Powstanie styczniowe i jego losy. O walce, roli Litwy i Rusi oraz złudzeniach związanych z Napoleonem III opowiada prof. Andrzej Chwalba.
PARTYZANCI
Wspomniał pan, że powstanie styczniowe było wojną partyzancką. Co to wtedy znaczyło?
Wojna partyzancka wyglądała oczywiście zupełnie inaczej niż ta, którą znamy z II wojny światowej. Wśród powstańczych dowódców byli jej teoretycy – pisali o niej Mierosławski, a także Padlewski czy Langiewicz. Podczas II wojny oddziały leśne były niewielkie i zajmowały się głównie dywersją. Natomiast w 1863 r. zamysł dowódców był taki, żeby opanować jakiś teren i utworzyć na nim kolumny regularnego wojska. Uważano, że tylko duże, dobrze uzbrojone formacje mogą skutecznie walczyć z zawodową armią rosyjską.
Ten pomysł okazał się nie do zrealizowania. Największe oddziały ledwo przekraczały 3 tys. ludzi. Starcia w powstaniu styczniowym oscylowały między potyczką a niewielką bitwą. Nie było wielkich operacji, kampanii ani spektakularnych bitew z udziałem kilkudziesięciu czy kilkunastu tysięcy żołnierzy.
Historycy wojskowości zwracają uwagę, że dowódcy oddziałów traktowali je trochę jak prywatne wojsko i działali w dużej mierze na własną rękę.
To prawda, walczyli w znacznym rozproszeniu, bez koordynacji działań, co oczywiście odbijało się na skuteczności. Nikt nie interesował się tym, że kilkanaście kilometrów dalej jest inny oddział, z którym można by się połączyć i razem stanowić większą siłę. Tylko nielicznym dowódcom udało się doprowadzić do koncentracji większych oddziałów pod swoją komendą.
fot.Poznaniak / CC BY-SA 3.0Podział administracyjny Rzeczypospolitej w granicach przedrozbiorowych wprowadzony przez Rząd Narodowy w czasie powstania styczniowego w 1863 roku
Wiele formacji powstało poza Królestwem – w Wielkopolsce i Galicji. Ludzie, którzy do nich wstąpili, w dużej mierze nie znali realiów, w jakich przyjdzie im walczyć po przekroczeniu granicy. Nierzadko powstańcom wkraczającym do Królestwa z Galicji wydawało się, że idą tam na defiladę. Wyobrażali sobie, że gdy będą wchodzić do miast i miasteczek, to lud, który ich z utęsknieniem wyczekuje, powita ich na ulicach kwiatami. Tymczasem czekało na nich regularne wojsko rosyjskie, dobrze wyszkolone i świetnie uzbrojone, czego nie można powiedzieć o powstańcach.
Znana pieśń powstańcza trafnie opisuje tę sytuację: „Obok Orła znak Pogoni, poszli nasi w bój bez broni”.
Gdy oddziały powstańcze już okrzepły, walczyły naprawdę dzielnie, ale różnica sił i uzbrojenia była ogromna.
To z czasem nieco się zmieniło, bo o ile na początku powstania były jedynie dubeltówki, kosy i szable, o tyle później zaczęła napływać broń z Zachodu.
Jej sprowadzanie zaczęło się jednak od wielkiego niepowodzenia. W marcu 1863 r. z portu w Londynie wypłynął parowiec „Ward Jackson”, na którego pokładzie znajdowała się grupa ochotników wraz z tysiącem karabinów i dwiema armatami. Transport zorganizowali angielscy demokraci, polscy emigranci, a także miejscowi Rosjanie. Parowiec płynął przez Bałtyk na Litwę, gdzie broń mieli przejąć powstańcy. Ale nigdy nie dotarł do celu. Rosjanie dowiedzieli się o transporcie i ich flota zmusiła statek do zawinięcia do portu w Malmö, gdzie rząd szwedzki nałożył na transport sekwestr.
Potem było jednak coraz lepiej. Gdy do powstania dołączyli biali i pojawił się spory kapitał, udawało się sprowadzać broń z Zachodu. Pieniądze płynęły od Kronenberga, ze środowisk arystokratyczno-ziemiańskich, zwłaszcza z Galicji i w mniejszym stopniu z Wielkopolski. Oczywiście pomagała również emigracja, środowisko Hôtel Lambert, choć były to środki najskromniejsze.
Władze powstańcze ustanowiły podatek narodowy, który przez jakiś czas skutecznie ściągały. Dzięki niemu utworzono m.in. sieć drukarni, ponieważ informacja propaganda były nie mniej ważne niż walka. Przede wszystkim jednak sprowadzono uzbrojenie. W Belgii działała powstańcza Komisja Broni, która kupowała nowoczesne sztucery w fabryce w Liège.
Profesor Kieniewicz szacował, że kupiono co najmniej 70 tys. karabinów, chociaż zastrzegał, że dokładnych danych nie ma.
To muszą być szacunki, bo dokumenty się nie zachowały. Różnymi drogami ta broń docierała do powstańców – przerzucano ją nielegalnie przez granicę do Królestwa i potem dalej, na ziemie zabrane, albo wyposażano w nią od razu oddziały formowane w Galicji czy Wielkopolsce.
Gdy latem 1863 r. powstanie osiągnęło apogeum, dominowali już strzelcy, a nie kosynierzy. Wzrosła intensywność walk, Polacy łatwiej odpierali rosyjskie ataki, częściej wygrywali potyczki. Jednak z każdym miesiącem dysproporcja sił stawała się większa, ponieważ Rosjanie sprowadzali do Królestwa coraz to nowsze posiłki. Liczba rosyjskich żołnierzy sięgnęła w końcu 400 tys.
W polskich barwach walczyło sporo cudzoziemców.
Na wieść o wybuchu powstania ruszyli z pomocą ludzie z różnych krajów. Jednym z najbardziej znanych był włoski generał Francesco Nullo, który wcześniej walczył pod dowództwem Garibaldiego. W kwietniu 1863 r. Nullo przybył do Krakowa na czele 26 Włochów, ale walczył tylko przez kilka dni, bo niestety poległ już w pierwszej większej potyczce – pod Krzykawką. Została po nim pamięć: nazwy ulic i szkół.
Byli też inni Włosi: Stanislao Bechi, który został przez Rosjan schwytany i rozstrzelany, Camillo Lencisa, który zginął na Mazowszu, a także Luigi Navone, który przeżył. Byli i Francuzi: Léon Young de Blankenheim poległ 29 kwietnia pod Brdowem, a pod komendą generała Langiewicza bił się François de Rochebrune, dowodzący tzw. żuawami śmierci, oddziałem straceńców, którzy złożyli przysięgę, że prędzej zginą, niż wycofają się z pola walki.
W powstaniu walczyli też oficerowie armii carskiej, którzy nie byli Polakami. Najbardziej znany to Ukrainiec Andrij Potebnia. Przed powstaniem dokonał nieudanego zamachu na gen. Aleksandra Lüdersa, ówczesnego namiestnika w Królestwie Polskim. Walczył pod rozkazami Langiewicza, zginął na początku marca w bitwie pod Skałą koło Krakowa.
Cudzoziemcy, którzy przybyli pomóc Polakom, zapewne trochę inaczej wyobrażali sobie powstanie. Mieli w świeżej pamięci przebieg wojny o zjednoczenie Włoch, gdzie do powstańców przyłączył się lud. Polska powstańcza rzeczywistość była jednak inna. Dodatkowym utrudnieniem było dla nich to, że nie znali języka ani lokalnych uwarunkowań.
Przeczytaj także: Zapomniana bohaterka powstania styczniowego. Henryka Pustowójtówna
WOJNA WYZNANIOWA
Jak powstanie przebiegało na Litwie i Rusi, czyli w dzisiejszej Ukrainie?
Ludzie, którzy planowali zryw, marzyli oczywiście o tym, że uda się wskrzesić Rzeczpospolitą w granicach przedrozbiorowych, czyli właśnie z Litwą i Rusią. W przypadku Rusi nawiązywali do idei nigdy niezrealizowanej unii hadziackiej z 1658 r., umowy, która zakładała unię równorzędnych podmiotów: Korony, Wielkiego Księstwa Litewskiego i Wielkiego Księstwa Ruskiego, i mogła zaowocować powstaniem Rzeczypospolitej Trojga Narodów. W trakcie powstania tę ideę na masową skalę krzewiła propaganda – na ulotkach, drukach, w gazetach i różnych wystąpieniach. Na dokumentach powstańczych widniała trójdzielna pieczęć z Orłem Białym, litewską Pogonią i archaniołem Gabrielem symbolizującym Rusinów.
Czerwoni zawsze podkreślali, że traktują Litwinów i Rusinów jak braci. Podczas negocjacji z Ziemlą i Wolą ustalili, że o przyszłości Litwy i Rusi zdecydują kiedyś tamtejsze ludy. Trudno powiedzieć, kogo mieli na myśli, bo ani Litwinów, ani Rusinów jako aktywnych politycznie narodów jeszcze nie było. Spiskowcy wierzyli jednak, że ów lud na ziemiach zabranych uda się nakłonić do walki.
Na Ukrainie okazało się to mrzonką. Rusińskich chłopów zachęcić miała słynna Złota hramota [księga] dla ludu wiejskiego, ogłoszona przez czerwonych w marcu 1863 r. Był to dekret uwłaszczeniowy, który w obietnicach szedł znacznie dalej niż te wydane w Królestwie. Wydrukowany został w pięknej formie, złotymi literami i cyrylicą, lecz okazał się nieporozumieniem. Rusińscy włościanie byli analfabetami, a przede wszystkim nie ufali powstańcom.
Ogłoszenie Złotej hramoty nie tylko nie przyniosło efektu, ale wręcz wywołało agresję. Profesor Kieniewicz opisuje taki epizod: grupa młodych Polaków z egzemplarzami dekretu w rękach próbowała namawiać do udziału w powstaniu chłopów w pewnej wsi. Część z nich chłopi zabili, resztę pobili i odstawili do cyrkułów.
Rusińscy chłopi często współdziałali z rosyjskimi wojskami przeciw powstańcom. I trudno się temu dziwić. Jeśli popatrzymy na mapę etniczną tych ziem, to na Podolu czy Wołyniu było może 10–12 proc. ludzi przyznających się do polskości. Parafie katolickie stanowiły tam rzadkość. Rosjanie zlikwidowali klasztory, a tylko w nielicznych dworach szlacheckich stały katolickie kaplice. W poprzednich dekadach mieszkała tam polska zaściankowa szlachta, pod zaborami osłabiona, a w wielu przypadkach „obrócona w chłopy”. Nieliczni Polacy funkcjonowali w niemal zupełnej pustce społecznej, otoczeni przez ludzi innej wiary, innego języka i innych poglądów, w dodatku najczęściej wrogo nastawionych.
Na Wołyniu działało dwóch dobrych powstańczych generałów: Józef Wysocki i Edmund Różycki, ale wszczęcie tam walk na dużą skalę było niemożliwe. Organizacja czerwonych, skupiona raczej w miastach, była niewielka. Według badań prof. Kieniewicza na całej Rusi liczyła 700–800 osób. To jednak bardzo optymistyczne szacunki, inni historycy mówią o ledwie 100–150 działaczach. Na Rusi nie było po prostu zaplecza ideowo-intelektualnego ani tkanki społecznej, na której można byłoby oprzeć powstanie.
Na Litwie było inaczej?
Diametralnie. Litewscy chłopi przyłączyli się do powstania w znacznie większym stopniu niż polscy.
Według szacunkowych badań – bo nigdy tego dokładnie nie ustalimy – w Królestwie Polskim walczył tylko jeden chłop na tysiąc, więc zaledwie promil. A trzeba pamiętać, że niektórzy z tego promila do walki zostali przymuszeni. Na Żmudzi zaś za broń chwyciło około 20 proc. włościan, i to z własnej woli. Litwini do dziś są z tego bardzo dumni, chętnie podkreślają, że tłukli Moskali w 1863 r., a powstanie styczniowe traktują jako swój zryw narodowy.
fot.Theophile Schuler / CC BY-SA 4.0Postój polskich ochotników w lasach Litwy – grafika z francuskiego pisma L’Illustration Journal Universel 1863
Dlaczego litewscy chłopi walczyli, a polscy nie?
Ponieważ na Litwie powstanie zyskało charakter wojny wyznaniowej. Tamtejsi chłopi nie walczyli o język litewski w szkołach, własną prasę czy wyimaginowaną niepodległość, bo to jeszcze nie był ten czas. Stanęli w obronie wiary katolickiej – swoich parafii, kościołów i kapłanów, którzy wezwali ich do walki przeciw schizmatykom, czyli prawosławnym.
latach 40. i 50. XIX w. carat próbował ograniczać na Litwie prawa katolików. Księży zmuszano do głoszenia kazań po rosyjsku, a oni się temu sprzeciwiali. Byli na Litwie w zasadzie jedyną inteligencją, nie istniała przecież szlachta stricte litewska, ale wyłącznie ta spolszczona. Słabe było mieszczaństwo. Kapłani zyskali wpływ na masy włościańskie i gdy wybuchło powstanie, nie tylko wezwali chłopów do walki, lecz także wielu duchownych chwyciło za broń.
Był też drugi powód: rozczarowanie reformą uwłaszczeniową z 1861 r. Niewiele dała ona litewskim chłopom, bo uwalnianie było rozpisane na kilkadziesiąt lat, a oni liczyli na to, że dożyją zmiany swojego położenia. Na tym tle wybuchły na Litwie bunty w 1862 r., chłopi organizowali manifestacje.
Przeczytaj także: Chłopi w powstaniach narodowych
Szczególną sławę na ziemiach zabranych zyskało dwóch dowódców: Kastuś (Konstanty) Kalinowski, którego prof. Kieniewicz nazywa radykalnym chłopomanem, oraz Zygmunt Sierakowski (1827–1863), wybitny oficer, który wystąpił z armii carskiej.
Konstanty Kalinowski (1838–1864), członek organizacji czerwonych, po wybuchu powstania został komisarzem Rządu Narodowego na Grodzieńszczyźnie. Był wykształcony, przed zrywem wydawał gazety – po polsku i białorusku. Choć szlachcic, opowiadał się za daleko idącym uwłaszczeniem. Jak większość czerwonych i on marzył o tym, żeby połączyć walkę powstańczą ze sprawą chłopską. I odniósł na tym polu spore sukcesy, bo w jego oddziałach walczyło wielu chłopów.
Działał aż do pierwszych miesięcy 1864 r., gdy zadenuncjował go jeden z byłych podkomendnych. Po kilku tygodniach śledztwa został skazany na karę śmierci i powieszony publicznie w Wilnie.
fot.Jan Matejko – Ten plik pochodzi ze zbiorów cyfrowych Muzeum Narodowego w Krakowie / domena publicznaPolonia – Rok 1863, obraz Jana Matejki z 1864
Podobny los spotkał generała Sierakowskiego.
Jednego z najwybitniejszych dowódców powstania styczniowego. Był oficerem znanym nie tylko w Polsce i Rosji, lecz także w Europie. Skończył z wyróżnieniem akademię wojskową w Petersburgu, służył w sztabie generalnym carskiej armii. Pisywał po francusku artykuły do czasopism wojskowych o organizacji armii i prawie karnym w wojsku.
Zygmunt Sierakowski w kwietniu 1863 r. podał się do dymisji i gdy tylko została przyjęta, natychmiast dołączył do powstania. Został jego naczelnikiem w województwie kowieńskim. Na Żmudzi dowodził oddziałem liczącym około 3 tys. ludzi i to właśnie on miał odebrać ładunek broni płynący z Londynu. W drodze do celu jego słabo uzbrojone wojsko zostało rozbite przez Rosjan w trzydniowej bitwie pod wsią Medejki, a ciężko ranny Sierakowski znalazł się w niewoli.
Generał-gubernator Michaił Murawjow, osławiony Wieszatiel, który pacyfikował powstanie na Litwie, skazał Sierakowskiego na śmierć. I choć z całej Europy płynęły prośby, by car okazał mu łaskę, Murawjow po uzyskaniu zgody Aleksandra II nakazał egzekucję. Sierakowski został publicznie powieszony 27 czerwca 1863 r. na placu Łukiskim w centrum Wilna.
Murawjow w naszej historiografii jest postacią odrażającą. Bezwzględny kat, który wręcz czerpał przyjemność z wieszania powstańców. Nie jest trochę zmitologizowany?
Absolutnie nie. Działania Murawjowa na Litwie były niezwykle bezwzględne i brutalne, jego przydomek nie jest na wyrost.
W Królestwie Polskim Rosjanie na początku powstania postępowali dość powściągliwie, a nawet bojaźliwie. Pierwsze oddziały nie miały nawet ostrej amunicji, co wynikało z przekonania margrabiego Wielopolskiego, że nie trzeba będzie używać broni – wystarczy odciągnąć od powstania białych, bo jak czerwoni zostaną sami, to zryw szybko padnie.
Wielki książę Konstanty sympatyzował ze środowiskami liberalnymi, opowiadał się zarówno za uwłaszczeniem chłopów, jak i za rozszerzeniem praw politycznych Polaków. Dlatego początkowo wybrał łagodny kurs i nie sięgał po drastyczne metody. Pojmanych powstańców nie rozstrzeliwano na miejscu, a wojsko rosyjskie nie paliło wsi podejrzewanych o pomoc walczącym.
fot.Autor nieznany / domena publicznaMichaił Murawjow „Wieszatiel” na Litwie
Car, który najpierw pozwalał Konstantemu na takie traktowanie powstańców na terenie Królestwa, jednocześnie akceptował brutalne metody stosowane przez Murawjowa na ziemiach zabranych. Ten od pierwszych chwil po przybyciu na Litwę zaczął krwawą rozprawę. Wojsko na jego rozkaz pacyfikowało i paliło wsie, rozstrzeliwało i publicznie wieszało powstańców.
Wreszcie Aleksander II odwołał brata i wysłał do Warszawy gen. Fiodora Berga, również zwolennika ostrego kursu. Berg aż tak bezwzględny jak Murawjow nie był, starał się, by wyroki na powstańców zapadały po jakichś procesach. Natomiast Murawjow w żadne sądy się nie bawił, bez zmrużenia oka wysyłał pojmanych na szubienicę, przed pluton egzekucyjny albo na Sybir. I oczywiście konfiskował majątki.
Powstanie na Litwie, choć od początku topione we krwi, było jednak nieźle przygotowane i przetrwało niemal do wiosny 1864 r.
Przeczytaj także: Zachar Maniukin – kat Podlasia
ROZEGRANY NAPOLEON
Wróćmy do wydarzeń na arenie międzynarodowej, ponieważ miały one kluczowe znaczenie dla losów powstania. Przypomnijmy, że car odmówił Napoleonowi III przywrócenia Królestwu Polskiemu statusu zgodnego z ustaleniami kongresu wiedeńskiego. I co było dalej?
Interwencja cesarza wywołała reakcję dyplomatyczną: 17 kwietnia w Petersburgu ambasadorzy Francji, Wielkiej Brytanii i Austrii złożyli na ręce Aleksandra Gorczakowa kierującego rosyjską dyplomacją noty dotyczące powstania. Ogólnie popierały one dążenia Polaków i przypominały, że Rosja odeszła od ustaleń kongresu. Podobne noty wysłały rządy większości krajów sygnatariuszy traktatu z 1815 r. Rosja znalazła się pod presją, gdyż Europa wystąpiła w zasadzie jako jeden blok. Można było odnieść wrażenie, że następnym krokiem będzie interwencja zbrojna w Królestwie, na co oczywiście liczyli powstańcy.
fot.Franz Xaver Winterhalter / domena publicznaPortret cesarza Napoleona III w stroju koronacyjnym
Gorczakow był jednak zbyt wytrawnym dyplomatą, by sobie z tą sytuacją nie poradzić. Wiedział, że musi zagrać na czas, którego potrzebował, by sprowadzić na ziemie objęte walkami więcej wojska i zdusić powstanie, zanim sytuacja międzynarodowa stanie się dla Rosji naprawdę niekorzystna. W odpowiedzi udzielonej Francji, Anglii i Austrii jeszcze raz stanowczo podkreślił, że powstanie to wewnętrzna sprawa Rosji, ale napisał też, że nie uchyla się ona od negocjacji dotyczących zakończenia konfliktu. Koncyliacyjnie zaprosił wszystkie trzy mocarstwa, by zaproponowały, jak to zrobić.
Piłka była po ich stronie.
Oczywiście! Wiedział, że Paryż, Londyn i Wiedeń nie ustalą szybko wspólnego stanowiska. A czas leciał. Można było ściągać broń i wojsko z całej Rosji. Zachód ogłosił swoją propozycję dopiero 17 czerwca, czyli po dwóch miesiącach.
Słynne sześć punktów?
Tak. Mocarstwa zaproponowały, by w zamian za zawieszenie broni Rosja zapewniła Polakom: 1. własne przedstawicielstwo narodowe, 2. administrację, 3. sądownictwo i szkolnictwo, 4. swobodę wyznania, 5. własny system poboru do wojska, 6. amnestię dla uczestników powstania.
Ta propozycja nie zadowoliła ani Rosjan, ani Polaków. Owe postulaty to było znacznie mniej nawet od tego, co od cara uzyskał margrabia Wielopolski, kiedy negocjował z nim ugodę. Rosja w istocie nie chciała żadnego zawieszenia broni, gdyż zamierzała po prostu stłumić powstanie. Przecież właśnie po to Gorczakow grał na czas z mocarstwami.
25 czerwca na polecenie cara minister odrzucił sześć punktów. Mogło dojść do wojny europejskiej?
Gorczakow zdawał sobie sprawę, że Zachód nie będzie w tej kwestii solidarny i w rzeczywistości nie zamierza bić się za Polaków. Po odrzuceniu przez Rosję sześciu punktów Francja wprawdzie domagała się od Londynu i Wiednia stanowczej reakcji, ale spotkała się z odmową. I w końcu 5 sierpnia także francuska rada ministrów zdecydowała, że nie będzie brnąć w konflikt z Rosją.
To był przełomowy moment dla powstania, odtąd jego upadek stał się nieunikniony. Napoleon III chciał zostać rozgrywającym w Europie, ale to raczej Gorczakow z Aleksandrem II rozegrali cesarza.
Oczywiście, że tak. Napoleon III miał wielkie ambicje, lecz skromne umiejętności polityczne. Nie dorastał do pięt swemu wielkiemu stryjowi. Jego rządy to pasmo porażek, a zakończyły się przecież upadkiem i ucieczką z kraju po przegranej wojnie z Prusami w 1871 r.
Gra podjęta przez Napoleona dała Polakom tylko nadzieję, której się uczepili i trzymali kurczowo niemal przez całe powstanie.
Przeczytaj także: Sztyletnicy – egzekutorzy powstania styczniowego
Ta nadzieja miała kiedykolwiek podstawy?
Moim zdaniem nie. Tak naprawdę nikt powstańcom nigdy niczego konkretnego nie obiecywał – ani Londyn, ani Paryż. Polskie dążenia nie były tożsame z interesami Londynu, Paryża, a tym bardziej Wiednia. Nie wiem, jak można było sobie wyobrażać, że wojska francuskie czy brytyjskie maszerują do Europy Środkowo-Wschodniej, żeby bić się za Polaków. To było niemożliwe! To, co Zachód chciał osiągnąć w rywalizacji z Rosją, uzyskał już w latach 1854–1856, gdy pomógł Turcji wygrać wojnę krymską.
Cóż, żyliśmy marzeniami, złudzeniami i nietrafnymi interpretacjami wydarzeń politycznych. Nie mieliśmy dyplomatów z prawdziwego zdarzenia, więc nie znaliśmy zasad tej gry. I za to zapłaciliśmy wysoką cenę.

KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.