"Na głowie kapelusz – czyli miska, w ręku ciupaga – czyli chochla. Tańczył, krzesał, drobił, chodził, pokrzykiwał, podśpiewywał". Czy to obrazek z góralskiego teatrzyku? Nie. To relacja z zabawy zorganizowanej... w obozowym baraku w Auschwitz.
Którejś wolnej niedzieli do Augusta Kowalczyka (numer obozowy 6804) podszedł kolega i – ku jego zdumieniu – zaprosił go do bloku nr 3 na „poranek artystyczny”. Więźniowie wykorzystywali rzadkie chwile swobody, by oderwać się od obozowej codzienności. I przez moment poczuć namiastkę normalnego życia.
Pierwszym punktem programu, który obejrzał Kowalczyk, były zapasy dla kapów. Za maty zapaśnicze służyły sienniki. Po ich uprzątnięciu na „scenie” zrobionej z koców pojawili się więźniowie-artyści. Śpiewali między innymi obozowe kuplety, z których więzień numer 6804 zapamiętał refren: Stoi komin murowany, / Ale my go wykiwamy. / I do domu pohulamy!. W jego pamięci utkwiły także kabaretowy monolog o morderczej pracy na budowie fabryki Buna Werke (późniejszy podobóz Monowitz) oraz wiersz wyrecytowany przez aktora Stefana Jaracza.
Kontrast tych występów z rzeczywistością, w której je organizowano, był dojmujący. Kowalczyk określał to w swoich wspomnieniach jako czysty surrealizm i makabreskę. To samo wrażenie wywoływało w nim poruszanie „rozrywkowych” tematów podczas codziennych rozmów:
Oto obok wiadomości o śmierci kolegów, kolejnych rozstrzelaniach, wiadomości z wolności, pojawiały się dowcipy, anegdoty, a niekiedy programy rozrywkowe, których scenariusze rodziły się, w zależności od tematu dnia, czy okoliczności.
Relacja Kowalczyka wraz z szeregiem innych świadectw wskazuje na to, że więźniowie Auschwitz szukali wytchnienia od codziennego znoju i zagrożenia śmiercią także w organizowanych we własnym zakresie rozrywkach. Oczywiście tylko takich, na jakie mogli sobie pozwolić w lagrowym koszmarze…
Recytacje, streszczenia, zwykłe życie
Najpowszechniejszą (bo dostępną dla wielu) rozrywką było słuchanie opowieści. Wokół tych, którzy potrafili ciekawie i obrazowo snuć historie, tuż po gongu obwieszczającym ciszę nocną skupiała się uwaga więźniów. Tematem pogadanki mogło być wszystko: wiersz, streszczenie dzieła literackiego, sztuki teatralnej albo filmu. Celowali w tym między innymi wspomniany Stefan Jaracz oraz inny aktor, Zbigniew Sawan. Z kolei na oddziale chorób zakaźnych można było usłyszeć, jak Mickiewicza recytuje teatrolog Leon Pietrzykowski.
Nie mniejszym powodzeniem cieszyły się opowiadania o życiu na wolności. Szczególnie, jeśli sporo miejsca zajmowały w nich kobiety. Pewien chemik referował wieczorami swoje przedwojenne przygody z kochankami, których było „chyba ze dwadzieścia”. Ich liczba była o tyle istotna, że traktował on swój pobyt w obozie jako… coś w rodzaju pokuty za małżeńską niewierność. Słuchano też inżyniera Stanisławskiego, który przed wojną budował kolej na Kaukazie i miał sporo do powiedzenia nie tylko o deptakach w Soczi czy Erywaniu, ale i o romansach z miejscowymi. Wesołość budził Adam Brodziński, który był przed wojną sekretarzem słynnej Poli Negri i miał w zanadrzu sporo anegdot z życia gwiazdy.
Funkcja i znaczenie tych opowieści były oczywiste. Pozwalały odwrócić uwagę od głodu, chłodu, bólu, lęku i ciągłego psychicznego napięcia. Zasypialiśmy oderwani, choć na chwilę, od przerażającej rzeczywistości, jaka nas otaczała – wspomina jeden z więźniów.
Orkiestra po godzinach i kino nie tylko propagandowe
Więźniowie słuchali też muzyki. Rola obozowej orkiestry była przy tym ambiwalentna. W pierwszym odruchu nikt nie kojarzył jej z przyjemnością. Grała w końcu obowiązkowe marsze przy wyjściu kolumn roboczych za druty albo – przewrotnie – skoczne szlagiery, kiedy komanda wracały do obozu.
Z drugiej strony, członkowie orkiestry przecież sami byli więźniami. Niekiedy po niezbędnych próbach udawało im się wypożyczyć dyskretnie instrumenty z sali muzycznej, znajdującej się w bloku nr 9. Ich spotkania i rozmowy, jak wspominał skrzypek Franciszek Stryj, zmieniały się wówczas w „konspiracyjne wieczorki słowno-muzyczne” z udziałem innych Häftlingów. Ktoś gwizdał, ktoś grał na harmonijce ustnej… Nie tylko recytowano, ale i śpiewano. Repertuar był szeroki: od przedwojennych pieśni i piosenek aż po arie z oper Moniuszki!
Kiedy reżim w macierzystym obozie nieco złagodniał, organizowano tam prawdziwe widowiska estradowe czy wręcz cyrkowe. Występowali mimowie, akrobaci, klauni, a nawet iluzjonista. Jeden z więźniów ku uciesze innych parodiował tańce góralskie, występując zarazem jako tancerz i tancerka. Na głowie kapelusz – czyli miska, w ręku ciupaga – czyli chochla. (…) Tańczył, krzesał, drobił, chodził, pokrzykiwał, podśpiewywał – czytamy w jednej z relacji.
Od czasu do czasu wyświetlano nawet filmy. Dominowała wśród nich wprawdzie propaganda nazistowska lub antysowiecka, ale od czasu do czasu przewijał się między nimi kawałek „normalnego” kina.
Alkohol jako waluta i seks jako nagroda
Do alkoholu łatwiejszy dostęp mieli więźniowie-prominenci. Tych szeregowych karano już za samo jego zdobywanie. To, co udało się go przemycić do obozu dzięki cywilnym robotnikom lub kupić na czarnym rynku, spożywano w ukryciu. Trudno dostępny alkohol służył zresztą nie tylko jako używka, ale zastępował walutę. Wykorzystywano go na przykład jako łapówkę dla kapo, aby nie składał karnego meldunku.
Ryzyko kary nie było przy tym jedynym zagrożeniem związanym z piciem napojów wyskokowych. Trunki trafiające za kolczasty drut pochodziły z nieznanych źródeł, mieszano je lub nawet mylono ze środkami chemicznymi. Często zdarzały się więc zatrucia. Po narkotyki sięgano jeszcze rzadziej. W ich zastępstwie używano pojawiających się w obozie dzięki przemytowi środków przeciwbólowych: kodeiny czy morfiny.
Miejscem prawdopodobnie najbardziej dwuznacznej rozrywki dla więźniów był obozowy Puff – dom publiczny, który otwarto latem 1943 roku. Himmler jakiś czas wcześniej wpadł na pomysł, że perspektywa tego typu „nagrody” zwiększy wydajność pracy nieżydowskich więźniów. Niewykluczone, że chodziło także o zminimalizowanie skali kontaktów homoseksualnych pomiędzy więźniami.
Najpierw tego typu przybytki pojawiły się w Mauthausen i Buchenwaldzie. Później przyszedł czas na Auschwitz. W pomieszczeniach bloku numer 24 pomalowano ściany, wstawiono zasłonki, a w drzwiach… umieszczono spore judasze. Niemcy chcieli mieć dosłownie wszystko na oku. Tłumaczyli to potrzebą zapobiegania „perwersyjnym” kontaktom seksualnym oraz nawiązywaniu przez więźniów bliższych relacji z prostytutkami.
Więzień, który zasłużył na tę osobliwą „nagrodę” otrzymywał od kapo swoisty „bilet” do Puffu. Po kąpieli oraz badaniu na obecność chorób wenerycznych mógł spędzić z prostytutką około 15-20 minut. Dla wielu z nich był to pierwszy jakikolwiek kontakt z kobietą od dawna. Ja myślałem, żeby jak najwięcej się przytulić do niej, bo to było przecież trzy i pół roku, jak mnie aresztowali. To byłem trzy i pół roku bez kobiety – wspominał Ryszard Dacko.
Trzeba pamiętać, że to, co dla więźniów było nagrodą i rozrywką, dla kobiet-więźniarek „zatrudnionych” w obozowym domu publicznym stanowiło tragedię. Jedne zmuszano do tej profesji groźbą, inne zachęcano wizją „lżejszej pracy” i lepszego wyżywienia albo wręcz… zwolnienia z obozu. Tymczasem oznaczała ona przymus odbywania olbrzymiej liczby wymuszonych stosunków seksualnych, i to nierzadko na oczach esesmanów.
„Sport” kontra sport
Na ogół słowo „sport” kojarzyło się więźniom Auschwitz z okrutną gimnastyką, do której zapędzano nowo przybyłych do obozu. Ale z czasem za drutami pojawiły się również erzace prawdziwego sportu i gimnastyki.
Na placach pośród bloków urządzano zawody biegaczy oraz mecze koszykówki. Czechosłowacki więzień, masażysta sportowy, organizował przez jakiś czas gimnastykę rehabilitacyjną. Grano także w piłkę wodną – w „basenie”, który w istocie był zbiornikiem przeciwpożarowym! Z początku dostęp do niego mieli jedynie więźniowie z cieszącego się niejakimi przywilejami komanda strażackiego. Zbudowali niby-trampolinę, dzięki której i oni, i inni wybrani więźniowie mogli w zbiorniku pływać.
Dwa osobne rozdziały sportu w Auschwitz to boks i futbol. Do historii przeszły walki organizowane na ringu zbudowanym przed kuchnią, w których brał udział polski bokser Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski. W bodaj najgłośniejszym z takich pojedynków Polak zmierzył się z kapo Walterem Düningiem, dawnym mistrzem Niemiec w wadze średniej.
Esesmani zgodzili się na taką walkę, bo byli przekonani, że osłabiony i ważący ledwie 45 kg Pietrzykowski padnie pod ciosami ważącego 70 kg przeciwnika. Ale doświadczony polski bokser pokonał rywala przez nokaut techniczny i więźniowie zareagowali euforią. Obawiano się, czy załoga obozu w odwecie nie rozstrzela Pietrzykowskiego, jednak ten dostał w nagrodę bochenek chleba i margarynę. Skierowano go też do uznawanej przez więźniów za lepszą pracy „pod dachem” – w kantynie SS.
Historia meczów piłkarskich sięga niemal początków obozu. Inicjatywa powołania więźniarskiej drużyny wyszła od… jednego z kapów, niemieckich przestępców! W skład ekipy weszło między innymi paru przedwojennych polskich ligowców. Niemcom tak zależało na rozegraniu tego spotkania, że załatwili przeciwnikom dodatkowe racje żywnościowe. Mecz skończył się wygraną Polaków 3:1.
Była to pierwsza z wielu tego typu rozgrywek. Odbywały się one z reguły w niedzielne popołudnia. Grały pomiędzy sobą poszczególne komanda, czasem grano „międzypaństwowo”, niekiedy więźniowie grali przeciwko funkcyjnym. Aż trudno uwierzyć, że na zorganizowanie takiej obozowej „ligi” zezwalał komendant obozu, Rudolf Höss. Dla niego był to jednak jeden z elementów dbania o pozory…
Jak oswoić nieoswajalne
Wszystko to, co uchodziło w Auschwitz za rozrywkę, łączył specyficzny obozowy humor. Był on niewyszukany, najczęściej obracający się wokół śmierci, głodu, generalnie: losu więźnia. Morale podtrzymywały powiedzonka typu: Rano avo, wieczór kasza / Pierdolona dola nasza.
Bawiono się – choć było to ryzykowne – także kosztem esesmanów. Nadawano im pogardliwe przezwiska typu „Baran”. Któremuś z sanitariuszy wciśnięto do kabury pistoletu cuchnący ser. Jakiś kapo otworzył szafkę i wylał na siebie całą puszkę mazi zrobionej ze smaru, z której nie sposób było się domyć. Rechotano też przy składaniu w obozowym szpitalu próbek kału na stronach tygodnika „Das Reich”. Więźniowie wymieniali się później takimi historyjkami w latrynie, która pełniła rolę forum wymiany informacji.
Wszystko to służyło oswojeniu nieoswajalnego. Nikt lepiej nie podsumował prób uciekania w rozrywkę w Auschwitz niż Józef Paczyński: Muzyka pięknie gra, a parę kilometrów dalej dzień i noc dymią krematoria.
Bibliografia:
- Kazimierz Albin, List gończy. Historia mojej ucieczki z Oświęcimia i działalności w konspiracji, Krajowa Agencja Wydawnicza 1989.
- August Kowalczyk, Refren kolczastego drutu. Trylogia prawdziwa, Urząd Miejski w Pszczynie 1995.
- Jan Masłowski, Oświęcim. Cmentarz świata, Książka i Wiedza 1995.
- Numery mówią. Wspomnienia więźniów KL Auschwitz, oprac. Zofia Stochowa, Wydawnictwo Śląsk 1980.
- Laurence Rees, Auschwitz. Naziści i „ostateczne rozwiązanie”, tłum. Paweł Stachura, Prószyński i S-ka 2005.
- Tadeusz Sobolewicz, Wytrzymałem, więc jestem, Wydawnictwo Państwowego Muzeum w Oświęcimiu 1995.
- Agnieszka Weseli, Puff w Auschwitz [w:] „Polityka” 4.11.2009.
- Wójcik Aleksandra, Zdziarski Maciej, Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach, Znak Horyzont 2016.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.