Wymyślne i okrutne tortury trwały całe miesiące. Taryfy ulgowej nie stosowano nawet wobec ciężarnych kobiet czy dzieci. W czasach stalinowskiego terroru w więzieniach, aresztach tymczasowych i obozach pracy życie straciły dziesiątki tysięcy ludzi poddanych bestialskim metodom śledczym.
Ubecy byli prawdziwymi potworami. Byli to ludzie zdemoralizowani, niestabilni emocjonalnie, alkoholicy i analfabeci. Zmieniali życie swoich ofiar w piekło, które podsumował katowany miesiącami rtm. Witold Pilecki: Ja już żyć nie mogę […], mnie wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka.
Ptaszek ma śpiewać
Powołany w 1944 roku aparat bezpieczeństwa stanowił zbrojne ramię komunistów, konieczne do utrzymania władzy w Polsce. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego dysponowało ogromnymi funduszami, przekraczającymi budżet wielu innych kluczowych resortów. Pod koniec 1944 roku bezpieka zatrudniała około 2500 osób, rok później już około 24 000 a w 1953 roku – ponad 33 000 funkcjonariuszy cieszących się wieloma przywilejami.
Nie znamy dokładnej liczby aresztowanych przez bezpiekę za tak zwane działalność antypaństwową. Jeśli wierzyć danym ówczesnego Departamentu Więziennictwa, w okresie 1945–1953 przez więzienia i obozy przewinęło się około 1 000 000 osób. Minister Bezpieczeństwa Publicznego Stanisław Radkiewicz tak wypowiadał się na temat metod działań aparatu bezpieczeństwa:
autorytet siły, przemocy, stanowi rezerwę, do autorytetu uciekać się należy wtedy, gdy trzeba bić, aresztować, osadzać. Wtedy postawa musi być bezwzględna.
W bezwzględną postawę wierzył dyrektor Departamentu Śledczego (III) MBP płk Józef Różański, który wyznawał zasadę, że ptaszek ma śpiewać. Był sadystą czerpiącym satysfakcję z katowania więźniów. Włodzimierz Lechowicz usłyszał od niego:
Zdechniesz wtedy, kiedy my zechcemy, ale przedtem sto razy przeklniesz chwilę, kiedy cię matka urodziła. Będziemy wypruwać z ciebie żyły i łamać ci kości, a w drugim pokoju będziemy je składać na nowo – aż do skutku i jak długo zechcemy.
49 rodzajów tortur
Ubeccy kaci kopali i bili przesłuchiwanych pięściami, a także pejczami, linkami powleczonymi gumą, gumowymi pałkami, skórzanymi pasami z metalowymi sprzączkami, pękami kluczy czy kolbami karabinów. Kazimierz Moczarski, w czasie okupacji szef Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, doświadczył aż 49 rodzajów tortur.
Pisarz wymienił je w liście do Naczelnej Prokuratury Wojska Polskiego w Warszawie z 24 lutego 1955 roku. Oprócz najwymyślniejszych sposobów bicia wyliczył też między innymi wyrywanie włosów z różnych części ciała (w tym z narządów płciowych), miażdżenie palców, wyrywanie paznokci, przypalanie płomieniem lub papierosem i wielodniowe pozbawianie snu.
Metody śledcze UB doskonale zapamiętał także Stanisław Krupa, niegdyś żołnierz Batalionu „Zośka” AK, osadzony w niesławnym X Pawilonie więzienia mokotowskiego na Rakowieckiej w Warszawie. Jego relację cytuje w swojej książce „Bohaterowie z dołów śmierci” Waldemar Kowalski:
Kiedy moi oprawcy stwierdzili, że bicie już na mnie nie działa, sięgali po inny sposób. Wiązano mi ręce oraz nogi i sadzano na haku (…). Boże, cóż to za koszmarna tortura! Cały ciężar ciała spoczywa na centymetrowej grubości końcówce wbitego w ścianie i zagiętego (…) żelaznego haka. W dodatku sadzają cię tak, żebyś opierał się na kości ogonowej. Nawet niewielkie poruszenie powoduje, że hak wbija się w odbytnicę.
Popularną metodą „ujawniania prawdy” było również przetrzymywanie więźnia w mokrym lub suchym karcerze. W pierwszym przypadku celę wypełniano wodą lub szambem. Generał August Emil Fieldorf „Nil” spędził w takich warunkach trzy tygodnie. W drugim wariancie więzień przez wiele dni siedział w całkowitej izolacji, w półmroku, we własnych odchodach.
Pojedziecie do Brzezinki
Oprawcy nie mieli litości nawet dla ciężarnych kobiet i dzieci. W lipcu 1955 r. Tadeusz Płużański ujawnił przerażające szczegóły śledztwa w piśmie wysłanym z więzienia we Wronkach do Rady Państwa PRL:
W stosunku do żony mojej zastosowano system maltretowania, zalewania potokiem rynsztokowych wymysłów, deptania jej godności kobiecej. Szantażowano ją, że jeżeli nie podpisze wszystkiego, co podsuwają jej do podpisu, ja zostanę rozstrzelany.
Stanisława Płużańska była wówczas w ciąży. Poroniła wskutek tortur i nie otrzymała żadnej pomocy lekarskiej. Skrajnie wyczerpana traciła świadomość, majaczyła, krzyczała. Doszła do siebie w szpitalu więziennym w Grudziądzu, gdzie niemal umierającą kobietą zajął się tamtejszy lekarz.
Nawet dzieci nie traktowano ulgowo. Łódzki IPN postawił dwóm ubekom – Tadeuszowi Królowi i Tadeuszowi Molendzie – zarzuty fizycznego znęcania się nad uczniami szkół średnich w Piotrkowie Trybunalskim i Wolborzu, którzy rozpowszechniali niepodległościowe ulotki.
W czasie wielogodzinnych przesłuchań Król bił chłopców pięściami, kawałkiem kabla i gumową pałką. Przywiązywał ich do drążka głową w dół, po czym kopał ich po głowie i żebrach. Z kolei Molenda lubował się w biciu wiszących tak samo dzieci kablem po pośladkach. W aktach sprawy czytamy ponadto, że:
krępowano im [uczniom – A.B.-R.] ręce w nadgarstkach uprzednio przełożywszy je pod nogami, a po przełożeniu kija pod ręce podwieszano […] między dwoma biurkami, kneblowano ich, po czym wlewano wodę do nosa.
Niektórzy przesłuchiwani nie mieli nawet 15 lat. A koszmar dopiero się dla nich zaczynał. Latem 1951 roku większość nastolatków skazano, a wyrok mieli odsiedzieć w obozie „reedukacyjnym” w Jaworznie. Jerzy Biesiadowski, jeden z torturowanych chłopców, a w III RP oskarżyciel posiłkowy w procesie swoich oprawców, relacjonował:
Więźniowie dobrze zapamiętali komendanta Salomona Morela. Podczas pierwszego apelu powiedział do nas: „Nie przeżyjecie, pójdziecie do Brzezinki. Chyba, że będziecie posłuszni”.
Jerzy Kmiecik dodawał:
Na powitanie usłyszeliśmy od Morela: „Nie przyjechaliście tu po to, aby żyć, ale zgnić”. Sądziłem, że trafiliśmy do Oświęcimia.
Do tych nielicznych oprawców, których dopadła po latach sprawiedliwość, należał też Mieczysław Wybraniec, skazany na 6 lat więzienia, choć prokurator domagał się wyższej kary. Był ponoć tak okrutny, że nawet koledzy nazywali go katem, a przełożeni ukarali go za to, że zamęczył przesłuchiwanego w czasie śledztwa. Wyroku doczekał tylko jeden z maltretowanych więźniów.
Bandytę nago do dołu
Z ustaleń IPN wynika, że łącznie w okresie stalinizmu wydano w Polsce ponad 8 000 wyroków śmierci. Prawie 5900 z nich orzekły sądy wojskowe (wykonano niemal 50%). Jeden ze świadków cytowanych przez Władysława Kowalskiego w „Bohaterach z dołów śmierci” opisał przebieg egzekucji:
(…) co najmniej trzech strażników prowadziło skazańca do starej kotłowni, w południowo-zachodniej części podwórza więziennego. Trzymany pod ręce przez dwóch strażników wchodził do środka. Kiedy przekroczył próg – padał strzał w tył głowy, w potylicę. Na ogół jeden strzał wystarczał. Ci, którzy zabijali, mieli wprawę, nie chybiali, za pierwszym strzałem rozwalali mózg.
Zmarłych i zabitych dzielono na cztery kategorie: zmarły w więzieniu, samobójca, stracony na mocy wyroku oraz „bandyta”, czyli zwykle żołnierz podziemia niepodległościowego. Tylko ciała samobójców i skazanych na karę śmierci naczelnik mógł wydać rodzinie za zgodą szefa WUBP, po uzgodnieniu z miejscowym prokuratorem. Inne trafiały do bezimiennych grobów.
Ciała chowano w miejscach kaźni lub na nieuczęszczanych, odosobnionych terenach, jak Pola Mokotowskie czy Las Kabacki. W pierwszych latach stalinizmu zamordowani trafiali też w rejon Toru Wyścigów Konnych na Służewcu. Szczególnie hańbiące było grzebanie na wysypiskach śmieci czy w dołach kloacznych. „Bandytów” często oddawano do zakładów anatomii, gdzie ich szczątki służyły jako materiał do ćwiczeń dla studentów medycyny.
Od wiosny 1948 roku miejscem pochówku dla zamordowanych stał się teren tuż przy murze Cmentarza Powązkowskiego, czyli dzisiejsza „Łączka”. Najwyżej dwumetrowe doły kopano jeszcze za dnia. Więźniów grzebano bez trumien, często po kilku w jednym dole, nago lub w bieliźnie, czasem w papierowych workach po cemencie. Zdarzało się, że ubierano ich w mundury Wehrmachtu.
Z relacji strażnika Władysława Turczyńskiego, który zajmował się grzebaniem ciał więźniów, wynika, że spoczywa tam prawie 300 osób. Co z pozostałymi? Historyk Krzysztof Szwagrzyk pisał, że w latach 1944–1956 na samym Mokotowie śmierć poniosło ponad tysiąc osób. Do tego należy doliczyć setki ofiar z więzień w Białymstoku, Krakowie, Lublinie, Wrocławiu i innych miastach.
Rodziny często nie wiedziały, jak zmarli ich bliscy, i w wielu przypadkach do dziś nie znają miejsc ich spoczynku. Do tej pory na „Łączce” znaleziono szczątki ok. 200 osób, publicznie poinformowano o identyfikacji 40 z nich. Pracami ekshumacyjnymi kieruje dr Szwagrzyk. Autorowi „Bohaterów z dołów śmierci” powiedział, że dziś to dla Polaków sprawa święta.
***
„Bohaterowie z dołów śmierci” to publikacja poświęcona ludziom, którzy „żyją”, choć już dawno zostali zamordowani. Sądzonym, ale pozbawionym prawa do obrony. Tym, o których – jeśli przyjrzeć się intencjom katów – mieliśmy mówić tylko mimochodem, widząc w nich bandytów, pospolitych zbrodniarzy, zdrajców narodu, antypaństwowych szkodników. Bohaterom, którzy ginęli w kazamatach więzienia mokotowskiego po odczytaniu sentencji wyroku, rzekomo „w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej”.
Bibliografia:
- Waldemar Kowalski, Bohaterowie z dołów śmierci, PWN, Warszawa 2016.
- Tadeusz M. Płużański, Bestie, 3S Media, Warszawa 2011.
- Tenże, Zbrodnie bez kary, Biblioteka Naszej Polski, Warszawa 2012.
- Ryszard Terlecki, Miecz i tarcza komunizmu. Historia aparatu bezpieczeństwa w Polsce 1944–1990, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.
- Ryszard Walicki, Tortury w Polsce 1945–1955 i współcześnie, Książka i Prasa, Warszawa 2013.
KOMENTARZE (3)
„Komuniści”, „ubecy”…
Ani słowa o narodowości oprawców.
Tak bezpiecznie.
Czy znając narodowość oprawców umniejszy ich winę ?
Notka prawie na 17 września…