Lejąca się strumieniami wódka, tańce do białego rana i dziewczyny wypatrujące celebrytów w ciasnych, zadymionych barach… Czy to obrazek z jednej ze współczesnych knajpianych dzielnic wielkiego miasta? Nie. To noc w polskiej stolicy w czasach... Stalina, Bieruta, Gomułki i bezwzględnej ubecji.
W trudnych latach 50. bawiono się na potęgę. Ludzie szukali rozrywki i oderwania od ponurej, pozbawionej perspektyw rzeczywistości. W swojskich klimatach lub gorących rytmach latynoskich imprezowano, gdzie tylko się dało: w małych mieszkaniach, salach kinowych i teatralnych, restauracjach, kawiarniach, na nadmorskich plażach, w parkach miejskich, w stołówkach, hotelach, klubach muzycznych i studenckich. Bez względu na to, czy bawili się chłopi z prowincji, napływowi robotnicy czy miastowa inteligencja, żadna impreza nie mogła się obyć bez wódki.
Kameralny wielki świat
Wydany w 1956 roku przewodnik „Jesteśmy w Warszawie” wymieniał czterdzieści kawiarni, osiemnaście restauracji i jedenaście kin w samym Śródmieściu. Amatorzy nocnego życia mogli w stolicy wybierać spośród około czterystu lokali.
Warszawski clubbing sprzed 60 lat wyglądał następująco: najpierw można było pójść do Orłówki na rogu Żelaznej i Chmielnej, która może nie była lokalem najbardziej wyrafinowanym, ale miała swoich fanów. Zamawiało się „lornetę” i „meduzę”, czyli dwie setki i galaretę, a następnie pito i jedzono na stojąco.
Potem można było udać się na Pragę, gdzie przy Targowej w Oazie odbywał się dancing. Jednak najgłośniejszą knajpą ówczesnej Warszawy była mieszcząca się na Nowym Świecie pod numerem 16 Kameralna. Piotr Bojarski przytacza w książce „1956. Przebudzeni” wspomnienia poety Romana Śliwonika:
[Kameralna] była to namiastka świata wielkiego, który gdzieś podobno istniał, ale też nie na pewno. Ale jeśli nawet był, przelewał się światłami, samochodami, dobrobytem .
Restauracje takie jak Kameralna były enklawami alternatywnego wobec socrealizmu stylu życia, mody oraz obyczaju. Nic dziwnego, że przyciągały tak zwanych „bikiniarzy”, będących w opinii władzy ludowej symbolem moralnej zgnilizny i całego zła, jakie płynęło z Zachodu. Styl ten szczegółowo opisywał Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954”:
[…] wąziutkie spodnie, fryzura spiętrzona, tak zwana plereza, buty na fantastycznie grubej słoninie [gumowej grubej podeszwie – przyp. aut.]. Kolorowe, bardzo widoczne spod krótkich nogawek skarpetki, dziwaczna marynarka z fantasmagorycznego materiału, straszliwie wysoki kołnierzyk koszuli. […] pachnieli innością, imperialistyczną Ameryką, gdyż na jej ekscentrycznych młodych obywatelach wzorowali swoje ubrania.
A Marek Hłasko dodawał w „Pięknych dwudziestoletnich”:
Bikiniarz się nudzi, nudzą go ludzie, życie, Polska […]. Bikiniarz tęskni za pełnią życia, jednakże wykładnikiem takiego życia jest dla niego atmosfera nocnego lokalu, możliwość wyżycia seksualnego i miłosnych przygód.
Clubbing po warszawsku
Czerpiący z bujnego życia Kameralnej inspiracje do swoich opowiadań, Hłasko był jednym z wielu członków stołecznej elity, którzy przesiadywali nocami w tym kultowym miejscu. Często wpadał tam na wódkę i ogórki Jerzy Andrzejewski, bywali tu Leopold Tyrmand, Henryk Grynberg, Roman Polański czy Marek Nowakowski.
Największe sławy mogły liczyć na niesłabnące zainteresowanie płci pięknej i okazję do romansu. Słynący z powodzenia Hłasko nieustannie poznawał tu nowe dziewczyny, które nie zawsze traktował po dżentelmeńsku. Pewnej młodej urzędniczce z Centrali Filmów na Puławskiej najpierw obiecał ślub i obsypał kwiatami, a potem zwyzywał „po kielichu”.
Jerzy Urban wspominał, że to była knajpa, w której zbierali się literaci, prostytutki, lokalni „magnaci” z szarej strefy. Kameralna była jego zdaniem najgorętszym miejscem na knajpianej mapie Warszawy lat 50. Nie była jednak jedynym.
Warszawscy geje lubili na przykład spotykać się w Alhambrze przy Alejach Jerozolimskich, a inteligencja w kawiarni Antyczna przy placu Trzech Krzyży. Właściwie clubbing można było odbyć nawet bez przechodzenia na drugą stronę Marszałkowskiej: zaczynano w Barze pod Dwójką, a kończono w Barze pod Setką… albo w izbie wytrzeźwień.
W gruzy za butelkę wina
Warszawa sprzed sześciu dekad obfitowała w rozrywki zmysłowe. W zależności od budżetu, jakim dysponował klient, na „panienki” można było pójść albo do jednej z hotelowych restauracji lub lepszych knajp, albo na ulicę. Prostytutki bywały na przykład w Kameralnej.
Jerzy Urban wspominał, że tam były tylko dwa dania, które można było zamawiać: de volaille i melba, ale żaden szanujący się klient ich nie brał. W lodowo-owocowych deserach gustowały prostytutki, dlatego od barmana Kameralnej można było usłyszeć: „Ile melbów, tyle kurwów!”
Z kolei znana reżyserka teatralna i filmowa Izabella Cywińska, minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, studiowała wówczas etnografię na Uniwersytecie Warszawskim i badała życie warszawskich prostytutek. Żeby poznać je nieco lepiej, wybrała się ze stryjem do restauracji w hotelu Polonia. Jej wspomnienia przytacza Piotr Bojarski w książce „1956. Przebudzeni”:
Wyjaśniał mi, co i jak. Że to ta i na sto procent tamta, ta pewnie jest taka, a ta siaka… W końcu jedna z nich podleciała do mnie z pretensjami, że to nie mój rewir, że to niesłychane, że jakaś gówniara się wpycha i podbiera najlepszych klientów, czyli starszych panów. Wymknęliśmy się stamtąd jak niepyszni.
Znacznie tańsze ulicznice można było spotkać choćby w okolicy Chmielnej, wśród ruin i gruzów. Ernest Skalski wspomina, że od miejsca pracy mówiono o nich „gruzinki” i zaznacza, że latem miały trudniej, bo „na ulicę wychodziła amatorska konkurencja: studentki, urzędniczki, pielęgniarki, które chciały sobie dorobić”. Także Jacek Kuroń pisał, że mieszkanki Domu Młodej Robotnicy przy Ogrodowej „chodziły w gruzy za parę złotych, za butelkę wina”.
W Warszawie połowy lat 50. można było także obejrzeć striptiz. Pierwszy odbył się w otwartym w kwietniu 1956 roku przy ulicy Emilii Plater Centralnym Klubie Studentów Politechniki Warszawskiej „Stodoła”. Modelka tańczyła ponoć w pożyczonym francuskim staniku, którego w kulminacyjnym momencie… nie potrafiła rozpiąć, bo zapinał się inaczej niż polskie biustonosze.
Z kolei Ernest Skalski wspomina pokaz w Kongresowej mieszczącej się w Pałacu Kultury i Nauki: Pamiętam, że panienka rozbierała się dosyć mozolnie. A jak już miała zdejmować stanik i majtki, na scenę wyskakiwały wielkie papierowe kwiaty.
Polska Ludowa wódką stoi
Jak pisze we wstępie do swojej „Historii pijaństwa w czasach PRL” Krzysztof Kosiński, Polacy w tej epoce stali się „jednym z najbardziej rozpitych narodów na świecie”. W połowie lat 50. statystyczny obywatel wydawał w ciągu roku na alkohol niemal jedną średnią miesięczną pensję. Alkohol był jednym z najłatwiej i najpowszechniej dostępnych produktów w czasach PRL-u.
Szło za tym duże spożycie trunków wyskokowych związane z „proletariacko-ludowym” stylem picia, czyli dużo i często. Pito nawet wodę fryzjerską na łupież, denaturat zwany „oślepkiem”, oczyszczoną benzynę lotniczą, czeską politurę.
I choć zabrzmi to szokująco, w latach 50., jak podkreśla Krzysztof Kosiński, jakość wódki pozostawiała wiele do życzenia, gdyż… nie było maszyn do mycia zwrotnych butelek. Zdarzało się więc, że ludzie przechowywali w nich naftę, benzynę czy rozpuszczalniki, a potem sprzedawali w punktach skupu i niedokładnie lub wcale nie umyte ponownie napełniano wódką.
Cytowany przez Piotra Bojarskiego w książce „1956. Przebudzeni” pisarz i scenarzysta Janusz Głowacki wspominał, że modne było wówczas picie z teczki:
W PRL wszyscy nosili teczki, i urzędnik, i robotnik, i literat. Wchodziło się do lokalu, zamawiało oranżadę i dolewało do szklanek z teczki, bo alkohol na miejscu był drogi. Rano widziało się ludzi ustawionych w szeregu. Czekali na otwarcie pierwszego sklepu monopolowego.
Co pito? Koniaki, wina, wódkę żytnią i wyborową, w lepszym towarzystwie likiery. Polską dumą narodową była wódka, która królowała w domach i knajpach. Gdy do kin wszedł w 1957 roku film „Miłość po południu”, w którym Gary Cooper częstuje Audrey Hepburn „Wyborową”, widzowie skandowali. Po czym szli się po seansie napić.
W połowie lat 50. wpływy ze sprzedaży alkoholu stanowiły 11% budżetu i rosły z roku na rok, więc państwu nie opłacało się walczyć z pijaństwem. Czy w ogóle dostrzegano problem? Popularna anegdotka w odpowiedzi na pytanie, kiedy w socjalizmie zostanie zlikwidowany alkoholizm, stwierdzała: Jeszcze trochę trzeba na to poczekać, ale zrobiliśmy już duży krok w tym kierunku – zlikwidowaliśmy zagrychę! W 1956 roku zaczęły powstawać w Polsce pierwsze izby wytrzeźwień: najpierw w Warszawie, później w kolejnych dużych miastach.
Pod koniec lat 50. rocznie w skali kraju na „wytrzeźwiałkę” trafiało 97 tys. osób. Często właśnie tak kończono nocny clubbing.
Bibliografia
- Bojarski, P., 1956. Przebudzeni, Agora, Warszawa 2016.
- Brzostek, B., Czas wolny mieszkańców miast polskich 1956-1970, [w:] Życie codzienne w PRL (1956-1989), red. G. Miernik i S. Piątkowski, Radomskie Towarzystwo Naukowe, Radom-Starachowice 2006.
- Chłopek, M., Bikiniarze – pierwsza polska subkultura, Wydawnictwo Akademickie Żak, Warszawa 2005.
- Eisler, J., Życie codzienne w Warszawie w okresie planu sześcioletniego, [w:] Polska 1944/45-1989. Życie codzienne w Polsce 1945-1955, Studia i materiały Instytutu Historii Pan, Warszawa 2001.
- Kienzler, I., Życie w PRL. I strasznie, i śmiesznie, Bellona, Warszawa 2015.
- Kosiński, K., Historia pijaństwa w czasach PRL, Neriton – PAN, Warszawa 2008.
- Kosiński, K., Polityka alkoholowa w czasach PRL, [w:] Życie codzienne w PRL (1956-1989), red. G. Miernik i S. Piątkowski, Radomskie Towarzystwo Naukowe, Radom-Starachowice 2006.
- Kunicki, K., Ławecki, T., Kronika PRL (1944-1989), tom 15, W co i jak się bawić?, Bellona, Warszawa 2015.
- Życie PRL. Praca, rozrywka, ludzie, Demart, Warszawa 2011.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.