Żydzi nie potrafili chodzić po ulicach. Na widok wachy zawsze ogarniał ich paraliż, spuszczali wzrok, panie nasuwały kapelusik na twarz. Uczyłam ich, żeby nie spuszczać wzroku, zachowywać się pewnie. Kobiety – żeby iść prosto na szefa patrolu, zarzucić bioderkiem, uśmiechnąć się flirtująco.
W czasie II wojny światowej kobiety na równi z mężczyznami zasilały szeregi konspiracji. „Każdy gdzieś należał” – przyznaje jedna z bohaterek książki Łukasza Modelskiego „Dziewczyny wojenne”. Barbara Wilczyńska-Sekulska potwierdza: „Każdy wstępował do tej organizacji, do jakiej miał dostęp”. Ona akurat miała dostęp do AK. Działała w batalionie Kiliński.
Powszechny udział kobiet w działaniach konspiracyjnych sprawił, że musiały one opanować też sztukę unikania czyhających zewsząd niebezpieczeństw. Co robiły, by nie wpaść w ręce gestapo?
Legalna praca
Pierwszy sposób wydaje się prosty, ale mógł być zadziwiająco skuteczny. Podstawą uniknięcia schwytania przez okupanta, niezależnie czy było się mężczyzną czy kobietą, było mianowicie… posiadanie legalnej pracy, najlepiej w jednym z okupacyjnych urzędów. O tym, jak ułatwiało to życie, opowiadała Balbina Szymańska-Ignaczewska z AK:
Przed powstaniem pracowałam jako telegrafistka w PERUNIE, to była wówczas firma austriacko-niemiecka. Dzięki temu miałam przepustkę, która umożliwiała mi chodzenie po ulicach i ratowała przed łapanką. Potem dowiedziałam się, że wiele innych osób z podziemia też tam pracowało.
Czasem jednak nawet mimo kamuflażu następowała dekonspiracja. W tej sytuacji jedyną możliwą opcją było ukrycie się. Znikano z oczu gestapo, nieustannie zmieniając konspiracyjne lokale. Można było także zamelinować się w jednym z licznych tajnych schowków, od jakich roiło się w okupowanej Polsce.
Kryjówki i tajne przejścia
Łukasz Modelski w książce „Dziewczyny wojenne” opisuje historię Haliny Rajewskiej, którą gestapo zabrało z jej domu w Szczebrzeszynie prosto z wesela. Tak naprawdę mogłaby właściwie uciec. W jej domu w było tajne przejście, prowadzące do miejscowego getta. Wykorzystywali je zazwyczaj Żydzi chcący wydostać się z zamknięcia. Tym razem wszyscy goście weselni przeszli nim w drugą stronę. Jak opowiadała Rajewska:
Poleciałam szybko przez kuchnię, opuściłam podniesioną klapę i przydepnęłam, wyrównując ją z poziomem podłogi, aby nie było widać, że jest tam jakieś przejście. Niemcy tam nawet nie zajrzeli. Weszło ich czterech. Krzyczeli.
Rzeczywiście tego rodzaju schowki, tajne przejścia, ukryte komórki znalazły się w czasie okupacji w zaskakująco wielu polskich domach. Zazwyczaj organizowano je na wsiach i mniejszych miasteczkach, ale nie brakowało ich też w miastach.
Barbara Secomska, która w czasie wojny była małą dziewczynką, zapamiętała kryjówkę ze swojego mieszkania. „U nas też był w mieszkaniu specjalny schowek, gdzie można było się ukryć, żeby łatwo nie znaleźć, jakiś kawałek podwójnego muru, czy coś takiego” – wspomina. Nie były to miejsca do końca bezpieczne, ale w sytuacjach ekstremalnych pozwalały przez pewien czas przetrwać spalonym konspiratorom lub uratowanym Żydom. Bywały też składami broni i bibuły.
Ciągłe przeprowadzki
Innym, bardziej „miejskim” sposobem konspiratorek na uniknięcie aresztowania przez gestapo było regularne zmienianie miejsca zamieszkania. Członkowie podziemnych organizacji nie mieli szans na prywatność. Mieszkanie każdego z nich stawało się automatycznie lokalem konspiracyjnym, w którym mogli schronić się uciekinierzy.
O tej niezwykłej konspiracyjnej gościnności przekonała się Magda Rusinek, żołnierz warszawskich grup likwidacyjno-dywersyjnych AK, tak zwanego Referatu 993/W. Bardzo szybko po zaprzysiężeniu musiała ona wynieść się z mieszkania, które dzieliła z babcią. Zatrzymała się u znajomych. Tak opowiada o panującej w nowym lokum atmosferze:
W maju 1942 roku zaczęłam u nich mieszkać, zresztą z całym tłumem innych ludzi, poszukiwanych, Żydów, albo po prostu nieumiejących sobie radzić. Tłok był ogromny, ale mama Haneczki nigdy nikomu nie odmawiała.
Niestety także w mieszkaniu Haneczki młoda egzekutorka nie mogła zostać długo. Po serii zamachów, w których brała udział, była już poszukiwana. Zmieniała miejsca zamieszkania jak rękawiczki. Jak wspomina:
Wtedy, w 1942, 1943 roku bardzo często zmieniałam miejsca pobytu, miałam kilka kompletów różnych dokumentów i zaczęłam się bardzo pilnować – aresztowano właśnie moją siostrę i ciotkę. Firma wykupiła je za straszne pieniądze. Szczęśliwie ani Marysia, ani ciotka niczego o mnie nie wiedziały. Marysi załatwiłam dobrą pracę – stenografię, dobre dokumenty i Arbeitskartę.
Sztuka wojennego seksapilu
W czasie wojny uroda i wdzięk często stanowiły dla kobiet raczej zagrożenie niż pomoc. Mogły jednak stać się także bardzo skuteczną bronią. Przekonała się o tym Ludwika Zachariasiewicz. Pracowała w Warszawie, w sklepie i salonie kosmetycznym. W jednym z pomieszczeń mieścił się tam skład nielegalnej bibuły. Pewnego dnia Zachariasiewicz usłyszała strzelaninę na ulicy. Zaciekawiona wychyliła się przez drzwi, ale cofnęła się natychmiast, gdy w pobliżu zobaczyła Niemców. Oni jednak też ją zobaczyli. Pobiegli za nią i weszli do sklepu.
Tak opowiadała o całej sytuacji:
– Wyjrzałam. Strzelaliście, to wyjrzałam! – tłumaczę się. Uśmiechnięta, wesoła. Usiadłam sobie na ladzie nonszalancko, zamiast przysiąść normalnie na krzesełku i być przestraszona. Z głupoty chyba byłam taka! Bo przecież nie z odwagi. I dalej ich kokietować!
To ci Niemcy zaczęli się ze mną umawiać: „Czy mogę się z nimi spotkać?”. A ja zalotnie: – Z dwoma na raz to nie. Najwyżej najpierw z jednym, potem z drugim. – Co jest w drugim pokoju? A tam było pełno bibuły do wyniesienia, papiery na tapczanie przykryte kartonami – Jak czasem nie chce mi się iść do domu, to tam śpię, chcecie zobaczyć? – Nein – śmieją się.
Od tej pory Ludwika ubierała się wręcz wyzywająco. Dbała o nienaganną, modną fryzurę i chodziła z pewnym, lekko flirtującym uśmiechem na twarzy. Niewątpliwie odróżniała się od większości działaczek. „Dziewczyny z konspiracji chodziły na płaskim obcasie, ja na wysokim. Malowałam się i zwracałam na siebie uwagę” – przyznaje.
Oczywiście metody, po które sięgały dziewczyny z konspiracji, różniły się w zależności od powierzanych im zadań. Przenoszące broń czy bibułę łączniczki bardziej niż modą kierowały się względami praktycznymi, na przykład obszernością ubrań. Te, które rozpracowywały osoby przeznaczone do likwidacji, także z reguły wolały pozostać niezauważone, więc płaskie obcasy i skromny płaszcz sprawdzały się lepiej niż szpilki i krótka spódniczka. Lecz w tych przypadkach, gdy zdarzało im się odwoływać do seksapilu, stawał się on – całkiem dosłownie – zabójczy.
Izabela Horodecka „Teresa” była członkinią jednego z najbardziej elitarnych oddziałów dywersyjno-egzekucyjnych Warszawy 993/W. Była twardą kobietą i w swoich wspomnieniach nie rozwodzi się przesadnie na temat garderoby czy makijażu. Nie ukrywa jednak, że kobiecość była standardową bronią na wyposażeniu pań z tego rodzaju formacji. Przydała się na przykład przy jednej z egzekucji, w której „Teresa” brała udział. Zabito wówczas niejakiego Lubarskiego w okolicach ulicy Pańskiej. Jak wspomina:
Wymarsz nastąpił z mieszkania ppor „Kła”, położonego bardzo wygodnie w pobliżu ul. Pańskiej. Na mój słodki głosik, czterech drabów w składzie „Kieł”, „Sędzimir”, „Sokół” i jeszcze jeden – bez trudności zostało wpuszczonych do mieszkania delikwenta (…) Byłam bardzo zadowolona z tej akcji i aż porucznik „Porawa” musiał mnie uciszać, abym za głośno nie objawiała tej radości na ulicy.
Używanie seksapilu czasem przychodziło kobietom intuicyjnie. Ale nie było to regułą. Ponieważ dowództwo Kedywu niekiedy całkiem wprost zalecało taką metodę podczas szkoleń, niektóre bardziej doświadczone konspiratorki prowadziły regularne kursy: jak być seksowną. Jedną z nich była Magda Rusinek. Nie wystarczała jej aktywność w oddziałach egzekucyjnych, więc podjęła współpracę z Żegotą. I to właśnie tam udzielała zarówno kobietom, jak i mężczyznom cennych „instrukcji”. Jak opowiada w książce Łukasza Modelskiego „Dziewczyny wojenne”:
Moim zadaniem było przede wszystkim „opalanie” żydowskich dzieci i „nauka chodzenia” dorosłych. Żydzi nie potrafili chodzić po ulicach. Na widok wachy zawsze ogarniał ich strach, paraliż, spuszczali wzrok, panie nasuwały kapelusik na twarz. Uczyłam ich, żeby nie spuszczać wzroku, zachowywać się pewnie. Kobiety – żeby iść prosto na szefa patrolu, zarzucić bioderkiem, uśmiechnąć się flirtująco.
Czym było wspomniane „opalanie” żydowskich dzieci? Określenie to należy potraktować dosłownie. Ukrywające się w piwnicach i innych zakamarkach maluchy zazwyczaj były tak blade, że natychmiast rzucały się w oczy. Rusinek chodziła więc z nimi na spacery, by nabrały kolorów. Ale także w przypadku porad dla dorosłych Magda trafiała w sedno. Seksapil niejednokrotnie ratował wówczas życie.
Odmłodzić się (i zgrywać niewiniątko)
Wcale nie chodziło przy tym o wyzywające zachowanie. Wielokrotnie wystarczała po prostu dziewczęcość. Bardzo młode dziewczyny robiły co mogły, by odmłodzić się jeszcze bardziej. Nosiły warkocze, pensjonarskie spódniczki, nie robiły makijażu… Za przykład mogła im służyć Rusinek, która sama była wówczas nastolatką. „Miałam 17 lat. Bardzo pomogło mi to, że byłam dziewczyną, w dodatku bardzo młodą, nikt nie widział we mnie agentki. Dzięki temu udawało mi się uzyskać informacje dla innych niedostępne. Nikt mnie nie podejrzewał” – przyznawała.
Jeszcze dalej w tego rodzaju kamuflażu posunęła się Hala Chlistunow, kolejna bohaterka książki Modelskiego, która uczestniczyła w akcjach likwidacyjnych AK. Była wówczas o trzy lata starsza od Rusinek, ale podczas akcji stosowała podobny manewr: nabierała Niemców na wdzięk młodości. Tak opowiada o jednej ze swoich misji: „Obserwowałam Maszewskiego z tej kawiarenki – chłopcy długo nie mogli się zdecydować, czy zrobić to na zewnątrz, na ulicy, czy kropnąć go w domu. Udawałam dziewczynkę w chusteczce pod brodą i z bańką na mleko. Zresztą mleko przywoziłam rzeczywiście z Klarysewa, tylko wracając wkładałam do bańki biuletyn, albo notatki uniwersyteckie”. Wkrótce okazało się, że kamuflaż taki był bardzo skuteczny:
Na placu Narutowicza nie było żadnego tramwaju, w ogóle dziwnie pusto. Ostatnią kolejkę do Klarysewa miałam tuż przed godziną policyjną spod Belwederu. Pomyślałam, że nie będę stała i czekała na tramwaj, postanowiłam iść. W wojskowych gmachach na Filtrowej też byli Niemcy, bunkier. Przede mną szedł młody człowiek. Szedł szybko, trochę nerwowo. Zapytałam go o godzinę, a on tak gwałtownie spojrzał na zegarek. Było w tym coś nienaturalnego.
Z okien zaczęli krzyczeć, wyskoczyli żandarmi i zatrzymali nas oboje. Pewnie gdzieś w pobliżu odbyła się jakaś akcja, ludzi nie było na ulicach, tramwaje nie jeździły. Przy tym chłopaku zaraz znaleziono broń. Na szczęście zachował się właściwie, powiedział dokładnie to, co ja: „Nie znam, widzę pierwszy raz w życiu, zapytała mnie o godzinę”. Byłam pewna, że nie wrócę do domu. Ale puścili, nawet do bańki na mleko nie zajrzeli.
W trochę innej sytuacji znajdowała się niewiele starsza, choć wyglądająca poważniej od rówieśniczek Zenia Żurawska. Podobnie jak one, zajmowała się rozpracowywaniem ludzi podejrzanych o współpracę z Niemcami. O ile jednak Rusinek i Chlistunow działały w Warszawie, dużym mieście, w którym łatwo zachować anonimowość, o tyle Żurawska operowała w małym, podwarszawskim Wołominie. Ryzyko zapamiętania jej twarzy było większe. I ona wiedziała jednak, że w razie dekonspiracji najbezpieczniej będzie grać w tonacji damsko-męskiej. „W każdej chwili śledzony mógł się odwrócić i stanąć ze mną twarzą w twarz. Byłam przygotowana, żeby w takim wypadku powiedzieć: »Pan mi się podoba«”.
Masakra gości
Kobiety świetnie opanowały sztukę zwodzenia uśmiechem, ale trzeba pamiętać, że gdy zaszła potrzeba, nie wahały się sięgnąć po bardziej tradycyjną broń. „Dziewczyny wojenne” opowiadają w książce Modelskiego, że współpracujące z oddziałami egzekucyjno-dywersyjnymi panie nie tylko kolportowały broń, dostarczając ją na miejsce tego czy innego zamachu. Jedną sztukę miały zawsze w kieszeni gotową do strzału. I nie była to pusta groźba. Choć dowództwo starało się oszczędzić im bezpośredniego zadawania śmierci, nieraz okazywało się, że w razie konieczności panie strzelały nie gorzej od mężczyzn.
Sporo mówią o tym wspomnienia Horodeckiej, która brała udział w głośnej akcji w barze „Za kotarą”. Na niewielkiej przestrzeni lokalu rozgorzała, jak ujęła to „Teresa”: „ogólna strzelanina i masakra prawie wszystkich gości”. Ona sama uczestniczyła w przygotowaniach do akcji. Bezpośredni udział w niej brała natomiast Danuta Hibner „Nina”. I świetnie pokazała, że dziewczyny wiedziały, jak obchodzić się z bronią:
Wszystko rozgrywa się w tak zawrotnym tempie, jak na przyspieszonej taśmie filmowej. Zamiast podniesionych w górę rąk, widzę stojącego Staszauera chwytającego za słuchawkę telefoniczną, charakterystyczny gest ręki sięgającej do kieszeni, czarny błysk rewolweru… Gruchnęły strzały. Chwila wahania, ale „Ryś” i „Naprawa” już prują.
Naciskam cyngiel. Mężczyzna w szarym garniturze pochylony w stronę wieszaka, który służy mu za osłonę, strzela w naszą stronę. Ale Tadeusz zaraz go chyba unieszkodliwi, ma go najbliżej. Jestem zupełnie ogłuszona, huk wystrzałów jest taki, że mam wrażenie, że całą >kotara< wyleci za chwilę w powietrze. Istne piekło. Efenka zacina się. Psiakrew!
„Nina” po tej akcji otrzymała Virtutti Militari, inna obecna we wnętrzu dziewczyna, „Zosia” – Krzyż Walecznych.
Bibliografia:
- Ludwika Zachariasiewicz, Randka z wrogiem, Wydawnictwo Naukowe PWN 2017.
- Łukasz Modelski, Dziewczyny wojenne, Znak Horyzont 2017.
- Izabela Horodecka, Rozkaz zabić, „Więź” nr 4 (1976).
- Józef Roman Rybicki, Notatki szefa warszawskiego Kedywu, Wydawnictwa UW 2001.
- Maria Fredro-Boniecka, Wiktor Krajewski, Łączniczki, Warszawa 2015.
KOMENTARZE (11)
Ciekawe jak zachowywały by się obecne celebrytki na miejscu tych kobiet ?
Nowa generacja nigdy tego nie zrozumie bo jest rozpieszczona przez rodziców którzy sami tego dobrego życia nie mieli. Stara generacja była silna i wytrwała, bo życie nie było łatwe.
No
Mnie ciekawi ta historia z innej perspektywy. Ostatnio sporo czytałam artykułów o gwałtach Niemców na Polkach. Z tamtych artykułów odniosłam wrażenie, że było to częste. Tu natomiast panie kokieterią często uratowały życie sobie i nie tylko. Mimo wszystko rozumiem kobiety, które na widok Niemców chodziły z opuszczoną głową – ze strachu.
Świetny artykuł!
@kamyczkidoogrodka: Bardzo dziękujemy w imieniu Redakcji i autora :)
„każdy gdzieś należał” hahahaha pobożne życzenia cebulopatriotów hahahaha
oczywiście, według pisowskich pobożnych życzeń:
– każdy dorosły Polak działał w partyzantce albo w pomocniczych służbach podziemia
– wszyscy Polacy ratowali Żydów
– nie było ani jednego polskiego kolaboranta
Super ciekawe!
Żydzi to, żydzi tam … wątek wiodący tutaj. Prawie każdy temat musi nawiązywać do tych szubrawców …ale co ja mówię przecież każdy żyd to jak anioł.
Próżnoś repliki się spodziewał
Nie dam ci prztyczka ani klapsa.
Nie powiem nawet „Pies cię jebał”,
bo to mezalians byłby dla psa.