Dina Michajłowna Szulkiewicz w dzieciństwie trafiła do łagru, a stamtąd po II wojnie światowej do sowieckiego domu dziecka. Odebrano jej tożsamość, przeżyła brutalne traktowanie, zbiorowy gwałt i ciężką pracę w fatalnych warunkach. Dzieci takich jak ona było więcej.
Z pociągu przewieźli nas do łagru w Bidaiku, a stamtąd do Dolinki. Tam mama była kimś w rodzaju naczelniczki. Ona była wielką uczoną, genetyczką, bardzo lubiła hodować rośliny. Spod rąk wyrastały jej wielkie arbuzy, kapusta, pomidory. Jeździła do Karagandy nauczać. W muzeum w Dolince to nawet jej zdjęcie wisi, można zobaczyć.
Ona jakoś nie przyznawała się do mnie. Czasem wieczorem prowadzono mnie do jej baraku, a ona mnie rano odprowadzała. Do łagiernego domu dziecka? Nie wiem. Wydaje mi się, że mnie gdzieś w łagrze chowano. Jakiś barak szpitalny pamiętam czy budynek ochrony. Potem trafiłam do domu dziecka w Kompaniejsku. To był już 1947 rok.
Dziewczynka
To tam nadano pani imię Dina?
Nie. Tam wołano nas po numerach albo diewoczka (dziewczynka). Mnie nazwano Dina w szpitalu, gdzie trafiłam z durem brzusznym. „No dobra pomyślałam niech takie imię już będzie”.
I wszystkie dziewczynki w domu dziecka wołano „dziewczynko”?
Tak. Myśmy spały tam w łóżkach z chłopcami. Ale nie seksualnie, tylko taki zwyczaj był. Dla mnie to było szokujące, myślałam: „Boże, a jak dziewczyna ma krytyczne dni, to co robi?”. Dopiero potem rozdzielano grupy według płci.
Wychowawcy przychodzili do dziewcząt w celach seksualnych?
Słyszałam, że tak się działo w innych sypialniach, u nas nie. Był też przy naszym domu taki dziadzieńka, pomocnik, stolarz. Chodziło się do jego szopy po drewno na opał. On tam z dziewczynkami coś robił, ale ja tam nie chodziłam.
Czytaj też: Skazane na śmierć. Dlaczego w gettach rodziło się tyle dzieci?
„Nie szukaj, po co ci to?”
W Kompaniejsku nadal myliły mi się języki i mówiłam źle po rosyjsku. Dzieci się śmiały. Pisać i czytać uczył nas były wojskowy. Zwierzątka wycinał z papieru, składał na pół, kazał nazywać.
Raz usłyszałam, że do Kompaniejska trafiła też moja siostra Ania. Dyrektor sierocińca przyprowadził do mnie dziewczynkę, ale to nie była siostrzyczka! Moja miała nóżki równiutkie, ładniutkie, a ta była jakaś pokurczona. Duszy mojej nie pasowała. Wpadłam w rozpacz, że chcę zobaczyć prawdziwą siostrzyczkę. Potem się dowiedziałam, że moja Ania była pół roku w moim domu dziecka, w innej grupie, ale ją mama zabrała do siebie.
I pani nie wzięła?
Myślę, że nie wiedziała, że tam jestem. Inaczej by mnie przecież mama nie zostawiła. Prawda? Pierwszy raz uciekłam z domu dziecka w siódmej klasie. Pojechałam do Karagandy, pytałam ludzi na ulicy, gdzie jest KGB, pokazali, więc tam poszłam. Mówię: „Przyszłam tu, bo chcę wiedzieć, gdzie jest moja mama”. Poczęstowali mnie jedzeniem, dali herbaty i kazali wracać. „Dziewczynko, nie szukaj. Po co ci to?” powiedzieli. Potem jeszcze kilka razy do nich chodziłam, nawet jak już opuściłam dom dziecka. Zawsze się wykręcali.
Czytaj też: Co KGB miało wspólnego z zabójstwem księdza Popiełuszki?
Brutalny gwałt
Życie w Kompaniejsku było straszne. Nauczyciele pijani albo rozkojarzeni, bili nas, nazywali „wrogami narodu”. Do jedzenia było mało, jedne walonki przypadały na cztery osoby, czapeczek wcale nie było, dużo odmrożeń. Ciągle mdlałam, nikt nie wiedział dlaczego. To mi już zostało na całe życie.
Musieliśmy sami sprzątać, szorować podłogi, prać dla wszystkich, bardzo ładnie obierałam ziemniaki w kuchni. Szyć mnie nauczyli. Kiedy skończyłam czternaście lat, zakazali się dalej uczyć i kazali iść do Pimokatu, do fabryki walonek. Bardzo ciężka praca tam była. Najpierw stałam przy czyszczeniu sierści, potem przy wałkowaniu i wielkiej maszynie. Niejedną rękę wciągnęła, mnie się udało ocaleć.
Nadal mieszkała pani w domu dziecka?
Robotnice przenosili do baraków w pobliżu. Po kilka dziewcząt mieszkało w jednym pokoju. Wieczorami się dalej uczyłam, w dzień pracowałam. A szło mi tak dobrze, że na tablicy w stołówce moje zdjęcie wisiało. Przodownica Szulkiewicz! Przez to zdjęcie zgwałcili mnie koledzy z fabryki. Spodobałam im się na fotografii, powiedzieli do Emmoczki, koleżanki: „Znajdź nam tę babkę”.
To był taki czas, gdy mężczyźni robili, co chcieli. Robotnice z domu dziecka – większość zgwałcona. Emma miała stamtąd dwoje dzieci. W płocie otaczającym żeńskie baraki była dziura, oni przez nią przechodzili. To był rok 1959. Weszli do pokoju, byłam sama. Trzej gwałcili, jeden patrzył. Pobili mnie i zaciągnęli do lasu, żebym tam umarła. Jakiś człowiek znalazł mnie w rowie przy drodze. Zgłosiłam sprawę milicji. Złapano ich, skazano na więzienie. Ten, co był najgorszy, miał żonę i dzieci, po co mu to było?
Straszne życie
Mówią, że jak dziewczyna i chłopak mają takie samo otczestwo, to będą szczęśliwi razem. Ja tam nie wiem. Na początku lat sześćdziesiątych wyszłam za mąż za Anatolija Michajłowicza Masłowa, górnika i pijaka. Ładny był, wysoki. Próbował mnie bić, ale jak raz mu oddałam, to ledwo go nie zabiłam. Urodziłam mu dwoje dzieci – córkę Nataszeńkę Anatoljewnę i synka Witalija Anatoljewicza.
Pani nie zmieniła nazwiska po ślubie?
Powiedziałam, że dopóki nie dowiem się, kim jestem, zostanę Szulkiewicz. Miałam straszne życie, ciężkie. Ale cały czas, w najgorszych chwilach nawet, była ze mną myśl: „Kim był tata, kim mama? Gdzie siostra? Skąd jestem?”. W 1964 roku dostaliśmy mieszkanie od kopalni w tym samym bloku, w którym teraz mieszkam. Pracowałam całe dnie. Z Pimokatu odeszłam, byłam kontrolerką w autobusach, obsługiwałam banię, szyłam buty, brakowałam towar na półkach, w wodociągach robiłam, ludziom ziemniaki kopałam.
Pracy się nie bałam. Dzieci chodziły do szkoły, musiały się same sobą zająć. Zaprzyjaźniona kucharka gotowała im obiady. Natasza dobrze się uczyła, była grzecznym dzieckiem (trzydzieści lat temu wyjechała z rodziną do Niemiec). Ale syn popadł w alkoholizm. Miał dwanaście lat, jak go pierwszy raz do reanimacji wieźli. Cały był siny, tak się upił. Ledwo przeżył. No i go wciągnęło.
Ożenił się z pijaczką, mają córkę, moją ukochaną wnuczkę – ona też wyszła za mąż za pijaka, ale sama alkoholu nie pije. Witalij, mój syn, był sześć razy na odwyku. Nie chcą go tam więcej, bo zawsze się upijał podczas kuracji. Teraz żyje u mnie na klatce schodowej. Materacyk mu tam rzuciłam, jedzenie zanoszę. Do domu nie wpuszczam, bo on agresywny po wódce. Sąsiadkę z piętra wyżej pijany syn zabił, to ja nie chcę ryzykować.
Rozwiodła się pani z mężem?
Gdzie tam! Zabili go w 1978 roku. Pojechał na wypoczynek do kurortu Borowoje, należało się mu to jako górnikowi, i tam się włóczył, pijany, wplątał się w kryminalne sprawy, więc zginął. Milicja mnie tylko zawiadomiła, że jego ciało mordercy spalili w piecu.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Wojenka. O dzieciach, które dorosły bez ostrzeżenia”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Agora.
KOMENTARZE (2)
Tego sie nie da czytac.
Da się. I zapatrzeni w PRL-owski „porządek” przyniesiony na sowieckich bagnetach sprzedawczycy, te wszystkie Millery, Zandbergi, Zawisze i reszta draństwa powinna mieć przykazane czytać to codziennie i uczyć się na pamięć. Za niewykonanie, tydzień na dolku na Rakowieckiej, tylko czarny chleb i woda. Posmakujcie waszego pierdolonego socjalistycznego raju.