Historia Jedwabnego to historia sporów – o fakty, interpretacje i pamięć. Prof. Tomasz Szarota opowiada Michałowi Wójcikowi oraz Emilowi Maratowi o tym, co wiemy, czego wciąż się uczymy i jak dyskutować o przeszłości, by nie zamieniać jej w oręż polityczny.

„Ta książka to bomba atomowa z opóźnionym zapłonem. Tak została zaprojektowana i wykonana przez Jana Tomasza Grossa. Jej autor zresztą nie ukrywa, że chodzi mu o to, by emocjonalny ładunek umieszczony w Sąsiadach wprowadzić do polskich sumień i tam go zdetonować. To ma być koniec dobrego samopoczucia Polaków – koniec fałszywej pychy sprawiedliwych wojennej Europy, koniec mitu jedynych, którzy nie mieli nic wspólnego ze zbrodniami Hitlera– pisał po publikacji Sąsiadów Jacek Żakowski. Miał rację?
Analizowałem materiał i źródła, na których opierał się Gross – zebrałem to w całość – tekst znajdziecie w Karuzeli na placu Krasińskich. Od początku było jasne, że książka Jana Tomasza Grossa odbije się wielkim echem i w Polsce, i na świecie. Nawet jeżeli Gross mylił się w szczegółach, to generalnie pisał prawdę: tak, sąsiedzi Polacy mordowali na Podlasiu i w okolicach Łomży sąsiadów Żydów. To był szok. To musiał być szok.
Profesor Jerzy Holzer, szef Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, tydzień po premierze Sąsiadów – jeszcze w maju 2000 roku – wysłał panu i kilku innym naukowcom i publicystom zaproszenie na spotkanie-dyskusję na temat ewentualnych konsekwencji książki. Ciekawe, czy bał się tych konsekwencji jako historyk, czy jako państwowiec?
To spotkanie odbyło się 19 maja. Ale jeśli mnie pamięć nie myli, miało miejsce głównie z inicjatywy ministra spraw zagranicznych Bronisława Geremka. Wszyscy czuli, że to „bomba z opóźnionym zapłonem” i że zdetonuje wiele problemów.

Tomasz Szarota (2024)
„Problemów”? Profesor Holzer napisał w zaproszeniu: „Naszym obowiązkiem jest dbać, aby przeszłość nie była eksploatowana politycznie przeciwko polskiej racji stanu i by nie tworzono negatywnego stereotypu Polaka”. To był lęk: co o nas pomyślą, co powiedzą…
Lęk nie. Raczej troska. Obecny był Witold Kulesza z IPN, historycy: Tomasz Strzembosz, Jerzy Tomaszewski, Feliks Tych, Dariusz Stola i ja. Była też Agnieszka Arnold, Konstanty Gebert, Marian Turski, Agnieszka Magdziak-Miszewska i Jan Tomasz Gross.
Był jeszcze emerytowany prokurator Waldemar Monkiewicz – przedstawiciel Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. I to on stwierdził, że na podstawie ustaleń Komisji z lat 1967-1968 odpowiedzialność za zbrodnię w Jedwabnem spada na oddziały niemieckie. Cytował wam zdanie: „nie można na tym etapie badań jednoznacznie stwierdzić, że doszło tam do żywiołowego pogromu” i że ludność polska „zachowywała się biernie”. Mówił nieprawdę. Wiedzieliście o tym?
Nie, dlaczego…?
Dziś już wiadomo, że jako prokurator manipulował zeznaniami świadków. Niektórzy z nich po wojnie zeznali, że wśród sprawców pogromu widzieli tylko Polaków. On i jego zespół te zeznania po latach „poprawiali”. Tak aby to Niemcy byli wszechobecni. O tych fałszerstwach pisał ostatnio Mirosław Tryczyk.
W 2000 roku nagrałem dla polonijnego radia w USA wywiad o Jedwabnem i całej sprawie. Nie cofnąłbym dziś ani jednego zdania, które tam wypowiedziałem: mówiłem, że tam była niemiecka inspiracja – mniejsza lub większa – i polskie ręce. Nie zmienia to oczywiście ciężaru sprawy. Ale tego, co mówicie o Monkiewiczu, nie wiedziałem.

Fragment pomnika upamiętniającego pomordowanych Żydów z Jedwabnego
Pan był w szczęśliwej sytuacji, bo prowadził badania na temat pogromów w innych podbitych przez Trzecią Rzeszę krajach. Miał pan szerszy horyzont, znał kontekst. Ale zapytamy o coś innego. Do 2000 roku państwo polskie nie było w stanie ustalić prawdy o tym, co się działo w czerwcu i lipcu 1941 roku na Podlasiu i w Białostockiem. Dlaczego? Nie mogło, nie chciało, nie było na to gotowe? Przecież ta „bomba z zapłonem” mogła być rozbrojona inaczej niż na poły literacką książką Grossa – jakimś rzetelnym, poważnym naukowym opracowaniem.
Ale kiedy? W PRL mijanie się z prawdą albo po prostu niepisanie prawdy było celową polityką. Cenzura nie dopuszczała do ujawnienia faktów, które rzucały cień na postawy Polaków podczas okupacji. Naszą, historyków, zasadą było pisać prawdę, ale jeśli się nie dało – nie pisać na dany temat wcale. Lepsze głośne milczenie niż fałsz. Dopuszczało się drobne przemilczenia tam, gdzie nie zmieniały one faktografii, gdzie jej nie odwracały a rebours.
Czytaj także: Polska i Litwa podczas II wojny światowej
Chodzi nam o historyków już w wolnej Polsce. Co na ten temat wiedzieliście, a czego nie wiedzieliście? Jakie źródła były znane?
W 1966 roku ważny tekst na temat Jedwabnego napisał Szymon Datner. Podał główne zręby tej strasznej wiedzy. Tyle że tekst przeszedł bez echa, był publikowany w niszowym piśmie naukowym – „Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego”. Datner opierał się na dwóch relacjach, w tym tej najważniejszej – Szmula Wassersteina (z 1945 roku). A prokurator Monkiewicz pisał artykuły w pierwszej połowie lat 80. Z absolutną pewnością stwierdzał, że do Jedwabnego w lipcu przyjechało aż 232 Niemców z dwóch niemieckich batalionów policyjnych z tak zwanego Kommando Białystok. W 1988 roku w łomżyńskim czasopiśmie „Kontakty” ukazał się reportaż Danuty i Aleksandra Wroniszewskich. Potem, przez lata, rzeczywiście była na ten temat cisza. Nie badaliśmy tego. Nie nazwaliśmy.
Dlaczego? Czego wam zabrakło?
Nie potrafię na to krótko odpowiedzieć. Ja o tym, co działo się w Łomżyńskiem w 1941 roku, nic nie wiedziałem. Jednocześnie pamiętajcie: pisałem książkę U progu Zagłady o zajściach antyżydowskich w Europie. Mówiłem tam między innymi o straszliwym pogromie w Kownie, stolicy przedwojennej Litwy. Na tym się koncentrowałem. I wyszło mi to samo co Grossowi: rok 1941 był czasem zbrodni, wszelkie hamulce moralne zostały poluzowane. A poziom niechęci… nie, nie niechęci – nienawiści! – do Żydów był porażający, bo z kolei oni byli obwiniani o wysługiwanie się Sowietom i wydawanie im antykomunistów. Na Podlasiu było podobnie. To była ta sama atmosfera. Dlatego, gdy ukazała się książka Grossa, wiedziałem, że co do meritum nie ma z nim sporu: tak, to Polacy zabijali, ta teza w ogóle nie wydała mi się niemożliwa. Ale oczywiście – jak zawsze w historiografii – diabeł tkwi w szczegółach. A Jan Tomasz Gross szczegółom tym poświęcał za mało miejsca. Za łatwo uogólniał. Rozumiem, że chciał wstrząsnąć sumieniami, i to mu się udało. I to jest – może nawet zabrzmi to jakoś dziwnie – jego zasługa. Skądinąd powiem wam, dwa razy w życiu dłużej rozmawiałem z Adamem Michnikiem, którego uważam za postać bardzo ważną w historii współczesnej, człowieka mającego na nią istotny wpływ. Zrozumiałem, że intencja na samym początku była taka: nie można ciągle mówić o sławie, chwale i zanurzać się w tym słodkim heroizmie, czyli przyjmować narrację prawicy. Nie, ludzie muszą myśleć też krytycznie. I dlatego „Gazeta Wyborcza” była jakby trybuną tej „pedagogiki wstydu”. Dokładnie pamiętam ataki na Tomka Strzembosza jako na „kustosza Polski niewinnej” (zdaje się, pisał to Artur Domosławski i nie jest to jego najlepszy tekst ani chlubny, powiedziałbym)
Panie profesorze, profesor Strzembosz rzeczywiście trochę po omacku i „na wiarę” bronił tezy, że to nie Polacy w Jedwabnem… I tego dotyczył ów tekst.
Ja na to: a co jest złego w tym, że Tomek Strzembosz napisał książkę Akcje zbrojne podziemnej Warszawy czy książki o konspiracji antysowieckiej?
Ale co to ma do Jedwabnego?
To jest – zdaniem jego krytyków – wpisywanie się w etos dumy i tylko dumy, bo przypominał postaci, z których powinniśmy być dumni.
Nie wiemy, czy „powinniśmy”. Tutaj u pana na półce stoi Saga o Łupaszce profesora Strzembosza. Z tego żołnierza nie można być dumnym.
Z niektórych jego czynów – nie. Z innych – tak. Nic nie jest proste! Razem z Tomkiem uczestniczyliśmy w dyskusji na temat książki Grossa – dyskusji, którą zorganizowała „Gazeta Wyborcza”. Dla Adama Michnika – oprócz tego, że rodzina Strzemboszów jest bardzo endekoidalna – Tomek jest typowym przykładem polskiego historyka nacjonalisty, który wiedział o Jedwabnem, tylko to zataił.
Nie, nie, panie profesorze! Tekst Domosławskiego był o tym, że profesor Strzembosz w ciemno zaprzeczył ustaleniom Agnieszki Arnold i Jana Tomasza Grossa…
Bardzo dokładnie pamiętam rozmowę z Adamem Michnikiem, kiedy razem wracaliśmy z Sopotu. Mieliśmy parę godzin. Mówiłem mu: Adamie, słuchaj, zrozum, Tomek Strzembosz jest pionierem badań terenów, które były pod okupacją sowiecką, był nauczycielem Grzegorza Motyki i innych, nie interesował się jedynie okupacją niemiecką. Ale – zabić się dam! – nie wiedział o tych haniebnych historiach związanych z mordowaniem Żydów. On się skupiał na konspiracji antysowieckiej. Zdawał sobie sprawę z antysemityzmu, tego przedwojennego, tego, który wybuchł po wejściu Niemców na tereny wcześniej okupowane przez Rosjan. Ale nie mógł wiedzieć o skali i okropności tego procederu! I został wrzucony do jednego worka ze wszystkimi tymi szalonymi obrońcami dumy i tylko dumy.

Jan Tomasz Gross w Collège de France, 2019
I został honorowym obywatelem Jedwabnego, przypomnijmy. Niestety. Profesor Strzembosz zdawał się przez pewien czas negować ustalenia Grossa i innych, nie znając źródeł. O to chodziło jego oponentom. Po obu stronach emocje brały gorę. Ale nie brnijmy w to, nie jesteśmy od tego, by oceniać kogoś takiego jak Strzembosz. Pan – może, my nie. A dalsza rozmowa na ten temat siłą rzeczy będzie ocenianiem wielkiego nieżyjącego historyka. Reasumując: gdy balon dumy jest sztucznie nadmuchiwany, a powody do wstydu są negowane, to u ludzi myślących rodzi się potrzeba przekłucia tego balona (ostrym sztychem!) i przypominania również o wstydzie.
Zgadzam się. I sądzę, że nasze podejście, mimo różnicy wieku, nie jest nadmiernie odległe. Ja to rozumiem mniej więcej tak jak wy. Mnie również razi tromtadracja, ciągłe mówienie o wspaniałości, cudowne rozmnażanie Sprawiedliwych, ale tak samo raziło mnie sprowadzanie całej naszej przeszłości do wstydu – co w pewnym momencie, jak mi się wydaje, nam groziło. To też jest niezasadne. Nierozsądne. Równie populistyczne właśnie. Ale jeszcze jedna uwaga, by sprawy niuansować: my po prostu o tych czarnych kartach, powodach do wstydu wiemy coraz więcej. Otwierają się archiwa. Zniknęła cenzura. A musimy sobie uzmysłowić, że w czasie Polski Ludowej ona nie tylko nie pozwalała pisać o białych plamach, takich jak pakt Ribbentrop-Mołotow, Katyń czy Gułag, ale również właśnie o czarnych kartach. Cenzura dbała o szlachetny obraz narodu, co najwyżej można było powiedzieć, że ten naród od czasu do czasu był wiedziony na pokuszenie przez różnych złych typów. Zatem po 1989 roku nadrabialiśmy zaległości i historycy rzucili się również na te niechlubne wydarzenia, pozostające wcześniej na półkach z cymeliami.
Panie profesorze, mamy już 30 lat wolnej Polski, a co za tym idzie – wolnych badań, a rewelacje – te przykre zwłaszcza – na temat czarnych kart polskiej historii sypią się jak z rękawa.
Powtórzę: nadrabiamy zaległości dopiero od 1989 roku. Z punktu widzenia historiografii 11 lat, które minęły od początku wolnej Polski do wydania Sąsiadów, to nie jest długi okres. To był czas porządkowania dokumentów, archiwów, reformy administracyjnej i tak dalej. Poza tym stale zmieniają się metody badawcze, wracamy do tych samych tematów, aby je naświetlić z innej strony. Ponieważ cenzury nie ma, wciąż wracamy do tematów, na które kiedyś był zapis. Akcja „Wisła” dopiero teraz doczekała się monografii profesora Grzegorza Motyki, co nie znaczy, by zakończył się o nią spór.
Jeszcze a propos cenzury. Wspominałem, że w książce Okupowanej Warszawy dzień powszedni jest rozdział Reakcje na wydarzenia bieżące. Dopiero w czwartym wydaniu tej książki, w 2010 roku, dodałem materiał o reakcji polskiego społeczeństwa na Katyń, na wiadomości o Katyniu. Wcześniej uważałem, że lepiej nie pisać wcale, niż pisać kłamstwo. Ale jest coś jeszcze. Zapomina się zazwyczaj – i chcę, żeby to się znalazło w naszej książce – że w pierwszej wersji encyklopedii PWN z 1965 roku, w której komitecie redakcyjnym było wiele wspaniałych autorytetów naukowych tamtego okresu, z moim teściem włącznie, hasła „Katyń” nie było. Komitet zdecydował, że w tej encyklopedii po prostu go nie będzie. A przecież wszyscy ci ludzie z komitetu redakcyjnego encyklopedii wiedzieli, co to był Katyń (brat Manteuffla Edward – zginął w Charkowie, brat jego żony – mojej teściowej, Jan Heurich, właśnie w Katyniu). Ci uczeni nie mieli żadnych wątpliwości, kto był sprawcą tej zbrodni. I społeczeństwo, w tym czytelnicy encyklopedii – czyli przede wszystkim warstwa inteligencka – też wiedziało.
Czytaj także: Pogrom lwowski w 1918 roku
No ale przed chwilą powiedział pan, że historycy (łącznie z Tomaszem Strzemboszem) nie pisali o Jedwabnem, bo nie wiedzieli.
Bo tak było! Na spotkaniu o Jedwabnem, o którym już mówiliśmy, jedynie Konstanty Gebert powiedział, że dla niego książka Grossa nie była żadną sensacją. Reszta uczestników tego spotkania była naprawdę przytłoczona tymi faktami i tezami. Oczywiście większość z nas wiedziała, że w czasie wojny działy się rzeczy ohydne i straszne – szmalcownictwo, wyłudzanie od Żydów majątków, donosy do niemieckiej policji kryminalnej Kripo. Ale dla mnie czymś innym jest świadomość tych nagannych, koszmarnych zachowań, a czym innym wiedza o regularnej zorganizowanej zbrodni, która w dodatku staje się symbolem o zasięgu światowym.
„Koniec fałszywej pychy sprawiedliwych wojennej Europy, koniec mitu jedynych, którzy nie mieli nic wspólnego ze zbrodniami Hitlera”…
No tak. Ale ja jestem historykiem, a nie publicystą. I mnie interesuje: jak liczna była grupa morderców? Czy działali spontanicznie? Czy ten cały burmistrz-nieburmistrz Karolak miał jakiś glejt od Niemców? Czy w ogóle byli tam Niemcy? Czy zbrodniarze Laudańscy byli spokrewnieni z Jadwigą Laudańską zamordowaną wcześniej przez NKWD na skutek – takie było przekonanie panujące w Jedwabnem – zdrady jednego z tamtejszych Żydów? Na marginesie, Tomasz Strzembosz dowiódł, że najprawdopodobniej wydał ją Polak! I tak dalej.
Nie chodzi o usprawiedliwienia. Chodzi o wiedzę i cały kontekst. Nic nie usprawiedliwia zbrodni. Ale wiedza pozwala ją zobaczyć dokładniej, jaśniej. Nie będę powtarzał teraz wszystkiego, czego dowiadywaliśmy się o Jedwabnem w kolejnych już 25 latach – są na ten temat świetne książki na czele z dwoma tomami Wokół Jedwabnego pod redakcją Krzysztofa Persaka i Pawła Machcewicza, wydanymi w Warszawie w 2002 roku. I to też – excusez le mot – zasługa Grossa. Nieśmiało przypominam, że w pierwszym tomie tego dzieła jest mój obszerny (moim zdaniem ważny) tekst pod tytułem Mord w Jedwabnem. Dokumenty, publikacje i interpretacje z lat 1941-2000. W 2004 ukazał się po niemiecku.
Na tym majowym posiedzeniu w 2000 roku Dariusz Stola powiedział, że ujawnienie całej prawdy o zbrodni da Polsce szansę na odzyskanie lub zdobycie wiarygodności, a ta jest warunkiem dialogu polsko-żydowskiego. Czyli wiedział, że ten dialog kuleje… Mówiliście też o zagrożeniach – że po „ujawnieniu” Jedwabnego może pojawić się u niektórych pokusa reinterpretacji historii. I jako przykład ktoś podał formułę użytą przez kanclerza Gerharda Schrodera podczas sztokholmskiej konferencji na temat Holocaustu. Ten polityk powiedział, że w obozie Auschwitz-Birkenau ginęli Żydzi, Cyganie, homoseksualiści. Nie wspomniał o 100-200 tysiącach Polaków. Poza tym – i tego chyba obawialiście się najbardziej – eksponowanie roli Polaków w Holocauście służy pomniejszeniu odpowiedzialności Niemiec. Skądinąd to spotkanie miało w sobie również coś z „sądu nad Grossem”.
Ja wtedy stanąłem po jego stronie – to znaczy, tak jak powiedziałem, uważałem, że on, socjolog – nie historyk, miał prawo przyjąć, że trzeba to badać i mówić na głos o tych strasznych rzeczach. I powiedziałem, że najgorszym rozwiązaniem byłoby podważanie wiarygodności relacji przedstawionych w książce lub szukanie domniemanych inspiratorów.

Fragment ekspozycji stałej w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin poświęcony pogromowi
Inspiratorów po stronie Niemców – domyślamy się. Tyle tylko, że zaraz potem właściwie zaczął pan to robić. Cytowany już Jacek Żakowski przyszedł do pana parę miesięcy później, rozmawialiście i tak powstał wywiad dla „Gazety Wyborczej”. I ta publikacja rozpoczęła wielką, można powiedzieć „narodową”, debatę na temat Jedwabnego. Adam Michnik „szok Jedwabnego” porównał do żydowskich reakcji na książkę Eichmann w Jerozolimie Hannah Arendt. A przy wszystkich zastrzeżeniach, które i pan, i Żakowski czyniliście, z wywiadu wyłaniała się teza, że musiała tam być niemiecka inspiracja. Tymczasem „przyzwolenie”, panie profesorze, nie oznacza tego samego co „inspiracja”.
Zwracam uwagę, że przebieg mordu Żydów w Radziłowie 7 lipca 1941 był podobny do tego, który miał miejsce trzy dni potem w Jedwabnem. A niemiecka inspiracja w Radziłowie była ewidentna. W tym samym czasie, gdy Jan Gross pracował nad Sąsiadami, ja przygotowywałem książkę U progu Zagłady. Zajścia antysemickie w okupowanej Europie, o której już wspominaliśmy. Obie prace ukazały się mniej więcej w tym samym czasie. Ja sam o Jedwabnem nie miałem pojęcia, o skali pogromów w Łomżyńskiem również. Gdybym wiedział, moja książka pewnie wyglądałaby inaczej. Ale jak wielu innych historyków jeszcze o tym nie wiedziałem. I teraz posłuchajcie…
Chodzi nam o to, że pana książka, tak jak głośny wywiad w „Wyborczej”, od razu stała się orężem do walki z Grossem. Bo pokazywała, że wszędzie w Europie Niemcy namawiali nacjonalistów do „rozprawy z Żydami”. Ergo, częściowo zmniejsza to winę Polaków.
Po pierwsze, nie miałem na tę recepcję wpływu. Po drugie, zauważcie: mniej więcej w tym czasie, kiedy wybuchła sprawa Jedwabnego, sławna stawała się na świecie Irena Sendlerowa. Osoba, którą dobrze znałem. To tutaj, u mnie, w tym mieszkaniu, kilkoro młodych ludzi z Ameryki rozmawiało z Ireną, gdyż wcześniej zrobiono tam o niej sztukę teatralną. A potem przyjechał do mnie dziennikarz z „Washington Post” i powiedziałem mu coś takiego: tak, mordercami podczas wojny byli Niemcy – to cały świat wie (choć powoli zaczyna zapominać), powtarzamy to do znudzenia. Ale gdy się okazuje, że współudział mieli Polacy, pewni Polacy, przecież nie wszyscy! – to jest to wielki news. A że byli też podczas wojny tacy Polacy jak Irenka Sendler – to już newsem nie jest. Mało tego. Powiedziałem też: jak pies pogryzie człowieka, to też nie jest newsem, ale gdy człowiek pogryzie psa – to mamy sensację. Polacy podczas wojny byli mordercami Żydów – to właśnie był taki news. Rozumiecie?
Panie profesorze, gdy pojawia się jakaś nowa informacja, to dziennikarze robią z tego news. Tak działają media, nie ma co się na to obrażać.
Historia nie jest domeną newsów. Jedwabne w skali zbrodni niemieckich to nie jest ogrom. Oczywiście w skali moralno- etycznej – to katastrofa. Ale błagam o zachowanie proporcji! Był kiedyś w „Spieglu” artykuł o „wspólnikach zbrodni”. Faktograficznie wszystko się tam trzymało kupy: Ukraińcy i pogrom we Lwowie, Szaulisi litewscy i Ponary, polscy szmalcownicy – zgadza się. Ale cały wydźwięk – nie zgadzał się! Było to nadużycie, bo kontekst był uproszczony. Powtórzę to za wami, panowie kochani prokuratorzy, bo to powiedzieliście podczas naszych pierwszych spotkań: wszystko jest bardziej skomplikowane, niż się wydaje.

Deportacja sanockich Żydów za San do radzieckiej strefy okupacyjnej. Operacja przeprowadzona w październiku 1939 przez Einsatzkommando I. w Sanoku
To, że nie można zabijać ani sąsiadów, ani innych ludzi, bez względu na to, czy namawiają do tego, czy nie namawiają umundurowani Niemcy, nie jest nadmiernie skomplikowane. Zresztą Gross w bardzo ostrej polemice z panem i Żakowskim uderzał właśnie tą prawdą, pytał gorzko-ironicznie: „Mord zrozumiały?” , bo jego zdaniem jednak w pewien sposób relatywizował pan zbrodnię. No i zarzucił panu merytoryczne błędy, z akceptowaniem tez Monkiewicza na czele.
Zareagował wtedy bardzo emocjonalnie, nie miał racji, był niesprawiedliwy. Zerwaliśmy wtedy stosunki. Posłuchajcie, bo to bardzo ważne, co chcę powiedzieć: zbieranie materiałów o wydarzeniach w Europie spowodowało, że pogromy polskie zaczęły mi się układać w logiczną całość. Zrozumiałem, że trzeba na nie patrzeć w szerszym kontekście. Dziś już wiem, że bez tego kontekstu nie można i wręcz nie wolno Jedwabnego rozpatrywać. A tego mi u Grossa zabrakło, o co – powtórzę – nie mam do niego pretensji. Mam natomiast pretensje, że nie wykorzystał podstawowych dokumentów niemieckich dotyczących organizowanych przez Niemców na terenach okupowanych „akcji samooczyszczających”.
Czytaj także: Ofiary, o których wciąż nie mamy odwagi mówić
Panie profesorze, 25 lat temu i wcześniej zabrakło wielu rzeczy. Choćby wnikliwych badań nad przedwojennym antysemityzmem na tych terenach. Dopiero z prac profesora Andrzeja Żbikowskiego czy Mirosława Tryczyka można się dowiedzieć, że od 1931 roku na Podlasiu i w Łomżyńskiem rosła w siłę radykalna, jadowicie antysemicka prawica. Że po dojściu Hitlera do władzy bojówki Stronnictwa Narodowego urządzały w przyszłych „miastach pogromowych” – Szczuczynie, Jasionowce, Wąsoszu, Radziłowie czy Jedwabnem – manifestacje, które niczym nie różniły się od działań i manifestacji bojówek hitlerowskich. To już wtedy groziło potężnym społecznym wybuchem. Mini „kryształowe noce” to nie były pojedyncze incydenty. Wiece, defilady z hajlowaniem, przemówienia w nazistowskim stylu..
Ale chyba nie spodziewaliście się, że w PRL – nie mówię o czasie stalinizmu, gdy akowcy byli „faszystami” – ktoś będzie zrównywał jakichś Polaków i hitlerowców? A po 1989 roku… Cóż… Powtórzę: „mordy sąsiedzkie” to nie jest tylko sprawa polskiego antysemityzmu. Musicie to przyjąć do wiadomości. Z badań, które wtedy prowadziłem, wyszło czarno na białym, że Niemcy – nim doszło do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej – przygotowali się do tych strasznych działań i prowokacji. Szykowali się! Stworzyli Einsatzgruppen, które razem z Wehrmachtem miały wchodzić do zdobywanych miejscowości i nie tylko likwidować sowieckie elity, ale również rozbudzać antysemicki klimat. To, co stało się w Kownie, było realizacją właśnie tego planu. Pogrom przeprowadzili litewscy nacjonaliści, ale inspiracja była ewidentnie niemiecka. I ja dziś uważam, że Jedwabne było małą „wersją” kowieńskiej operacji Einsatzgruppe A, a dokładnie Einsatzkommando 3.
Absolutnie tak. Tylko dochodzi jeszcze jeden czynnik. Wybuch wojny sowiecko-niemieckiej sprowokował polskich narodowców do działania, a to właśnie z tego środowiska rekrutowali się uczestnicy pogromów. Grunt pod przemoc, nienawiść był gotowy. Był przygotowany. Niemcy lekko trącili pierwszą kostkę domina, a potem już kolejne – jak fala nienawiści – upadały jedna na drugą.
To w niczym nie zmienia moich ustaleń. To były mordy polskie z niemieckiego poduszczenia i rozkazu. Owszem – niekiedy wystarczało zapewnienie o bezkarności. Reinhard Heydrich – ten najważniejszy „siłowik” Trzeciej Rzeszy – w odpowiedniej dyrektywie, którą publikuję w mojej książce, dał temu wyraz:
„Nie należy stawiać przeszkód w dążeniach do samooczyszczenia występujących w antysemickich i antysowieckich kręgach na zajętych terenach. Przeciwnie, należy je wywoływać, nie pozostawiając śladów, intensyfikować, jeśli potrzeba – kierować na odpowiednie tory, w taki jednak sposób, żeby miejscowe koła samoobrony nie mogły później powoływać się na rozporządzenia lub udzielone politycznie przyrzeczenia”.
„Nie należy stawiać przeszkód”– tylko tyle.
Ale zwróćcie uwagę na perfidię: Niemcy chcą pozostać „poza podejrzeniem”. Do pewnego dokumentu dotarłem chyba w Polsce jako jedyny: to raport SS-Brigadeführera Waltera Stahleckera z października 1941 roku dotyczący „akcji samooczyszczających”, czyli Selbstreinigungsaktionen. I z tego dokumentu też czarno na białym wynika, że jednostki Einsatzgruppen weszły do Kowna i sprowokowały tam pogrom. Czyli istniał, był jakiś modus operandi, który mógł się wcześniej zrealizować w okupowanej Polsce.
Właśnie o ten modus operandi chodzi. Szymon Datner na długo przed Grossem zacytował relację Menachema Finkelsztajna z Radziłowa, że 7 lipca – czyli jeszcze przed Jedwabnem – gestapowcy przyjechali do miasteczka „z Polakiem ubranym w uniform narodówki”. On potrafił ten mundur rozpoznać, bo widział takie same mundury na polskich wiecach przed wojną. To zdanie w jego wspomnieniach jakoś umknęło: niemieccy faszyści ramię w ramię z polskimi…
A wam umknęło to, co przed chwilą powiedziałem – o Radziłowie i tamtejszej niemieckiej inspiracji. O polskich bojówkach radykalnych narodowców biorących udział w warszawskim tak zwanym pogromie wielkanocnym pisałem gdzie indziej. Ale coś wam zacytuję. „Już w pierwszych godzinach po wkroczeniu [do Kowna], chociaż nie bez znacznych trudności, nakłoniono miejscowe siły antysemickie do pogromów przeciwko Żydom. Na zewnątrz musiano pokazać, że to miejscowa ludność sama z siebie podjęła pierwsze kroki w naturalnej reakcji przeciwko trwającemu przez dziesięciolecia uciskowi ze strony Żydów oraz terrorowi komunistycznemu z minionego okresu. […] Nie mniej istotne było, żeby stworzyć pewne i możliwe do udowodnienia w przyszłości fakty świadczące o tym, że to wyzwolona ludność sama z siebie sięgnęła po najostrzejsze środki przeciwko bolszewickim i żydowskim wrogom, przy czym poleceń wydawanych przez stronę niemiecką nie dawałoby się rozpoznać”.
To jest raport Stahleckera z października 1941 roku! Dotyczy Kowna! Nie miałem cienia wątpliwości, że to, co stało się przedtem w Jedwabnem czy w Radziłowie, było właśnie realizacją planu przygotowanego wcześniej. Wprawdzie obecność w Jedwabnem jakiegoś oddziału podporządkowanego dowódcy Einsatzgruppen B Arthurowi Nebemu można opierać jedynie na poszlakach, jednak te poszlaki sporo podpowiadają.

Pomnik w Jedwabnem
Pan mówi o niemieckich planach, a Tryczyk pisze o polskich planach. Planach i mniej lub raczej bardziej spontanicznym udziale (o ile to właściwe słowo) polskich narodowców w tym mordzie.
Posłuchajcie do końca: odpowiednik Karla Jägera, dowódcy Einsetzkommando 3 w Kownie, czyli SS-Hauptsturmführer Wolfgang Birkner, szef Kommando Białystok – który potem poległ na froncie w marcu 1945 roku – działał w okolicach Jedwabnego. To jest bezsprzeczne. I o ile znamy sławetny raport Jägera z 1 grudnia 1941 roku, a sam Jäger po wojnie składał zeznania w RFN, o tyle żaden raport Birknera się nie zachował. Ale nie ma wątpliwości, że ten ceniony i doświadczony oficer gestapo – wyruszając 3 lipca 1941 roku z Warszawy do Białegostoku na czele specjalnego „oddziału wspierającego” działania Grupy Operacyjnej Nebego (miał pod sobą 28 funkcjonariuszy) – wiedział, że będzie realizował wytyczne szefa RSHA Reinharda Heydricha w sprawie „akcji samooczyszczających”.
Oczywiście – powtórzę jeszcze raz! – nie zmienia to istoty sprawy: w „akcjach samooczyszczających” w Łomżyńskiem wzięli udział – z wielką ochotą i radością – nasi rodacy. Tak, tego nikt nie neguje. Oraz nikt nie neguje skali oraz formy ich bestialstwa. Ono jest wręcz zdumiewające. I tak, zgadzam się, przed wojną antysemickie nastroje na tych terenach były bardzo silne. Rewelacja polega jednak na tym, że w tych niemieckich materiałach jest zapis, że na początkowym etapie można jeszcze wykorzystać Polaków antysemitów i Polaków antykomunistów do tych akcji, ale potem należy ich… zlikwidować.
I tak się stało?
Tak! Dokładnie. W Grajewie w lipcu 1941 roku. I w jakiejś mierze również po tak zwanym pogromie wielkanocnym w marcu- -kwietniu 1940 roku w Warszawie. Przypomnę, że oenerowiec Andrzej Świetlicki został rozstrzelany w Palmirach. Ale idźmy dalej. Bo czymże są w swojej istocie te „akcje samooczyszczania”? Otóż ja uważam, że to kolejny etap eksterminacji, który niemieccy naziści wymyślili sobie na długo przed wojną. To jest właśnie to słynne „wybijanie insektów”! Pokazywałem wam karykatury Polaków jako wszy przypalanych nad ogniem. To jest ciąg dalszy polityki wobec „nieczystych” i „obcych”.

Egzekucja Żydów przez niemieckie oddziały Einsatzgruppen w Iwanhorodzie na Ukrainie (1942)
Powracam do tekstu przemówienia Himmlera na temat likwidacji Żydów. On 24 kwietnia 1943 roku tłumaczył, żeby nie dać sobie wmówić, że Niemcy to antysemici. Nie. Niemcy likwidują Żydów, bo to tylko i wyłącznie sprawa czystości. Higieny! A konkretnie: to właśnie usuwanie wszy. Entlausung – odwszenie. Wszystko pozostałe to tylko konsekwencja. I Niemcy, którzy wydają lokalnym grupom pozwolenie na mordowanie Żydów, właściwie tłumaczą, że tu nie chodzi o zabijanie ludzi, ale insektów. To jest przerażające! Trzy lata po wojnie w Norymberdze odbył się dziewiąty w kolejności proces zbrodniarzy wojennych. I wtedy sądzono właśnie funkcjonariuszy Einsatzgruppen. I sąd aliancki orzekł, że członkowie tych grup popełniali przestępstwa gorsze niż zabijanie: podżegali do mordu.

KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.