Czterech na pięciu Żydów przywiezionych do Auschwitz wysłano na śmierć. Naziści dokonywali selekcji bezpośrednio na tzw. Judnerampe, tuż po dotarciu transportu.
Transporty zwykle przybywały nocą. Kiedy pociąg z nową dostawą Żydów znajdował się o kilkadziesiąt kilometrów od Auschwitz, do obozu docierał sygnał i oficer dyżurny dął w gwizdek i krzyczał: „Transport nadchodzi!”. Potem wszyscy zaangażowani: oficerowie SS, lekarze, kapo, kierowcy, zajmowali pozycje, esesmani jechali na Judenrampe ciężarówkami lub motocyklami. Tymczasem ważna część komando porządkowego w sile dwustu ludzi, znana jako Rollkommando, czyli komando transportowe, miała czekać w gotowości. Mógł to być środek nocy, na przykład czwarta rano, ale esesman przychodził do bloku 4 i budził ich, a potem wymaszerowywali obok ogrodzenia pod napięciem, wieżyczek strażniczych i karabinów maszynowych głównego obozu, eskortowani przez grupę strażników, którzy czekali na nich przy głównej bramie.
Stąd szli dwanaście lub trzynaście minut, gdyż tyle zajmowało dotarcie do drewnianego peronu przy bocznicy, która odchodziła od głównej linii. Peron był długi i wąski: trzy lub cztery metry szerokości, ale około pięciuset metrów długości, dość, by pomieścić lokomotywę i pięćdziesiąt bydlęcych wagonów. Walter i Rollkommando zajmowali miejsca i czekali.
Później nadchodziła grupa esesmanów, być może koło setki, i też zajmowała stanowiska: jeden człowiek co dziesięć metrów wzdłuż peronu tak, że był całkowicie obstawiony. Mieli karabiny i psy. Dopiero wtedy odchodziła eskorta, która przyprowadziła Waltera i innych, ponieważ ludzie z Kanadakommando znajdowali się wewnątrz szczelnego, uzbrojonego kordonu. Włączano reflektory, więc na rampie było jasno jak w dzień. Mimo dotkliwego zimna więźniowie musieli czekać w swoich zgrzebnych pasiakach ustawieni jak zwykle piątkami.
Wjazd transportu
Główny tor znajdował się nie więcej niż dwadzieścia metrów dalej. Była to ważna linia łącząca Wiedeń z Krakowem, niekiedy regularne pociągi pasażerskie przejeżdżały nią na tyle wolno, że więźniowie mogli dostrzec podróżnych. Na widok wagonu restauracyjnego Walter zastanawiał się, co panie i panowie w pociągu myślą o oświetlonych widmach ustawionych na peronie. Może po prostu mrugnęli i ich nie zauważyli. Może nie chcieli widzieć.
Wkrótce docierała nowa grupa, oficerowie SS, wyżsi rangą od strażników, którzy tworzyli kordon. Walter uważał ich za gangsterską elitę, schludnych niczym mafiozi w wyprasowanych mundurach i wyglansowanych butach, z poczuciem wyższości. Guziki przy mundurach mieli raczej złote niż srebrne. Nie trzymali w rękach nic tak prostackiego jak pałka, posługiwali się raczej laseczkami jak dżentelmeni; niektórzy mieli białe rękawiczki. Mogło ich być od tuzina do dwudziestu, w tym lekarz. Ta grupa miała dowodzić akcją. Wreszcie dawano sygnał i powoli wtaczał się pociąg ciągnięty przez lokomotywę. W kabinie maszynisty, jak zauważył Walter, siedział cywil.
Strażnicy z zewnętrznego kordonu nie ruszali się z miejsca. Dowódca transportu przekazywał swojemu odpowiednikowi na rampie dokumenty i klucze. Oficer ten rozdawał następnie klucze podwładnym, a oni zajmowali pozycje przed wagonami, zazwyczaj po jednym esesmanie na każde dwa lub trzy bydlęce wagony. Potem na dany znak podchodzili i otwierali wagony. Walter i inni więźniowie mogli zerknąć na masę ludzi stłoczonych za drzwiami.
Alles raus! Alles raus! Dla zaakcentowania polecenia esesmani czasem kopali lub bili pierwsze osoby, które wypadły z wagonu, okładając je laskami. W pobliżu stali kapo z pałkami i kijami. Walter wiedział, w jakim stanie są nowo przybyli: spragnieni, głodni, zdezorientowani po całych dniach stłoczenia wraz z wieloma innymi w małej, cuchnącej przestrzeni. A teraz, gdy ich oczy przyzwyczajały się do jaskrawych świateł, byli wyciągani i popędzani. Nie zabierać bagażu! Zostawić wszystko!
Oczyszczanie bydlęcych wagonów
Deportowanych od razu ustawiano w kolumny piątkami, osobno mężczyzn i kobiety z małymi dziećmi. W jednej chwili rodziny były rozdzielone, mężowie oderwani od żon, matki od synów. Nocne niebo odbijało echem płacz rozstania. Momentalnie pod kierunkiem kapo i ich pałek Walter i jego towarzysze oczyszczali wagony. Walter biegiem wspinał się do wagonu, nie bacząc na smród, łapał dwa ciężkie pakunki, wyskakiwał i rzucał je na stos, który szybko rósł na rampie. W pierwszych dniach skupiał się na fizycznych wymogach nowej pracy i sprawdzaniu, co mógłby z niej wynieść dla siebie. Odcięci od łatwiej dostępnych skarbów Kanady, on i dwustu ludzi z Rollkommando zdani byli na własny spryt.
Walter szybko się uczył i wkrótce na pierwszy rzut oka rozpoznawał, która walizka pełna jest ubrań, naczyń lub jedzenia. Potrafił biec z dwiema walizkami, jednocześnie pogryzając salami, przekazując je towarzyszowi, i to wszystko niepostrzeżenie. Rozwinął nową umiejętność: zdolność ukradkowego otwarcia puszki i pochłonięcia jej zawartości w kilka sekund.
Chłopcy z Kanady po rodzaju zapasów poznawali, skąd pochodzą Żydzi, których bagaże rozładowywali. Jeśli kosztowali sera, to właśnie przyjęli Żydów z Holandii. Jeśli sardynek, to przybył transport z Francji. Chałwę i oliwki przywozili greccy Żydzi z Salonik, odziani w kolory, jakich Walter wcześniej nie widział i mówiący językiem nowym dla jego aszkenazyjskiego ucha: sefardyjskim dialektem ladino, czyli żydowsko-hiszpańskim. Widział ich wszystkich, tysiącami przywożonych do Auschwitz.
Czytaj też: Nie tylko Mengele. Ci sadystyczni lekarze bestialsko pastwili się nad więźniami obozów koncentracyjnych
Najpierw bagaż, potem zwłoki
Dopiero gdy ostatnia torba czy walizka została wyciągnięta z wagonu, załadowana na wozy i zabrana do Kanady, Rollkommando przystępowało do usuwania zwłok. Priorytety były jasno ustalone, a każde odstępstwo podlegało karze. W końcu odzyskiwanie doczesnych dóbr było zasadniczym zadaniem Kanady. Najpierw bagaż, potem zwłoki.
Liczby ciał nie dało się przewidzieć. Transport ze wschodu, w zimie, który jechał dziesięć dni, mógł dotrzeć z jedną trzecią martwych deportowanych, czyli mniej więcej trzystoma osobami. Ale jeśli pociąg jechał z zachodu, z Pragi, Wiednia albo Paryża, gdzie Niemcy musieli utrzymywać choćby pozory cywilizowanego przesiedlenia, a podróż trwała nie dłużej niż kilka dni, to zmarłych mogło być troje lub czworo. To samo z liczbą umierających w poszczególnych bydlęcych wagonach, tych, którzy jeszcze nie zmarli, ale którym brakowało siły, by się podnieść i wyjść na rampę nawet pod groźbą bambusowej laski esesmana. Nimi też należało się zająć – i to Laufschritt, biegiem. Zawsze biegiem.
Oznaczało to złapanie wszystkich nieruchomych ciał, po dwóch więźniów do każdego trupa lub półtrupa: jeden chwytał za kostki, drugi za nadgarstki i popędzani przez pałkę lub laskę kapo albo esesmana biegli do końca rampy, gdzie czekały ciężarówki, niekiedy nawet sześć, gotowe zawieźć zmarłych do krematorium. Były to wywrotki, które mogły podnieść pakę, by wyładować piasek lub żwir, ale do tej operacji skrzynia leżała płasko i pozostawała otwarta. Walter i jego towarzysz wskakiwali na schodki z tyłu auta – Laufschritt, Laufschritt – gdzie grupa więźniów odbierała ładunek. Zabierali zwłoki i układali na stos, podczas gdy Walter z kolegą zawracali biegiem do pustego pociągu, by wyciągnąć kolejnego Żyda, który nie przeżył podróży.
Na tym etapie nikt nie oddzielał martwych od umierających. Nie było czasu ani możliwości, by rozróżniać te dwie kategorie. Oddychające czy nie, ciała rzucano na ciężarówkę, a ta wiozła je do pobliskiego krematorium na spalenie.
Mordercza selekcja
Dwie kolumny deportowanych szły ku gangsterskiej elicie, grupie dokonującej przeglądu, która miała zadecydować o ich losie. Nowo przybyli nie wiedzieli tego, ale mieli stanąć w obliczu selekcji. Skierowani na prawo odmaszerowywali pierwsi byli rejestrowani jako więźniowie i dostawali szansę na pracę, a tym samym na życie, choćby tylko krótkotrwałe. Tych skierowanych na lewo czekała natychmiastowa śmierć.
Selekcję prowadził zwykle lekarz dyżurny, niekiedy Josef Mengele, a niekiedy po prostu kapral służby sanitarnej, zobowiązany do wyławiania niezdolnych do pracy: starych, chorych, bardzo młodych. Walter zauważył, że do pracy wybierano dobrze wyglądające kobiety między szesnastym a trzydziestym rokiem życia, które stanęły w oddzielnym szeregu. Kobiety sprawne i silne, z pewnością zdolne do pracy, ale z dzieckiem, palec esesmana kierował na lewo: naziści nie chcieli na rampie zamętu wywoływanego przez matki rozdzielane ze swym potomstwem. Tak było prościej, czyściej – zachować ich razem i razem zamordować.
Wszystko działo się biegiem, a niekiedy wśród hałasu na rampie i kakofonii rozmaitych języków dokonujący selekcji nie wskazywał palcem, tylko zaokrąglonym uchwytem laski przeciągał deportowanych na lewo lub prawo. Było to szczególnie użyteczne, jeśli, powiedzmy, syn i ojciec błagali, by ich nie rozłączano: esesman mógł ich rozdzielić fizycznie.
Unicestwienie przez pracę
W SS przełożeni spierali się, jaki odsetek Żydów należy zabić natychmiast, a jaki oszczędzić czy, precyzyjnie mówiąc, zabić wolniej, „unicestwić przez pracę”. Niektórzy chcieli, by oszczędzić możliwie wielu Żydów: dlaczego marnować ich wartość jako robotników przed jej wyeksploatowaniem? Nawet jeśli Żydzi nie mieli dość sił, by pracować dłużej niż tydzień czy dwa, z pewnością kilka roboczogodzin było lepsze niż nic. Inni uważali za głupotę obarczanie roboczych oddziałów Auschwitz wszystkimi poza najzdrowszymi i najsilniejszymi Żydami: cała reszta powinna trafić do komór gazowych, nie naruszając choćby odrobiny zasobów obozu.
Spór się toczył bez decyzji ze strony Heinricha Himmlera, szefa SS i jedynego człowieka, który mógł to ostatecznie rozstrzygnąć. Skoro kwestii nie udawało się rozwiązać w teorii, decydowała praktyka. Czterech z każdych pięciu Żydów przywiezionych do Auschwitz wysyłano na śmierć. Jeśli ktoś wyglądał na zbyt starego lub zbyt młodego, jeśli był widocznie chory lub słaby, szedł na lewo. Stamtąd przez większość okresu pracy Waltera na rampie, kierowano ich do jednej z wielkich czekających ciężarówek albo prowadzono około 2,5 kilometra do czerwonego albo białego domku, gdzie ginęli.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Jonathana Freedlanda „Uciekinier z Auschwitz” (Świat Książki, 2024).
KOMENTARZE (1)
Szmaglewska podaje, że zakwalifikowani do wejścia do obozu przechodzili na lewo, nie na prawo. Oczywiście, na lewo szła znaczna mniejszość więźniów.