Nie tylko mali chłopcy marzą o lataniu. Kobiety również zdobywały niebo, choć zawsze było im trudniej. Zwłaszcza gdy – jak płk pil. Zofia Dziewiszek-Andrychowska – musiały pokonać traumę II wojny światowej, a następnie przebić się przez szklany sufit w zdominowanym przez mężczyzn środowisku.
To była najstraszniejsza noc w moim życiu. Z 3 na 4 września 1944 roku do naszej leśniczówki w Wyknie wtargnęło gestapo. Przed dom zajechały samochód ciężarowy i dwa osobowe wypełnione Niemcami. Wpadli do domu i pierwsze, co zrobili, to zastrzelili psa (…).
„Tam, gdzie pojechali, to ty lepiej nie jedź”
Mnie, matkę i starszą siostrę posadzili do auta osobowego na tylne siedzenie i bez słowa nas wywieźli. Po pewnym czasie okazało się, że jedziemy w stronę Tomaszowa Mazowieckiego, do więzienia. (…) W więzieniu żyliśmy tak samo jak inni aresztowani. Każdego ranka wypuszczali nas na spacerniak, oddzielnie kobiety i mężczyzn, na dziedziniec przed więzieniem. Piętnaście minut świeżego powietrza dziennie. Zawsze stał tam komendant więzienia, Ukrainiec.
Któregoś dnia powiedział do mojej mamy: „Ta mała to będzie od jutra chodzić kopać okopy, będzie więcej na powietrzu i dostanie tam lepszą zupę”. Mama odpowiedziała, że skoro trzeba, to będzie chodzić. Rzeczywiście, następnego ranka zabrali mnie z celi (…).
Moja praca przy kopaniu trwała może z tydzień, gdy pewnego dnia wróciłam z zupą do więzienia i zanim dołączyłam do rodziny, zaprowadzili mnie do gabinetu komendanta. Stanęłam przed nim, a on powiedział: „Twoich już tu nie ma”. Ja zaskoczona zapytałam: „Jak to nie ma?”. A on na to krótko: „No nie ma. Nie ma tu już w budynku prawie nikogo. (…) Tam, gdzie oni pojechali, to ty lepiej nie jedź”.
(…) Do dziś nie wiem, dlaczego ja nie zostałam wywieziona do obozu. Może miałam szczęście, że akurat kopałam te rowy i nie było mnie przy wywózce z więzienia?
Czytaj też: Ulubiona pilotka Hitlera. Otto Skorzenny mówił jej „Führer rozszarpałby mnie, gdyby coś ci się stało!”
Siła z marzenia
Dopiero kilka tygodni po zakończeniu wojny dostałam wiadomość od mamy i sióstr. List był ze Szwecji. Mama pisała, że pod koniec wojny Szwedzki Czerwony Krzyż wykupił część więźniów z obozu i wywiózł z Niemiec. Zaopiekowali się nimi i mogli wszyscy zostać w Szwecji, ale mama napisała, że jak najszybciej wróci do Polski, do mnie. I rzeczywiście, w grudniu 1945 roku mama i siostry były z powrotem w Polsce.
(…) zaczęłyśmy nowe powojenne życie, ale wojna została we mnie na zawsze. (…) Po aresztowaniu, po przejściach w czasie okupacji postanowiłam jedno – zrobię wszystko, by już nigdy nie czuć tej bezsilności.
Rozważałam, gdzie mogę poczuć się silna, gdzie, gdyby znowu wybuchła wojna, będę mogła walczyć i wygrać. (…) Jeśli walczyć, to w armii, a najlepiej w samolocie. Tak właśnie myślałam, że w samolocie będę silna. Samolot da mi siłę i szansę na zwycięstwo. Postanowiłam, że zrobię wszystko, by dostać się do wojskowego lotnictwa (…).
Po maturze w 1949 roku zgłosiłam się do Rejonowej Komisji Uzupełnień, ale okazało się, że w przypadku kobiet nie jest to takie proste. Napisałam prośbę do Bolesława Bieruta, ówczesnego prezydenta RP. Gdy przyszła odpowiedź, że mogę podejść do egzaminów w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie, poczułam się silna i wiedziałam, że uczynię wszystko, by zostać lotnikiem. (…) Po egzaminach wróciłam do domu, a za około miesiąc miałam się zgłosić już na stałe.
Niedługo po powrocie do Dęblina zobaczyłam jedną z sióstr Sosnowskich, jedynych wtedy kobiet w wojskowym lotnictwie. Poszłam na izbę chorych, a tam zjawiła się kpt. Irena Sosnowska. W mundurze oficera, elegancka, wspaniała. Boże, jakie ja oczy zrobiłam! Jaka ona fajna i już lata! To ja też tak muszę!
Zosia wśród kadetów lotnictwa
Na tym roczniku było około 80 chłopców i na samym początku 3 dziewczyny: Halina, Lucyna Wlazło i ja. (…) Nasze umundurowanie przysporzyło kłopotów wojsku. Nie było dla kobiet ani butów, ani płaszczy, ani spodni czy kurtek. To wszystko musieli specjalnie nam dopasować. Poza tym, że zapewniono nam inne ubranie i oddzielny pokój, traktowano nas tak samo jak chłopców (…).
W maju 1950 roku zaczęliśmy szkolenie praktyczne. Mieliśmy przydzielonych instruktorów, w grupie było zazwyczaj sześciu uczniów. Każdy robił rundy po kręgu nad lotniskiem. Sztuką było opanować dobrze lądowanie, które jest często najtrudniejszym elementem lotu. Szczególnie samolot UT-2 był czuły, lądowanie musiało być płynne, bo inaczej robiło się kozły.
Jak już się to opanowało, zaczęliśmy loty do strefy na akrobacje, naukę beczek, przewrotów, pętli. Wkrótce też wyleciałam samodzielnie. (…) Nigdy nie łamałam zasad i miałam zaufanie do samolotu i do siebie. Wiedziałam, na co nas wspólnie stać. A latać można i zgodnie z zasadami tak, żeby było sporo wrażeń. Wiem, co mówię, bo kilka razy z Haliną i Ireną dawałyśmy razem pokaz akrobacji lotniczej nad Warszawą.
Akrobacja zespołowa wywołuje duże napięcie i dostarcza niesamowitych emocji. Człowiek wychodzi z siebie, żeby utrzymać się w szyku. Nam to dobrze wyszło. Dzisiaj kobiety latają w zespołach akrobacyjnych, czasem nawet w wojskowych. Jednak my byłyśmy jedyną w historii Polski – i wydaje mi się, że także na świecie – wojskową grupą akrobacyjną, w której latały same kobiety.
Szklany sufit
Rok 1951 był dla mnie wyjątkowy. Ukończyłam szkołę i zostałam promowana do stopnia podporucznika. (…) A po promocji poznałam swojego przyszłego męża i dość szybko się pobraliśmy, w tym samym roku (…).
Ślub był skromny, z dwoma kolegami męża poszliśmy wszyscy w mundurach do urzędu stanu cywilnego, stanęliśmy za barierką przed urzędnikiem przy biurku, podaliśmy mu dokumenty, on to wszystko spisał, oddał nam i tyle. Potem w hotelu męża urządziliśmy małe przyjęcie z ciastkami. A cztery lata później urodził się Jarek (…).
Szkoliłam, będąc jeszcze na uczelni jako podchorąży, w roli instruktora zastępczego. Później, po promocji, miałam swoje grupy uczniów po siedem−dziewięć osób i przez 12 lat byłam instruktorem dęblińskiej Szkoły Orląt. Sama nie wiem, jak wielu lotników wytrenowałam (…).
Chciałam bardzo latać na myśliwcach, marzyłam o odrzutowcach. Jarek miał już z pięć lat, kiedy razem z mężem pojechaliśmy do dowódcy Wojsk Lotniczych do Warszawy na rozmowę, by zezwolił na przeszkolenie mnie na samoloty odrzutowe.
Kiedyś kolega zabrał mnie na lot Limem, na sparce. Tak określano dwumiejscowe myśliwce, w skrócie od rosyjskiego słowa spariennyj. Potrzymałam stery, świetnie mi się latało i byłam przekonana, że dam sobie radę. Funkcję dowódcy wojsk lotniczych pełnił wtedy gen. pil. Jan Frey-Bielecki, pierwszy od czasu wojny Polak na tym stanowisku. Męża zabrałam na rozmowę, by uniknąć pytań, co na to rodzina i czy się zgadza.
Niestety, okazało się, że istnieje jednak gdzieś ten szklany sufit. I to było lotnictwo odrzutowe. Nie dla kobiet. Myślę teraz, że ci mężczyźni trochę zazdrośni byli o swoje stopnie i status pilotów myśliwców odrzutowych. Po co pozwolić nam, babom, jeszcze tam się pchać? (…)
Najtrudniejszy lot
Ostatecznie w 1963 roku przeszkoliłam się na śmigłowce i zostałam dowódcą eskadry w nowo utworzonym 56 Pułku Śmigłowców w Inowrocławiu. Mąż został pierwszym dowódcą pułku. (…) Od 1971 roku służyłam w 37 Pułku Śmigłowców Transportowych w Leźnicy Wielkiej koło Łęczycy. To była codzienna służba lotnika, ćwiczenia, zadania w powietrzu, loty egzaminacyjne, loty na poligon. (…) I w takich okolicznościach przydarzył mi się lot, o którym myślałam, że będzie już moim ostatnim.
Leciałam z dowódcą eskadry, którego kontrolowałam, dlatego siedziałam na prawym fotelu. To był lot w chmurach. (…) Nagle po około 100 metrach przyrządy zaczęły wirować. Dosłownie. Prędkość opadała w takim tempie, aż w prędkościomierzu skończyła się skala, przechyły jakieś, widać było, że coś poważnego się dzieje (…).
Jakoś prowadziliśmy śmigłowiec skrętami i uskokami, w końcu przyrządy zaczęły coś pokazywać, ale nie było przecież wiadomo, czy prawidłowo. Ja już pomyślałam: „No, Zośka, to już koniec będzie, bo jak wylecisz z takim przechyłem i nosem w dół na 100 metrach, to nieciekawie może być”.
Musieliśmy lecieć w dół, bo stery oddawaliśmy cały czas, by utrzymać prędkość. A na wysokości 100 metrów są małe szanse, by dało się maszynę wyprowadzić. Przebiliśmy chmury i na szczęście wyszliśmy z lewym przechyłem, dosyć dużym, ale przy widocznej ziemi można już było skontrować i zejść do lądowania. Wylądowaliśmy.
Okazało się, że to usterka silnika, która nie pozwalała poruszać dźwignią skoku. Później wyszło na jaw, że już inni piloci mieli taki przypadek, ale nie w chmurach i nie zameldowali szczegółowo. Poszłam po tym wszystkim na stanowisko dowodzenia, a kierownik lotu mówi do mnie: „Aleś ty blada”. Też by był, jakby leciał wtedy z nami.
Po takich trudnych sytuacjach defilady lotnicze, które wymagają koncentracji i koordynacji dziesiątek maszyn, wydają się proste. Prowadziłam grupę śmigłowców Mi-8 w defiladzie nad Warszawą. Zorganizowano ją w 1974 roku z okazji XXX-lecia PRL i była to druga największa defilada w historii Polski, a zarazem ostatnia do czasów współczesnych.
Niedługo potem odeszłam już z wojska do rezerwy. Był rok 1979. Wtedy odbyłam swój ostatni lot jako pilot. Nie miałam dość latania. Po prostu osiągnęłam wymagane przepisami 30 lat służby.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Anny Rudnickiej-Litwinek „Dziewczyny na skrzydłach. Polskie lotniczki, które zdobyły niebo”, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
KOMENTARZE (4)
Jak to możliwe, że szklany sufit? W PRL? Przecież w systemach komunistycznych wszyscy są równi i nie ma żadnych podziałów.
BARDZO DZIEKUJE ZA TEN PIEKNY ARTYKUL I HISTORIE PANI KTOREJ SIE SPELNILY MARZENIA LATANIE NA SAMOLOTACH WOJSKOWYCH I JESZCZE JEDNO KIEDY BEDZIECIE PIASAC O PILOTACH POLSKICH KTORZY WALCZYLI NA FRONCIE WSCHODNI TAM TEZ SA CIEKAWE BITWY POWIETRZEN A TYLKO PISZECIE O PILOTACH KTORZY WALCZYLI NA FRONCIE ZACHODNIM
Znałem Pułkownik Zofię Andrychowską i jej męża gdyż służyłem w Jednostce Wojskowej w Inowrocławiu. Pani Pułkownik (na ten czas Podpułkownik ) zawsze pięknie prezentowała się w mundurze.
Moja służba wojskowa rozpoczęła się w 1963 r. właśnie w 56 pułku śmigłowców w Inowrocławiu. Podziwialiśmy p. Zofię jako pilota.