Bombardowanie szkół i szpitali. Stosowanie broni chemicznej przeciw cywilom. Masakry bezbronnych wiosek. Amerykańska interwencja wojskowa w Wietnamie prowadzona była w imię wolności, demokracji i innych zachodnich wartości, ale rzeczywistość nie miała z tym wiele wspólnego. Jak naprawdę wyglądała ta koszmarna wojna?
Rozpoczynając w 1964 roku interwencję w Wietnamie na większą skalę, Amerykanie nie zdawali sobie sprawy, jak ciężką wojnę przyjdzie im toczyć. Ufni w liczebność i nowoczesne wyposażenie swojej armii, spodziewali się, że stłumienie komunistycznej partyzantki, wspieranej przez oddziały północnowietnamskie, będzie szybkie i proste. Okazało się jednak, że zwalczenie oddziałów wspieranych przez miejscową ludność jest niezwykle trudne, a pozornie banalny konflikt wcale nie tak łatwo zakończyć.
Bomby na szkoły i szpitale
W tej sytuacji amerykańskie dowództwo sięgnęło po środki techniczne. W 1965 roku rozpoczęto operację pod nazwą „Rolling Thunder”, czyli bombardowania Wietnamu Północnego, a także baz komunistycznych partyzantów w Wietnamie Południowym oraz ich szlaków zaopatrzenia. By uzyskać założone cele, używano coraz większej liczby samolotów i coraz większych bomb. Wreszcie naloty przybrały charakter masowy.
Początkowo w akcjach uczestniczyły maszyny myśliwsko-bombowe, później używano lekkich i ciężkich bombowców, a w końcu – bombowców strategicznych Boeing B-52 Stratofortress. Oprócz bomb lotniczych zrzucano te penetrujące grunt; korzystano także z pocisków detonujących oraz zakazanych przez prawo międzynarodowe bomb kasetowych.
Nalotów dokonywano przede wszystkim na bazy wojskowe, składy broni i szlaki komunikacyjne. Ich celem stawały się też nieraz zwykłe miasta i wioski. Bombardowano domy mieszkalne, szpitale, szkoły, sanatoria. Tak skutki nalotu na jedną z wietnamskich szkół w lutym 1966 roku opisywał dwudziestoczteroletni nauczyciel Thai Van Nham:
Części ubrania, książki, meble latały tak wysoko, że wszyscy w okolicy wiedzieli, iż szkoła została zbombardowana. Uczniowie byli porozrywani na kawałki. Wielu przysypała ziemia. […] Ciała dzieci wystawały częściami z ziemi. Znajdowaliśmy głowy w odległości dwudziestu jardów. Wnętrzności były rozrzucone wszędzie. […] Dzieci zostały wciśnięte w ściany rowu przeciwlotniczego. Rowy były wypełnione krwią. Dzieci przyciskały kurczowo do piersi swoje książki, poplamione krwią i atramentem. Niektóre ledwo mogły mówić. Potem z ust buchnęła im krew. Zmarły wskutek odniesienia obrażeń wewnętrznych.
Takich morderczych bombardowań było więcej. „Rolling Thunder” trwała do 1968 roku. Amerykańskie lotnictwo wykonało w tym czasie ponad 200 tysięcy lotów i zrzuciło 864 tysiecy ton bomb na terytorium Wietnamu Północnego, a 1,6 miliona ton – na terytorium całego kraju. Naloty pozbawiły życia około 90 tysięcy Wietnamczyków. Do dziś na objętych operacją terenach odnajdowane są amerykańskie bomby lotnicze, a ich przypadkowe eksplozje nadal zabijają cywilów, w tym dzieci.
Spalić dżunglę, wytruć ludzi
By pozbawić komunistycznych partyzantów bazy operacyjnej i schronienia, amerykańscy planiści postanowili zniszczyć wietnamską dżunglę. W tym celu rozpoczęto naloty dywanowe z użyciem broni chemicznej. Stosowano napalm, biały fosfor, zagęszczoną benzynę oraz rozmaite herbicydy. Zamierzano spalić lasy lub przynajmniej na dużych obszarach pozbawić je liści, żeby poprawić widoczność z powietrza.
Złą sławę zyskał zwłaszcza tak zwany „Agent Orange” (Czynnik Pomarańczowy), czyli płynny środek chemiczny, niszczący rośliny, uprawy warzywne, krzewy i drzewa liściaste. Zrzucony z powietrza powodował opadanie liści i usychanie młodych pędów drzew po około trzech, czterech tygodniach. Mniejsze rośliny obumierały w ciągu kilku dni.
Chemikalia stosowano także wobec ludności cywilnej. Według niektórych relacji Amerykanie zatruwali studnie i źródła wody, a także ryż i cukier, które następnie rozprowadzali wśród ludzi. By pozbawić partyzantów żywności, palono uprawy, zabijano zwierzęta gospodarskie i domowe, niszczono plony. Oddajmy głos świadkowi wydarzeń, wietnamskiemu lekarzowi, doktorowi Nguyenowi:
Przyleciał śmigłowiec i dwie dakoty. Zapach chemikaliów był nieznośny. Był bardzo ostry i palił nozdrza. Wyglądało to na chloroform. Po pięciu minutach liście słodkich ziemniaków (patatów), ryżu i drzew kompletnie uschły. Zwierzęta domowe nie chciały jeść i prawie wszystkie zdechły. Ludzie w okolicy cierpieli na bardzo silne bóle głowy, a później dostawali ataków kaszlu i wymiotów.
Niszczenie upraw i zabijanie zwierząt miało zmusić mieszkańców wsi do przeniesienia się do kontrolowanych przez Amerykanów miast. I rzeczywiście, w ciągu roku populacja Sajgonu wzrosła z 1,4 miliona do 4 milionów. Według szacunków Wietnamczyków, ze środkiem „Agent Orange” zetknęło się bezpośrednio prawie 5 milionów osób, z których ponad 400 tysięcy zginęło lub zostało trwale okaleczonych.
Środek miał długotrwałe działanie. Wywołał między innymi zaburzenia genetyczne u kobiet, które dotknął oprysk, lub które jadły żywość i piły wodę ze skażonych terenów. Rodziły potem dzieci zdeformowane, z chorobami psychicznymi i innymi problemami zdrowotnymi. Efekty działania „Czynnika” odczuli zresztą także amerykańscy żołnierze. A na niektórych terenach Wietnamu ziemia do dziś jest skażona chemicznie.
Zabić wszystko, co się rusza
Równolegle z działaniami powietrznymi Amerykanie prowadzili w Wietnamie operacje lądowe. Wobec słabej skuteczności armii południowowietnamskiej szybko rósł amerykański kontyngent w tym kraju. W marcu 1965 roku w Wietnamie wyładowało 3,5 tysiąca marines, a pod koniec tego roku znajdowało się ich tam już 200 tysięcy. W szczytowym okresie wojny, pod koniec 1968 roku, wysłanych przez Waszyngton żołnierzy było ponad pół miliona. Jednak liczebność i wyposażenie nie gwarantowały sukcesu. Komunistyczna partyzantka okazała się bardzo skuteczna i trudna do zwalczenia. Wietkong z powodzeniem atakował amerykańskie bazy, linie komunikacyjne i placówki.
Niemożność pokonania partyzantów wywoływała frustrację i skłaniała Amerykanów do brutalizacji wojny. Chcąc pozbawić Wietkong wsparcia ludności, przeprowadzano pacyfikacje wsi: palono zabudowania, niszczono uprawy i wysiedlajano lub zabijano mieszkańców. Walczący w bardzo trudnych warunkach – w obcym terenie, wśród nieprzyjaznej ludności, mówiącej niezrozumiałym językiem – przybysze z USA bardzo często uciekali się do okrucieństwa. Nienawiść do nieuchwytnego wroga wyładowywali na napotykanej ludności.
Na porządku dziennym było stosowanie odpowiedzialności zbiorowej oraz zabijanie bezbronnych cywilów: mężczyzn, kobiet i dzieci. Wyruszającym na akcję żołnierzom dowódcy mówili: „Zabijajcie wszystko, co się rusza”. Tak o odczuciach pewnego amerykańskiego żołnierza pisze w książce „Hue 1968. Wietnam we krwi” amerykański dziennikarz Mark Bowden:
Marines, z którymi przyszło mu służyć, okazali się w jego opinii okrutni. […] Nienawidzili Wietnamczyków, których zwali żółtkami. Nienawidzili pobytu w tym kraju. Nazywali Wietnam Zadupiem. „Musimy tylko zabić wszystko, co się rusza, i wtedy poślą nas do domu” – tłumaczyli. Wydawało się, że normalne zasady ludzkiego zachowania i empatii tutaj nie obowiązywały.
Orgia zabijania w Mỹ Lai
Dowództwo zachęcało do podwyższania strat przeciwnika, bo budowało to wrażenie sukcesów bojowych. Dlatego amerykańscy żołnierze chętnie strzelali do Wietnamczyków i nieważne było, czy mieli oni przy sobie broń, czy też byli bezbronnymi cywilami.
Najbardziej znaną zbrodnią amerykańskich wojsk dokonaną w Wietnamie była masakra przeprowadzona we wsi Mỹ Lai. 16 marca 1968 roku kompania „Charlie” z 1. batalionu 20. Pułku Piechoty, dowodzona przez porucznika Williama Calleya weszła do wioski, poszukując partyzantów Wietkongu. Żołnierze byli sfrustrowani niedawnymi stratami (od min zginęło niedawno aż 28 ich kolegów, w tym sierżant) i szukali zemsty. We wsi nie znaleźli partyzantów, ale że byli nastawieni na walkę, to otworzyli ogień do mieszkańców – w większości kobiet, dzieci i starców.
Rozpoczęła się orgia zabijania. Do bezbronnych ludzi strzelano z broni maszynowej. Innych bito do krwi, a następnie zabijano ciosami bagnetów. Kobietom i dzieciom strzelano w głowy. Młode Wietnamki gwałcono. Ludzie Calleya wycinali ofiarom bagnetem na piersiach napis „Kompania C”, a kobietom kaleczyli krocza. Do chat wrzucano granaty, a ich dachy podpalano.
Masakrę przerwał dopiero przylot amerykańskiego śmigłowca, którego pilot zagroził rozszalałym kolegom, że zacznie do nich strzelać, jeżeli nie przestaną. Według danych USA, w Mỹ Lai zginęło 347 osób, według tych wietnamskich – 504. Ocalało jedynie 12 osób… W książce „Hue 1968. Wietnam we krwi” Mark Bowden tak opisuje okrucieństwo amerykańskich żołnierzy:
Grantham był świadkiem, jak jeden z członków jego oddziału długo i okrutnie bił starszego Wietnamczyka stalową rękojeścią noża. Staruszek płakał. Krew spływała mu po twarzy, błagał o litość, lecz żołnierz nie był zadowolony z udzielonych mu odpowiedzi, więc bił dalej, ciągle w to samo miejsce na głowie. Grantham wzdrygał się na ten widok. Nigdy w życiu nie widział, by kogoś traktowano w ten sposób.
Do podobnych masakr cywilnych mieszkańców doszło także w innych miejscowościach: Binh Hoa, Ha My, Phong Nhi i Phong Nhat. Tam dokonały ich jednak oddziały południowowietnamskie.
Specjaliści od tortur z CIA
W Wietnamie zbrodni dopuszczali się także pracownicy CIA, prowadzący tam program Feniks, polegający na zwalczaniu komunistycznej konspiracji na terenie Wietnamu Południowego. Ludzi podejrzanych o sprzyjanie lub współpracę z komunistami aresztowano, torturowano i często zabijano. Tylko w 1969 roku zatrzymano ponad 19 tysięcy prawdziwych lub domniemanych zwolenników Północy, a 6 tysięcy z nich zlikwidowano.
Amerykańskie więzienia zdobyły ponurą sławę. Agenci stosowali w nich cały wachlarz środków, by wydobyć zeznania: od perswazji, przez długotrwałe pozbawianie snu, aż po brutalne tortury. Kobiety były wielokrotnie gwałcone. Mężczyznom przypinano przewody elektryczne do genitaliów i innych wrażliwych części ciała. Powszechnie stosowano podtapianie oraz „samolot”, czyli wieszanie więźniów pod sufitem i obijanie.
Używano również psów do szczucia przetrzymywanych. Czasem, by szybko skłonić przesłuchiwanego do mówienia, na jego oczach zabijano drugiego więźnia. Zdarzało się też, że aresztowanych wyrzucano z pokładu helikoptera. Gdy zaś po klęsce komunistycznej ofensywy Tet 170 tysięcy komunistycznych partyzantów przeszło na stronę Wietnamu Południowego, Amerykanie w ramach „poszukiwania szpiegów” tysiące z nich poddali torturom i zabili.
Bibliografia
- Marc Bowden, Hue 1968. Wietnam we krwi, Wydawnictwo Poznańskie 2019.
- Piotr Ostaszewski, Najdłuższy konflikt powojennego świata 1945-1975, DiG 2000.
- Bertrand Russel, Zbrodnie wojenne w Wietnamie, Wydawnictwo MON 1967.
- Konrad Szelest, Mordercy w mundurach U.S. Army, Tygodnik Przegląd 12.03.2018.
KOMENTARZE (6)
Amerykanie są gorsi od hitlerowców.
.. hahahaa ! ci z północy mieli skrzydełka i byli świętoszkami !
Amerykanie są gorsi od hitlerowców.
Ludzie tacy są.
To smutne.
A żałosny jest tylko spektakl klamstw.
Niewątpliwie lista zbrodni Amerykanów jest długa, ale także niewątpliwie, wielokrotnie krótsza niż taka sama lista zbrodni Wietkongu i wojsk DRW (w tym tych „sygnowanych” przez ogromną liczbę „doradców” sowieckich).
Dlaczego akurat tak twierdzę?
A choćby dlatego że „…działania przeciwko Wietnamowi Północnemu prowadzono jedną ręką i to też trochę [czy tylko trochę?] skrępowaną.” (Z. Kwiecień, 2015.). Przez kogo „skrępowaną”? – patrz niżej.
Tymczasem sowieci i komuniści wietnamscy mieli tą „rękę” całkowicie wolną, i do tego mającą sporą część sowieckiego potencjału wojennego za sobą.
Tak jak powyższy artykuł tak więc i – teraz to widać; książka tutaj omawiana, jest zapewne zestawieniem incydentów przy „karygodnym” bo niczym nie uzasadnionym, traktowaniu ich jako normy, co niektórzy dziennikarze amerykańscy władający opinią publiczną do dzisiaj, tzw. „pożyteczni idioci”, nagłaśniali i ciągle nagłaśniają, i to bardziej niż nachalnie.
Za idiotyczne twierdzenie zygi powyżej trudno więc go winić. Jak przeczytał to co powyżej przeczytał…
Warto więc – „dla równowagi”, polecić, szczególnie autorowi artykułu, tym razem na pewno dogłębną analizę (szkoda, że nie ma wznowień) wojny wietnamskiej autorstwa A. Dmochowskiego: „Wietnam 1962-1975.” (2004.)
Zacytuję może początek rozdziału z tejże ww. publikacji – „Bambusowy gułag”:
„…oszołomieni bogactwem południa żołnierze WAL często sprawiali wrażenie przybywających z innej epoki…” „Dziwili się widząc zatłoczone samochodami ulice i japońskie zegarki elektroniczne na ulicznych straganach.”
Taki oto bogaty Wietnam południowy zostawili rzekomo „gorsi od hitlerowców” rzeczeni Amerykanie… czyli co?
… a reasumując:
„…majątek przemysłowy wartości 12 miliardów [ówczesnych] dolarów….” ???!!!
A może „pocytujmy” choć trochę, jeszcze dalej?:
Masowe „Egzekucje skazanych „lokajów amerykańskiego imperializmu” wykonywano często publicznie, w barbarzyński i okrutny sposób.”
A w I etapie reedukacji: „…z zagubionych w dżungli obozów nie powrócił nikt. Uwięziono podstępnie 300tys. osób…” „Pracujący ponad siły więźniowie otrzymywali zaledwie 500 gramów żywności dziennie.” (…)
A jak te wiadomości wpłynęły na Amerykanów?
„W miarę jak społeczeństwo USA dowiadywało się o postępowaniu komunistów z podbitym Południem… …LEWICOWA wykładnia historii konfliktu indochińskiego zaczęła się chwiać.”
Już w latach 80. powszechnie zaczęto przyjmować tezę, że: „…zaangażowanie USA w Indochinach było moralnie usprawiedliwione…”, a dotychczasowymi „…kłamstwami na temat Wietnamu dałoby się wypełnić sporą bibliotekę.”, szczególnie tymi „…że Ameryka prowadziła politykę w sposób okrutny i ludobójczy…”.
…………………………………….
Np. po drobiazgowych badaniach: „Okazało się, że w Wietnamie zginęło o 1/4 mniej ludności cywilnej w proporcji do wszystkich ofiar, niż w II wojnie światowej…” (???)
Nic więc dziwnego, że obecnie w USA nikt kto palił kartę powołania w czasie wojny wietnamskiej, nie jest w stanie zaistnieć jako nawet lokalny polityk…
Śmiesznym jest zatem, że tak dekomunizująca się ochoczo wewnętrznie Polska, jest jeszcze ciągle pod przemożnym wpływem komunistycznych propagandystów z DRW…
„A żałosny jest tylko spektakl kłamstw.”
– pełna zgoda.