To dzięki ich donosom decydowano kto jest „wrogiem ludu”, kto już powinien siedzieć za kratami, a kto - stracić jakiekolwiek szanse na karierę. Oddech Tajnych Współpracowników obywatele mieli czuć na karku bezustannie. Ale czy rzeczywiście agenci byli wszechobecni?
„Tajni współpracownicy UB i SB stanowili jedną z najważniejszych części systemu kontroli społeczeństwa i podtrzymywania dyktatury komunistycznej” – przyznaje historyk i pracownik IPN, Tadeusz Ruzikowski. Rzeczywiście, donosy pochodzące od tak zwanych „osobowych źródeł informacji” często decydowały o aresztowaniach, łamały kariery, dostarczały służbom podstaw do szantażu.
Na pomocy agentów opierano się szczególnie tam, gdzie Urzędy Bezpieczeństwa nie były bardzo rozbudowane. Na przykład w powojennym Krakowie, jak pisze historyk Wojciech Frazik, to „dzięki agenturze bezpieka mogła w ogóle wiedzieć, co się dzieje w skali społecznej”.
Jednocześnie społeczeństwo właściwie od momentu powstania Polski Ludowej zdawało sobie sprawę, że jest obserwowane. Skutki tej świadomości były widoczne na każdym kroku. Wiedziano, że „ujawnienie jakiejkolwiek formy sprzeciwu czy kontestacji ustrojowej rzeczywistości może nam grozić negatywnymi konsekwencjami”, podkreśla doktor Maciej Korkuć. Czasem prowadziło to do groteski. Jak inaczej określić sytuację, w której dziewczynki z dobrze sytuowanych rodzin wojskowych przemykają obrzeżami osiedla, chowając sukienki komunijne, i przebierają się dopiero pod kościołem?
Lęk przed byciem obserwowanym zmieniał zachowania ludzi. Jakie jednak były realne szanse, że ktoś obserwował danego obywatela? Ile osób rzeczywiście współpracowało z socjalistyczną „policją polityczną”: Urzędem Bezpieczeństwa, a następnie, od 1956 roku, Służbą Bezpieczeństwa?
Co znaczy: współpracować?
Pojęcie „współpracy” jest oczywiście bardzo szerokie. UB-SB dysponowała szeregiem kategorii, do których zaliczała poszczególne powiązane z nią osoby. W pierwszej dekadzie powojennej odróżniano na przykład informatorów od agentów. Ci pierwsi, jak sama nazwa wskazuje, zajmowali się zbieraniem informacji i byli wybierani ze względu na swoją bliskość ze środowiskiem, którym służby się interesują. Czasem powoływano ich do wykonania konkretnego zadania. Był to najpopularniejszy sposób współpracy z UB. Agenci działali bardziej aktywnie, wykrywając i rozpracowując wrogie środowiska.
Osobno powoływano rezydentów, czyli współpracowników politycznie sprawdzonych, którzy kierowali całymi grupami informatorów. UB-SB miała wreszcie także sieć kontaktów operacyjnych – ludzi, którzy nie podpisywali zobowiązania do współpracy i przekazywali informacje ustnie.
Określenie „tajny współpracownik”, dziś najbardziej rozpoznawalne, pojawiło się dopiero w 1957 roku. Pierwsze formalne określenie TW pojawiło się w instrukcji z 1960 roku. Sprawę porządkowała ostatecznie instrukcja o dekadę późniejsza, głosząca, że:
Tajni współpracownicy – to osoby celowo pozyskane do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa i wykonujące zadania w zakresie zapobiegania, rozpoznawania i wykrywania wrogiej działalności.
Odróżniano TW od pomocy obywatelskiej, a później – od kontaktów służbowych i kontaktów operacyjnych, czyli relacji mniej zobowiązujących. Określano tak osoby, z którymi służby wchodziły we współpracę przy okazji „zapewniania porządku i bezpieczeństwa publicznego” w pracy lub dla pozyskania pojedynczych informacji.
Czy oznacza to, że każdy, kto został zakwalifikowany jako tajny współpracownik, z zaangażowaniem działał na rzecz ludowej władzy? Oczywiście nie, choć były i takie przypadki. Wyjątkowym przykładem jest TW „Maks”, który rozpoczął współpracę tuż po nastaniu władzy ludowej. Jego akta urywają się dopiero w połowie lat 80. „Maks” działał prężnie zwłaszcza po pojawieniu się jawnej opozycji w latach 70. i na początku lat 80. Inwigilował Komitet Obrony Robotników i kontaktował się z członkami Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, próbując nastawiać ugrupowania przeciwko sobie.
Co więcej, „Maks” za wiedzą i zgodą SB stworzył… własną niewielką grupkę opozycyjną, dzięki której mógł utrwalić swój wizerunek jako działacza antyreżimowego. Nie zaprzestał też aktywności w trakcie stanu wojennego – sam zawnioskował, by go internowano, dzięki czemu zbierał cenne dla SB informacje wśród innych zatrzymanych.
Obok takich jak „Maks”, których historyk Andrzej Friszke określa mianem agentów szczególnie aktywnych, były jednak także „płotki”. Ci TW podpisywali zobowiązanie do współpracy pod wpływem strachu lub szantażu, a następnie próbowali możliwie szybko zerwać kontakt. Jak pisze Friszke:
Dla wielu ludzi niespodziewanie złapanych w sieć, zatrzymanych na gorącym uczynku, następnie odpowiednio zaszantażowanych przez oficera, deklaracja współpracy była przepustką na wolność. I oddechem, który pozwalał się zastanowić nad konsekwencjami złożonej deklaracji.
Podczas najczarniejszej nocy stalinowskiej „Modrzewski” zgłosił się po kilku dniach i wymówił zobowiązanie do współpracy. Z pełną świadomością, że konsekwencją będzie uwięzienie i wyrok, co też się dokonało. Inni próbowali uniknąć kontaktu, spotkań, wyjechać do innego miasta, uznać rzecz za niebyłą. Tak uczynił np. D., który aresztowany w 1946 r. podpisał zobowiązanie, ale realnie współpracy nie podjął.
Tysiące agentów…
Liczba osób współpracujących z UB-SB, którą znamy dzięki statystykom prowadzonym przez same zainteresowane urzędy, przez lata znacząco się zmieniała. Jak wylicza Ruzikowski, podwaliny pod sieć agenturalną zostały położone w latach 1944-1949. Zwerbowano wówczas ponad 50 tysięcy osób (liczba ta obejmuje informatorów, agentów i rezydentów). W kolejnych latach siatka stale się rozrastała, w 1953 roku osiągając rekordową liczbę 85 333 osób.
W kolejnych latach służby bezpieczeństwa zanotowały jednak znaczący spadek chęci współpracy. Do końca lat 50. współpracownicy masowo rezygnowali, do tego stopnia, że w 1960 roku tych aktywnych pozostało już tylko 8720. Dopiero w drugiej połowie lat 60. SB zaczęła odbudowywać swoje kontakty. Proces ten przyspieszył, kiedy pojawiła się zorganizowana opozycja, czyli przede wszystkim KOR.
Od 1981 roku współpracowników przybywało w tempie prawie 30 procent rocznie. Co ciekawe, to właśnie w tym okresie – w ostatniej dekadzie istnienia PRL – liczba współpracowników osiągnęła szczyt. Mogła dojść nawet do 100 000. Taką politykę promował minister spraw wewnętrznych, generał Czesław Kiszczak.
Liczba współpracowników znacznie przewyższała w latach 80. liczbę zatrudnionych w SB pracowników operacyjnych. Największe „obłożenie” w 1984 roku miał… Zamość, w którym na jednego esbeka przypadało aż 13,2 tajnych współpracowników. Nie najlepiej wyglądała też sytuacja w Chełmie, w którym jeden pracownik SB prowadził średnio 9,4 TW. Bardziej umiarkowanie na tym tle wypada Kraków z 6,1 tajnych współpracowników na etat operacyjny w urzędzie.
Najweselszy barak?
Choć początkowo liczby TW w Polsce mogą przerażać, wystarczy rzut oka na sytuację w innych krajach bloku wschodniego, by przekonać się, że być może wcale nie było tak źle. W NRD liczba współpracowników służb specjalnych przekroczyła 100 000 już w połowie lat 60. i stale rosła. W 1989 roku wyniosła aż 174 000! W tych samych latach 60., w których w Polsce dopiero odbudowywano sieć agenturalną, w Rumunii działało już ponad 100 000 TW. W Bułgarii było ich wówczas około 60 000, a w Czechosłowacji – 40 000.
Zanim jednak popadnie się w nadmierny entuzjazm, trzeba pamiętać, że statystyki w odniesieniu do Polski mogą być (i to mocno) zaniżone. Przede wszystkim, statystyki polskie nie obejmują wywiadu, agentury wojskowej i agentury pionów pomocniczych, a jedynie agenturę krajowych pionów operacyjnych. Dane z pozostałych krajów uwzględniają te kategorie.
Jeśli jednak założymy, że liczba TW w Polsce była nieco niższa, niż gdzie indziej, jak można to wyjaśnić? Filip Musiał z IPN twierdzi, że SB w pewnym momencie zdecydowała się na rozwijanie sieci podsłuchów i inwestowała w ten typ inwigilacji. Z kolei Janusz Kurtyka sugerował, że może służby specjalne skupiały się na elitach i ich formowaniu. Skoro w centrum ich zainteresowania była stosunkowo ograniczona grupa, duża sieć agentów nie była potrzebna.
W podobnym duchu wypowiada się Wojciech Frazik, który zwraca uwagę na nadreprezentację niektórych grup wśród współpracowników SB:
Olbrzymie są dysproporcje między wielkościami pewnych grup społecznych a procentowym udziałem tych grup w agenturze. Liczba agentów z wyższym wykształceniem to kilkadziesiąt procent, około 40-50, przy czym liczba osób mających w ogóle wyższe wykształcenie w tamtym czasie to 4%. To właśnie pokazuje metody działania bezpieki. Być może taki rzeczywiście wybrano model, że werbowano w grupach najważniejszych z punktu widzenia systemu.
„Normalność” współpracy
Niezależnie od tego, jak oceni się wielkość sieci agenturalnej w Polsce, problem współpracy dotyczy znacznej grupy ludzi. Ci, których dawna działalność wyszła na jaw, usprawiedliwiają się na różne sposoby. Jedni twierdzą, że kontakty z SB były nieuniknione. Inni bagatelizują fakt podpisania zobowiązania, podkreślając, że informacje, które przekazywali, nie były szkodliwe. Tak bronił się na przykład, w wywiadzie z portalem „TwojaHistoria.pl”, generał Zbigniew Ścibor-Rylski – najstarszy stopniem żyjący żołnierz Powstania Warszawskiego.
Nie wszyscy jednak zgadzają się z podobną „normalizacją” faktu zgody na współpracę ze służbami bezpieczeństwa. Osoby oskarżone o współpracę są też piętnowane, co dobrze oddaje nowa powieść Mirosławy Karety pt. „Teczka”. Jej bohater, Maksymilian Petrycy, próbował oczyścić z oskarżenia o współpracę imię swojego ojca.
Można powiedzieć, że przynajmniej część społeczeństwa przyjmuje pogląd prezentowany przez Filipa Musiała z IPN:
Współpraca z komunistyczną bezpieką nie była normalna, a sama bezpieka reprezentowała totalitarny reżim realizujący interes Kremla, a nie Polski. Propozycji współpracy nie składano każdemu, a jeśli ją złożono, można było ją odrzucić – nie ponosząc żadnych konsekwencji.
Historyk podaje przykład Piotra Fronczewskiego, który zdecydowanie odrzucił próby szantażu podejmowane przez próbującego go zwerbować esbeka. Ale nawet on przyznaje, że zdarzały się szykany. Obawa przed nimi z pewnością przez cały okres PRL była duża. Czy wobec tego można obwiniać tych, którzy nie zdobyli się na odmowę? „Nikt nie powinien być pewny, że w sytuacji aresztowania, strachu, izolacji, perspektywy więzienia, zachowałby się nieskazitelnie, jeśli nie doświadczył tego osobiście” – podkreśla Andrzej Friszke. A Wojciech Frazik dodaje: „Za każdym przypadkiem współpracy kryły się różne motywy, różna też była atmosfera, w jakiej odbywał się werbunek”. O tym, jak „łatwo” było odmówić, najbardziej dobitnie niech zaświadczy jednak co innego:
Każdy, kto bada te archiwalia potwierdzi, że nie ma w nich dokumentów, w których bezpieka podnosiłaby problem jakichś masowych odmów zgody na werbunek. Nie ma czegoś takiego. Większość dokumentów idzie właśnie w takim kierunku, że planowane werbunki zakończyły się powodzeniem. Oczywiście nie w 100%, lecz nie ma po prostu takich statystyk, które by wskazywały, że znacznie więcej osób odmawiało werbunku niż planowano tych werbunków.
Bibliografia:
- Agentura w akcji, red. Filip Musiał, Jarosław Szarek, IPN-OMP 2007.
- Naznaczeni i napiętnowani: o wykluczeniu politycznym, red. Maria Jarosz, ISP PAN 2008.
- Informator o zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej (stan na dzień 31 grudnia 2008), red. Jerzy Bednarek, Rafał Leśkiewicz, IPN 2009.
- Ruzikowski Tadeusz, Tajni współpracownicy pionów operacyjnych aparatu bezpieczeństwa 1950-1984, „Pamięć i Sprawiedliwość” nr 1 (2003).
- Strażnicy sowieckiego imperium. Urząd Bezpieczeństwa i Służba Bezpieczeństwa w Małopolsce 1945-1990, red. Filip Musiał, Michał Wenklar, IPN Kraków 2009.
- Wokół teczek bezpieki, Zagadnienia metodologiczno-źrodłoznawcze, red. Filip Musiał, Avalon 2015.
- W służbie komuny, red. Filip Musiał, Jarosław Szarek, IPN-OMP 2008
KOMENTARZE (18)
Jeżeli ktoś ma poniżej 172cm wzrostu to należy uważać
Naprawde dobry tekst. Trzyma poziom!
Dziękujemy w imieniu Autorki i Redakcji.
Poziom Żuław
Aniu nie pisz już takich głupot. Przed wojną skala inwigilacji była podobna a cenzura równie chamska tylko chyba jeszcze tego w szkole nie przerabiałaś
Chyba poziom Morza Martwego :-(
Ciekawe ilu będziemy mieli „sygnalistów” :D
Dobrze jest wspomnieć o jeszcze jednym żródle informacji dla władzy czyli funkcjonariuszach ORMO ,,oni również mogą obić”. Na prowincji o ile wiem to oni byli ,,uszami i oczami władzy robotników i chłopów”. Do dziś pamiętam z dzieciństwa jak bawiliśmy się z kolegami legitymacją ormowską jednego z dziadków kolegi co powiem szczerze nie szokuje mnie za bardzo bo przynajmniej w moim regionie ormowców było bardzo wielu, tyle że część była z konformizmu, np. dla awansu i na patrolach urządzała popijawy a część, na szczęście dużo mniejsza była z przyczyn ,,patriotycznych” lub po prostu lubiła szpiegować- i ci byli niebezpieczni. Dla podkręcenia tej dygresji podam fragment filmu
https://www.youtube.com/watch?v=T1ACB2YRscA
Nie wiem czy było tak w całej Polsce, ale w moich okolicach WSZYSCY taksówkarze i członkowie OSP należeli do ORMO. Nie licząc wielu innych gorliwych kapusiów.
Jestem z rocznika 1946. Nigdy ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie należał do partii, czy podobnych stowarzyszeń. Zawsze mówiłem głośno to, co myślę, a nawet na wykładzie wiedzy politycznej potrafiłem wykładowcy udowodnić bezspornie, że komunizm jest nierealny, a Marks się pomylił. Nigdy nie chodziłem na demonstracje pierwszomajowe, ani na wybory, a pomimo to paszport dostawałem przy każdym podejściu. Różnicę miedzy dawnym czasem a dzisiejszym widzę najkrócej tak: Kiedyś państwo opłacało wielki aparat ucisku aby założyć knebel społeczeństwu. Dziś zastosowano tańsze rozwiązanie: knebel zdjęto, a władze założyły sobie stopery do uszu Można krzyczeć co się chce, a władza i tak nie zwraca na to uwagi, bo nic nie słyszy.
Drogi panie Andrzeju, Podziwam Pana odwage i gratuluje prawego charakeru. Mieszkalem w PRL przez 26 lat. Jako student wyjechalem z kraju za tzw 'chlebem”. Nie nalezalem do rzadnych organizacji komunistycznych. Bralem udzial w starciach z ZOMO na ulicach Gdanska z okazji rocznicy Niepodleglosci.. Mojego kolege aresztowano 2 tygodnie po demonstracjach 3 maja. Mnie nie… Mieszkalem na starowce, bylem tzw miejscowym chlopakiem tak jak moj kolega. Po mnie bezpieka nie przyszla. Zlozylem o paszport i wyjechalem z kraju. Czasami nie zdajemy sobie sprawy ze moze ktos na chroni a my tego nie wiemy? Dowiedzialem sie o tym 30 lat po moim wyjezdzie z kraju.Warto zastanowic sie nad tym…
A ilu dzisiaj TW ma Kościół którego spowiednicy wysłuchują najtajniejszych wiadomości o spowiadającym się,jego rodzinie i znajomych? Takk rozbudowanego aparatu wywiadu nie miał chyba żaden z krajów totalitarnych!
może ktoś w redakcji napisałby artykuł o metodach werbunku? przecież zachowały się instrukcje SB z tego czasu. A tak BTW piszecie o TW max ilustrując to zdjęciem TW Lech, Moczulski był na smyczy SB co najmniej od lat 70, a ja odnoszę wrażenie, że całe KPN było ustawką SB.
Drogi duchu, weźmiemy Pana prośbę dotycząca tematu na artykuł pod rozwagę. Dziękujemy za wpis i pozdrawiamy.
Najwięcej kapusiow za komuny tak jak i obecnie to ma kościół ,nawet za Platformy połowa rządu należała do zbrodniczego opus dei a za pisuaru to pewnie wszyscy w rzadzie
Nasz publicysta | teoretycznie
Odpowiedz
Drogi Andrzeju T i Jarema, weźmiemy Pana prośbę dotycząca tematu na artykuł pod rozwagę. Dziękujemy za wpis i pozdrawiamy.
P.S. Po 150 latach konspiracji, jedna polkula nie wie co robi druga półkula mózgu.
W przypadku takich rozważań trzeba wziąć pod uwagę jeszcze jeden aspekt. Tzw. kontyngenty nakładane przez przełożonych zmuszały do posiadania agentury. Trzeba by było więc sprawdzić ilu tych agentów było zwerbowanych na zasadzie ” sztuka musi być, żeby się statystyka zgadzała”.
Zauważmy, ilu ludzi teraz donosi do skarbowego, na policję, donosi bez przymuszania. Jedynie co, to rządy taką postawę pochwalają. To jest straszne jak mąci się w głowach obywateli. Kiedyś takie zachowanie społeczeństwa się pogłębi i niestety ludzie nawet nie zauważą jak będą się stawać ofiarami własnego zachowania.