Jeśli Niemcy polowali na konkretne osoby, wyłuskiwali je precyzyjnie. Czasem jednak po prostu zabierali wszystkich gości zatłoczonej kawiarni czy restauracji wraz z personelem, najlepszą żywnością i utargiem. Biorąc za zakładników zwykłych klientów, naziści chcieli wywrzeć presję na polskim podziemiu.
Właściciel kawiarni czy restauracji działającej w okupowanej Polsce także był narażony na poważne konsekwencje. Jeśli lokal odwiedzali ludzie z podziemia, istniało ryzyko, że w razie niemieckiego nalotu znalezione zostaną na przykład nielegalne broszury bądź przy którymś z gości broń. Podejrzenia w takim przypadku padały nie tylko na człowieka złapanego na gorącym uczynku, ale też na tego, który właśnie sprzedał mu talerz zupy.
Między Armią Krajową i Niemcami
Świat gastronomii tkwił w imadle – między Polskim Państwem Podziemnym a władzami okupacyjnymi. Niezależnie od poglądów i swojego patriotyzmu każdy restaurator musiał liczyć się z tym, że bezpośrednie niebezpieczeństwo zagrozi mu również ze strony Armii Krajowej. Nie mógł przecież przewidzieć, czy władze konspiracyjne nie wydały wyroku na któregoś ze stałych bywalców lokalu. Nie było jego winą, jeśli nieświadomie karmił konfidenta gestapo czy innego zdrajcę. Problem polegał na tym, że egzekutorzy Armii Krajowej nie pytali o winę. Dla nich liczyła się tylko likwidacja wroga przy użyciu wszelkich koniecznych środków.
Mógł to być granat wrzucony przez okno kawiarni albo seria z pistoletu automatycznego. W takiej sytuacji niezwykłe łatwo było o postronne ofiary, a w dodatku sam restaurator (o ile nie dostał rykoszetem) musiał się później tłumaczyć na gestapo.
Przykładów nie brakuje. Chociażby referat 993/W kryptonim „Wapiennik” Komendy Głównej Armii Krajowej, którego jednym z zadań była likwidacja osób skazanych wyrokami sądów podziemnych, przeprowadzał akcje właśnie w lokalach gastronomicznych. Był to ten sam oddział, którego członkowie, bracia Bąkowie, potrafili odbić z bronią w ręku zarekwirowaną im wcześniej świnię.
Jedną z „kawiarnianych akcji” przeprowadzono 8 października 1943 roku w barze „Za Kotarą”. Celem był Józef Staszauer, oficer Oddziału Łączności Komendy Głównej Armii Krajowej, a jednocześnie konfident gestapo. W barze wywiązała się strzelanina z gestapowcami, jednak żołnierzom „Wapiennika” udało się wykonać zadanie, nie tracąc ani jednego ze swoich ludzi. „Za Kotarą” zginął Staszauer wraz z żoną i szwagrem, siedmiu Niemców oraz współpracujących z nimi Polaków, a także czterech przypadkowych świadków, wśród których znalazła się zatrudniona tam aktorka Maria Malanowicz.
Jednocześnie konspiracyjnej wierchuszce zależało na utrzymywaniu jak najlepszych relacji z restauratorami, a te zależały przede wszystkim od tego, czy szeregowi akowcy – chcący coś zjeść, czegoś się dowiedzieć lub spotkać się z przyjaciółmi – potrafili się zachować. Czyli zostawić wszystkie oznaki swojej „pracy” za drzwiami lokalu. „Wprost karygodne jest wchodzenie do kawiarni (choćby tylko dla kupienia ciastek lub rozejrzenia się po obecnych), jeśli ma się przy sobie broń, nielegalną bibułę lub choćby tylko notatki z adresami” – brzmiała instrukcja Polskiego Państwa Podziemnego, cytowana przez Tomasza Szarotę.
Biorąc pod uwagę to, że ostatnią rzeczą, o którą można podejrzewać konspiracyjne władze, było mnożenie bezsensownych nakazów i zakazów, coś musiało być na rzeczy. W dawnej polskiej stolicy wiele było lokali, które współpracowały z podziemiem i pełniły funkcję skrzynek kontaktowych, ich obsługa zaangażowana była w walkę z okupantem, a właściciel po cichu dożywiał rannych.
Niemcy poszli w końcu o krok dalej. Zaczęli na własną rękę otwierać kawiarnie, należące do gestapo i służące rozpracowywaniu polskiego podziemia. Przed tym podstępem ostrzegał między innymi konspiracyjny „Biuletyn Informacyjny” z 26 kwietnia 1940 roku, wymieniając z nazwy „Grand-Café” i „Gospodę Włóczęgów”. Nazwy podejrzanych lokali przekazywano sobie także z ust do ust wraz z opisami szpicli. Także w dokumentach Delegatury RP na Kraj zachowały się informacje o tym, kto z gości lub personelu różnych lokali utrzymuje dobre stosunki z gestapo lub jest donosicielem. Pisze o tym między innymi Anna Strzeżek w książce Od konsumpcji do konspiracji.
Ryzykowna „czekuladka”
Każde wyjście na miasto wiązało się z groźbą aresztowania, ale w lokalach gastronomicznych i tak ciągle brakowało wolnych stolików. Jedną z osób, które za nic miały ryzyko, był pewien zawadiacki starszy pan, Stefan Maciejowski, stryj słynnej przedwojennej automobilistki Haliny Regulskiej. Miał swoje, utwierdzone latami, zwyczaje i nie zamierzał ich zmieniać przez wzgląd na Niemców. Siwy pan w drucianych okularach i z bujnym wąsem lubił chadzać po mieście i zbierać plotki. Jak pisała w swoich wspomnieniach Regulska, nieodzownym rytuałem było dla niego wyjście na „czekuladkę z pianką” do cukierni Pomianowskiego na rogu ulicy Marszałkowskiej i Wilczej.
Pewnego dnia zobaczył, że przed wejściem do lokalu stał żandarm niemiecki. Nie chcąc cofać się przed nim, z głową podniesioną do góry wszedł do środka. W cukierni było zupełnie pusto. Na środku stała tylko trupio blada kelnerka. Stryj nie orientując się, co tutaj zaszło, usiał przy stoliku i zażądał swojej „czekuladki”. Kelnerce trzęsły się ręce, nie była w stanie podawać.
Dosłownie moment wcześniej gestapo zrobiło nalot na cukiernię i aresztowało prawie wszystkich obecnych. Zostawili tylko śmiertelnie przerażoną kelnerkę. Żandarm, stojący przed lokalem, należał do większej grupy, która wygarniała klientów. Panu Stefanowi tym razem się upiekło. Ale czy dostał swoją upragnioną „czekuladkę” – tego już nie wiemy.
Okupacyjni pamiętnikarze wielokrotnie powtarzali, że nawet brutalna niemiecka władza nie potrafiła stłumić podstawowego społecznego odruchu – potrzeby przebywania w towarzystwie innych ludzi. Wystarczyło, że kawiarnia miała w menu erzac-herbatkę i podrabiany sernik, a nie świeciła pustkami. Jeśli w dodatku miejsce miało pozwolenie na wyszynk – dające wątłe, ale jednak zabezpieczenie przed nalotem mundurowych – sukces był murowany. Stefan Korboński, pod koniec wojny Delegat Rządu na Kraj, pisał o tym bez ogródek:
Ludzie zalewali robala, jak kto mógł i czym mógł. Chęć oderwania się od ponurej rzeczywistości, niepewność jutra, świadomość tego, że dziś żyję, a jutro mnie nie będzie, wytwarzały nastrój pełnej beznadziejności, a wiadomo, że dobry trunek na frasunek. Do tego dochodził brak wszelkich rozrywek, a szczególnie u ludzi z konspiracji życie w ciągłym napięciu, niebezpieczeństwie, które wymagało od czasu do czasu odprężenia. Konieczną przeciwwagę dawał alkohol.
Taką zależność zauważał każdy, nawet dzieci. Maria Kwiatkowska, dziewczyna mieszkająca w czasie wojny w małym miasteczku, wspominała, że wśród osób odwiedzających jej rodzinę było bezdzietne małżeństwo Jagodów, prostych ludzi. W swoim domu prowadzili lokal szybkiej obsługi. Podawali w nim bimber i zakąski (nóżki w galarecie, cebulę z chlebem i inne tego rodzaju rarytasy). Kwiatkowska stwierdziła wprost: rozpijali całą okolicę. Gościom, którzy odwiedzali prowadzoną przez Jagodów knajpę, zdecydowanie brakowało umiaru. Widok pijanych w sztok ludzi, śpiących pokotem na trawie przed ich domem, był na porządku dziennym.
W gościnne progi zachodzili także wabieni procentami granatowi policjanci i wszyscy, którzy czuli gwałtowną potrzebę zapicia smutków. Impreza nie kończyła się wraz z wydaniem całej gotówki i przekazaniem wszystkich możliwych towarów na wymianę. Małżeństwo pozwalało klientom pić na kredyt, a zdarzało się też, że częstowali osoby zupełnie niewypłacalne. Byle zabawa nie ustawała.
Bibliografia:
Artykuł powstał na podstawie materiałów zebranych podczas pisania książki „Okupacja od kuchni”. Kliknij i kup z rabatem swój egzemplarz w naszej księgarni.
KOMENTARZE (1)
Niemcy za okupacji Polski przymykali tzw. oko na bimbrownie i handel alkoholem bo im było na rękę rozpijanie Polaków. Pijany nie myśli o oporze, konspirowaniu, etc.. Zresztą do lat 80 tych wódka lała się strumieniami na polskich stołach – życie było szare i ponure a bieda wręcz piszczała. Teraz ludzie zachlewają się tanim piwem i winem – młodzież bez piwa żyć nie może. Trzustki upomną się o swoje za jakiś czas.