiej mocy, aby zamaskować prawdę o śmierci nieszczęsnego następcy tronu. Dla cesarza Fryderyka nawet wersja wedle której to on sam kazał zadusić syna w więzieniu, wydawała się mniej hańbiąca. Bądź co bądź morderstwo stanowiło zwyczajny środek prowadzenia polityki. Wypadało brudzić sobie nim ręce. Ale na pewno nie wypadało mieć syna, który popełnił samobójstwo.
Przykłady można mnożyć. W XV wieku pojawią się nawet pierwsze… listy samobójcze. Najstarszą epistołę, której nadawca zapowiadał odebranie sobie życia, datuje się na rok 1461. List napisał książę włoskiego Urbino, Federigo da Montefeltro. Żalił się swojemu lekarzowi, że nie może już znieść podagry, tęsknoty po zmarłym synie i kolejnych wojennych porażek. Widział tylko jedno wyjście z sytuacji. Śmierć.
***
„Damy ze skazą”. Bezkompromisowa opowieść Kamila Janickiego o czasach upadku i moralnej degrengolady. Uderzające sylwetki wielkich szubrawców. I historia zwracająca godność najważniejszym damom w dziejach polskiego średniowiecza.
KOMENTARZE (2)
Rzeczywiście sporo.Dwa przypadki. I to niepotwierdzone :-)
Co ciekawe, władca Urbino Federico da Montefelt… przeżył, żył jeszcze 21 lat i zmarł w wieku lat 60, co ówcześnie nie było mało.