Przedwojenne reklamy nie owijały sprawy w bawełnę. Chcesz się zabezpieczyć przed niechcianą ciążą? Użyj tego samego środka, którym czyścisz sedes. I tylko o fakcie, że możesz umrzeć lub okaleczyć się na całe życie nie wspominano nawet małym druczkiem.
W czasach naszych prababek w wojnie z męskim nasieniem nie obowiązywały żadne konwencje haskie. Wytwórcy preparatów antykoncepcyjnych byli gotowi sięgnąć nawet po najmocniejsze i najbardziej wyniszczające środki – byle osiągnąć zamierzony skutek. Lub przynajmniej sprzedać produkt.
Listę kilkunastu substancji chemicznych najczęściej stosowanych dopochwowo w celu zapobiegania ciąży podał polski lekarz Henryk Kłuszyński w wydanej w 1932 roku książce Regulacja urodzeń. Niektóre brzmią niegroźnie – kwas borny (borowy) czy kwas mlekowy występują naturalnie w układzie rozrodczym kobiety. Od innych – włos jeży się na głowie.
To między innymi przeróżne preparaty rtęciowe w rodzaju sublimatu, kwas salicylowy, mrówczany (mrówkowy), lysol (lizol). Każdy z nich miał skutecznie mordować albo przynajmniej obezwładniać plemniki.
Chemia gospodarcza w twojej pochwie
Sublimat to bardzo silny środek dezynfekujący, a zarazem – trucizna. Mieszkańcy przedwojennej Polski doskonale zdawali sobie sprawę z tej drugiej właściwości. Wypicie sublimatu stanowiło jedną z najczęstszych metod samobójstwa i wzmianki o podobnych wypadkach niemal codziennie trafiały do gazet. W mniejszym stężeniu sublimat podany doustnie wywołuje ślinotok, krwawą biegunkę, przyspieszone tętno i uszkodzenia układu nerwowego. Łatwo wchłania się także przez błony śluzowe.
Lysol to przynajmniej równie toksyczny, żrący dla skóry środek. Dawniej stosowano go do czyszczenia toalet, wyszedł jednak z użycia ze względu na swój intensywny, przyprawiający o mdłości zapach. Przy zetknięciu z błoną śluzową pochwy (lub dowolną inną partią ciała) wywołuje bolesne podrażnienia i piekące bąble. W zbyt dużym stężeniu może prowadzić do poparzeń, a nawet śmierci.
Moda na lysol jako środek antykoncepcyjny przywędrowała do Polski ze Stanów Zjednoczonych. Za oceanem był to w epoce wielkiego kryzysu najpopularniejszy i najszerzej promowany preparat przeciwciążowy. Ze względu na obowiązujące przepisy lysol reklamowano niejednoznacznie jako środek do „higieny kobiecej” przeciwdziałający „strachowi przed kalendarzem”.
Mimo to Amerykanie wydawali na tę oraz pokrewne substancje dwieście milionów dolarów rocznie. I najwidoczniej nikomu nie przeszkadzał fakt, że co najmniej kilkaset osób umarło po użyciu lysolu. W Polsce podobne restrykcje nie obowiązywały. Otwarcie pisano o lysolu (lizolu), że jednocześnie można nim dezynfekować sedes i chronić się przed ciążą.
Na tym tle kolejne substancje z listy wydają się wręcz niewarte wzmianki. Kwas mrówkowy dopiero w większym stężeniu jest żrący dla błon śluzowych, wywołuje wymioty i zawroty głowy. Kwas salicylowy także ma żrące właściwości – zresztą do dzisiaj używa się go na przykład do wypalania brodawek.
Korona druciana i kilka otworków
„Środki te stosuje się w tabletkach, kulkach, pigułkach, czopkach, maściach i w innych postaciach” – wyjaśniał Henryk Kłuszyński, szybko przechodząc do podstawowej zalety wszelkich metod chemicznych. „O ile preparat jest niewielkich rozmiarów, można go łatwo i niepostrzeżenie wprowadzić do pochwy przed spółkowaniem” – podkreślił. Producentom środków antykoncepcyjnych ten akurat walor wcale nie odpowiadał. Woleli preparaty kosztowne i skomplikowane.
Nic dziwnego, że na rynku był dostępny cały asortyment narzędzi służących do skutecznego wprowadzania morderczego proszku, globulki lub maści w zamierzone miejsce. Magnus Hirschfeld i Ryszard Linsert opisali jeden z takich rozpylaczy na kartach Zapobiegania ciąży (1933):
Przyrząd składa się z balonika gumowego, który wdmuchuje proszek do wziernika. Wziernik jest zaopatrzony w kilka otworów, przez które proszek ten przedostaje się do pochwy. Aby proszek nie zatykał otworów, otacza wziernik czteroramienna korona druciana, która za pokręceniem śrubki rozszerza się kielichowato, przez co wyrównuje fałdzistą błonę śluzową, umożliwiając równomierne działanie proszku.
Podobny gadżet nie był obowiązkowym rekwizytem pani domu. Ta jednak powinna bezwzględnie posiadać na podorędziu inne intymne urządzenie: irygator.
Konieczny rynsztunek toaletowy
Właściwie każda polska broszura zalecała, by kobiety pragnące zabezpieczyć się przed ciążą dokładnie przemywały pochwę zaraz po stosunku, tak by wypłukać z niej spermę. Autor miniporadnika Skuteczne środki zapobiegania ciąży i zapłodnieniu wydanego w 1933 roku stwierdził wręcz, że stawia tę metodę antykoncepcyjną „na pierwszym miejscu”. Brytyjskimi badaniami, według których „stosowanie wszelkich natrysków w 73,5% zawiodło”, nikt się nie przejmował.
Do przepłukiwania służył przyrząd opisany szczegółowo przez Hirschfelda i Linserta: „Jest to naczynie blaszane, emaliowane, porcelanowe, szklane lub gumowe, o pojemności dwóch-trzech litrów. Na dnie tego znajduje się ściek, do którego jest przytwierdzony wąż gumowy, długości około dwóch metrów. Na końcu węża jest umieszczona kanka [konewka – przyp. KJ] ze szkła lub z gumy”.
Z opisu jasno wynika, że nie było to ani urządzenie szczególnie małe, ani dyskretne. Ale też – nie musiało takie być. W przeciwieństwie do prezerwatyw czy pesariów nikt nie wstydził się kupować irygatora, będącego zarazem narzędziem antykoncepcyjnym, jak i higienicznym.
Z polskich broszur, które konsekwentnie pomijają jakąkolwiek definicję tego aparatu, można wręcz wyciągnąć wniosek, że funkcjonowanie irygatora było oczywiste dla zwyczajnej kobiety. A większość pewnie nawet posiadała własny. Potwierdzają to poniekąd słowa Pawła Klingera, znanego przedwojennego seksuologa: „Irygator powinien należeć do koniecznego rynsztunku toaletowego każdej niewiasty”.
Kawowa łyżeczka octu czy może trochę robactwa?
Podobnie jak przed stosunkiem, także w trakcie irygacji stosowano przeróżne środki chemiczne. Paweł Klinger pisał w Vita sexualis między innymi o occie drzewnym i nadmanganianie potasu. Henryk Kłuszyński zalecał ze swojej strony jedną „łyżeczkę kawową” esencji octowej lub „jakiś silny środek dezynfekujący”. Czyli wszystko to, co opisałem już powyżej.
W przypadku octu sprawa była prosta. Wystarczyło pójść do sklepu spożywczego. Kupienie złożonych preparatów chemicznych nastręczało w Polsce więcej kłopotu. Jak wyjaśniał Herman Rubinraut, autor książki Skuteczne i nieszkodliwe środki zapobiegania ciąży z 1932 roku: „preparatów tych, jak i znanych nam preparatów amerykańskich, trudno u nas dostać, a przy tym są one bardzo drogie”.
Dla kobiet był to problem, ale też błogosławieństwo. Polki w znacznie mniejszym stopniu niż na przykład Niemki były narażone na przekręty chciwych sprzedawców i producentów. Hirschfeld i Linsert podają w swojej pracy przykłady iście paskarskiego podejścia do cen.
Wiele preparatów antykoncepcyjnych rozprowadzano w detalu za kwoty zawyżone dziesiątki, a nawet setki razy. Z drugiej strony skład chemiczny zachwalanych preparatów pozostawał najczęściej słodką tajemnicą ich wytwórców. Próby kontroli ze strony lekarzy prowadziły zwykle do ponurych wniosków. W jednym z popularnych środków znaleziono na przykład „glony i drobne robactwo”.
Magiczna maść doktora Parczewskiego
Ludzie podający się za genialnych wynalazców bezdusznie żerowali na strachu i desperacji kobiet, szukających niezawodnego sposobu na uchronienie się przed ciążą. Takich delikwentów nie brakowało również w Polsce.
Niejaki Aleksander Parczewski, warszawski doktor specjalizujący się w ekspresowym leczeniu każdej dolegliwości od impotencji przez łysienie po samogwałt, zalecał jedyny skuteczny środek antykoncepcyjny: „Maść Doktora Parczewskiego”. Nie dość, że zapobiegała ciąży, to jeszcze chroniła przed wszelkimi chorobami wenerycznymi. Bez żadnych pesariów i bez kondomów.
Podobno broszura promująca niesamowitą maść rozeszła się w trzystu tysiącach egzemplarzy. Podobno samej maści kupowano miesięcznie trzysta tysięcy tubek. „W Polsce i Zagranicą, szczególnie w Ameryce” – zachwalała reklamowa publikacja. O skuteczności rewolucyjnego środka, który właśnie podbijał świat każdy mógł się przekonać przy ulicy Żurawiej 3. W dni powszednie do godziny dziewiątej wieczorem, a w niedziele do piątej.
Herman Rubinraut sugerował swoich czytelnikom, by poszli raczej do zwykłego doktora lub do poradni świadomego macierzyństwa: „Lekarze przepisywać mogą czopki przygotowywane w aptekach według recepty. Czopki, które pacjentka sama może wprowadzić głęboko do pochwy czysto wymytymi palcami”.
Takie rozwiązanie nie dawało gwarancji powodzenia. Nie mogło dać, bo większość środków chemicznych była nie tylko szkodliwa dla zdrowia, ale też zwyczajnie nieskuteczna. Przykładowo po użyciu lysolu można było umrzeć. Ale jeśli kobieta przeżyła, to nic nie stało na przeszkodzie temu, by zaszła w ciążę.
***
Powyższy artykuł to tylko krótki zarys fascynującego tematu przedwojennej antykoncepcji. W pierwszych dekadach XX wieku zaradność szła pod rękę z desperacją czy nawet szaleństwem. Ciąży zapobiegano przy użyciu promieni Roentgena, radu umieszczanego w macicy, a nawet zastrzyków z byczej spermy.
Jednocześnie to właśnie wtedy upowszechniły się pierwsze skuteczne środki – pesaria i lateksowe prezerwatywy wynalezione przez polskiego Żyda z Konina. Nawet pigułka antykoncepcyjna powstała tak naprawdę już przed wojną… O tym wszystkim przeczytasz ze szczegółami w najnowszej książce Kamila Janickiego: „Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce”.
Źródła:
Artykuł powstał w oparciu o literaturę i materiały zebrane przez autora podczas prac nad książką pt. Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce.
[expand title=”Kliknij, żeby rozwinąć wybraną bibliografię.”]
- Janet Farrell Brodie, Contraception and Abortion in Nineteenth-century America, Cornell University Press, 1997.
- Magnus Hirschfeld, Ryszard Linsert, Zapobieganie ciąży. Środki i metody, Księgarnia Lwowska, Lwów 1933.
- Paweł Klinger, Vita sexualis. Prawda o życiu płciowem człowieka, Księgarnia Karola Neumillera, Łódź 1930.
- Henryk Kłuszyński, Regulacja urodzeń. Rzecz o świadomym macierzyństwie, Księgarnia Robotnicza, Warszawa 1932.
- Carole R. McCann, Birth Control. Politics in the United States, 1916-1945, Cornell University Press, Ithaca 1999
- Aleksander Parczewski, Życie płciowe kobiety. Tajemnice (bolączki) małżeńskie. Co? – co? – co? Co panna przed ślubem, mężatka po ślubie wiedzieć powinna!, nakł. autora, Warszawa 1935.
- Herman Rubinraut, Skuteczne i nieszkodliwe środki zapobiegania ciąży, Poradnia Świadomego Macierzyństwa, Warszawa 1932.
[/expand]
KOMENTARZE (16)
Cóż to za pomysł, żeby po dziesiątkach lat używania w polskich szpitalach LIZOLU konsekwentnie ranić ucho (oko) egzotycznym lysolem – zresztą w dobie ciągłego stykania się z pogardą dla polskich liter odruchowo odczytuję to słowo jako ŁYSOL :) I na co nam takie łysole?!!!
Pani Doroto, rozumiem Pani argumenty i może rzeczywiście należało użyć formy lizol. Zdecydowałem się na „lysol” ponieważ PRZED wojną, również w Polsce, właśnie tak to zapisywano. Z czego wiem zapis „lizol” upowszechnił się dopiero w PRL-u.
Brednie na poziomie tabloida:
– lizol, czyli roztwór różnych fenoli to by mógł być śmeirtelny albo
gdyby go wstrzyknąć do serca, albo zjeść albo w super wysokim stężeniu.
Przez całe lata był używany do desynfekcji podczas zabiegów chirurgicznych.
W opisywanym w artykule zastosowaniu, to mógł spowodować co najwyżej podrażnienia,
lub poparzenie jeżeli ktoś by bardzo przesadził ze stężeniem (a ludzie kiedyś byli mądzejsi).
– esencja octowa, to nie to samo co ocet! To na prawde mogło spowodować poparzenia.
Zresztą stężony kwac octowy (lodowaty) jest silnie toksyczny
– kwas mrówkowy jest silniejszy od octowego
– sublimat również był uzywany do dezynfekcji. Scina on białko więc raczej był skuteczny
chociaż oczywiscei był silnie toksyczny. Z drugiej strony tego sie nie jadło.
Drogi czytelniku, dziękuję za opinię o tekście, ale niestety obawiam się, że jesteś w głębokim błędzie. To nie brednie. Może warto, przed wypowiedzeniem tak stanowczej opinii, poszukać jak wyglądała prawda? Setki potwierdzonych, śmiertelnych ofiar stosowania lysolu i sublimatu w celach antykoncepcyjnych to nie żadna tajemnica. I obawiam się, że rodziny tych osób nie zgodziłyby się z Twoim zdaniem, że tylko lysol wstrzyknięty do serca zabija.
Ponownie – może to też warto było sprawdzić przed napisaniem komentarza :).
szkoda że nie wspomniano o tym że Boy – Żeleński oraz lekarze z jego kręgu polecali środek antykoncepcyjny który w przeciwieństwie do ww był o wiele bezpieczniejszy , tańszy i wydaje się że nawet działał czasem …Był to …plasterek cytryny z przewleczoną nitką ( celem uniknięcia problemów z wyjęciem ) wsunięty głęboko w pochwę. Wydaję się że poza chronieniem przed ciążą chronił on też zdrowie kobiet i ich portfele…
Pani Aleksandro, pozwoli Pani, że dopytam skąd pochodzi informacja łącząca tę „poradę” z Boyem-Żeleńskim? Nie spotkałem się z tym w żadnym jego tekście. A przecież Boy wielokrotnie i otwarcie podawał jego zdaniem najlepsze metody. Opowiadał się za środkami, od których dzisiaj jeży się włos na głowie (głównie promienie rentgenowskie jako metoda „tymczasowej sterylizacji”), ale akurat o plasterkach cytryny to mógłby chyba tylko powiedzieć żartem….
Czy to czasem nie jest właśnie jakiś jego dowcip? Albo plotka? Nie wiem też kogo ma Pani na myśli mówiąc o „lekarzach z jego kręgu”, ale tu chyba musiałoby chodzić głównie o Rubinrauta – bo to on napisał poradnik antykoncepcyjny niejako „w imieniu” warszawskiej poradni świadomego macierzyństwa. I ponownie: makabrycznych pomysłów w tej książce nie brakuje, ale żadnego słowa o cytrynie nie pamiętam….
Boy wspomina o tym w Piekle kobiet (albo Dziewicach konsystorskich – nie pamiętam, bo czytałam zbiorcze wydanie)
Nie podam konkretnego źródła, Panie Kamilu, ale też rozpoznaję ten patent z cytryną, łączy mi się to w pamięci z jakimś książkowym wydaniem utworów Boya (wiersze i felietony) – czy to aby nie był przypis wyjaśniający do 'śmiesznego srodka antykoncepcyjnego’ z tego cytatu:
'Nie idzie to tak łatwo. Bardzo inteligentna i wzięta lekarka chorób kobiecych (nie w Warszawie) opowiadała mi, że w czasie podróży po Niemczech rozmawiała z pewnym lekarzem fabrycznym o tej kwestii. Lekarz zwierzył się jej, że od wielu lat zaleca swoim klientkom pewien prosty, tani i domowy środek, który, wedle jego doświadczenia, nie zawiódł nigdy. Lekarka mówi mi, co to za środek, i dodaje, że nie był nigdy omawiany w żadnych pismach zawodowych, na żadnych zebraniach lekarskich. „Czemu? — pytam zdziwiony. — Bo jest taki śmiszny… odpowiada mi lekarka. — A pani czy go zaleca swoim pacjentkom? — Nigdy! — Czemu? — Bo taki śmiszny”… odpowiada z zażenowaniem sławna specjalistka, rumieniąc się jak pensjonarka. Oto z jakimi organicznymi trudnościami walczyć musi ta z gruntu drażliwa kwestia.’
Zbiorek miałam w rękach jakieś 20 lat temu, sprawdzić nie mam jak, niestety, ale może komuś to coś przypomni i znajdzie cytat.
Pani Doroto,
Akurat tego fragmentu, który Pani cytuje Boy nigdzie (według mojej wiedzy) nie wyjaśnia – tak więc trudno dociekać co właściwie miał na myśli pisząc o „śmisznym sposobie”. Też się nad tym zastanawiałem, ale podstaw do przeskakiwania od razu do pomysłu z cytryną chyba brakuje. Nie wykluczam natomiast, że gdzieś w anegdocie Boy wspomniał o podobnym sposobie. Ale chyba musiała to być właśnie zabawna dykteryjka, bo „na poważnie” Żeleński był przede wszystkim propagatorem antykoncepcji rentgenowskiej, zaś lekarze z jego otoczenia opowiadali się głównie za pesariami.
Sam sposób natomiast w żadnym razie mnie nie dziwi. Powyższy tekst to tylko niewielki wycinek z długiego rozdziału, który poświęciłem w swojej książce tematowi przedwojennej antykoncepcji. Stosowano wtedy naprawdę wszystko – od wymyślnych maszyn, przez „ekologiczne” prezerwatywy, po nasączone octem kawałki waty, gąbki, baloniki czy wreszcie przeróżne metody ludowe, do których należałoby zaliczyć wspomnianą cytrynę. Dochodzą jeszcze dość zatrważające „nowoczesne” środki – to nie tylko rentgen, ale też umieszczanie radu w macicy, zastrzyki z byczej spermy czy wreszcie prototypy pigułki hormonalnej.
Mogę chyba nawet powiedzieć, że doszliśmy, ja i Pani, niezależnie do bardzo podobnych wniosków. Jeden z najbardziej znanych przedwojennych seksuologów, Paweł Klinger, sugerował by ograniczać się do najtańszej i najprostszej metody: stosunku przerywanego. Wprawdzie już w jego czasach doskonale wiedziano, że to sposób nieskuteczny, ale – jak pozwoliłem sobie stwierdzić w książce:
„Jak na warunki 1935 roku sugestia Klingera wydawała się równie zacofana i nieżyciowa, co dzisiaj. Trudno ją jednak krytykować. Obecnie pary mają do dyspozycji cały wachlarz bezpiecznych środków. Osiemdziesiąt lat temu często decydowały pomiędzy stosunkiem przerywanym i wlewaniem kwasu do pochwy. Nawet najwybitniejsi specjaliści mieli prawo się wahać, która opcja jest gorsza.”
To tak w temacie – Polona wrzuciła cyfrową wersję poradnika o zapobieganiu ciąży z 1907-go. http://polona.pl/item/17864517/6/
Pani Doroto,
Research do książki robiłem w dużym stopniu w Bibliotece Narodowej, nie zdziwiłbym się więc, gdyby wiele z książek, z których korzystałem trafiło docelowo do Polony. W każdym razie kiedy pisałem „Epokę hipokryzji” tych pozycji było tam tylko kilkanaście…
Ogółem BN-ka ma fenomenalne zbiory seksuologiczne jak się okazuje :). Dobre sto książek na ten temat z początku wieku, prawie wszystkie w dwóch egzemplarzach więc nie ma żadnych problemów z dostępem.
Bzykać się to każdy potrafi, tylko dzieci wychować później nie ma komu, ha ha ha
nie ma pan pojecia o czym pan pisze.
O! Jaki mądry post! Tak wiele wyjaśnia i tłumaczy…
(ttip żart, jakby był za trudny, to tłumaczę)
Az mi sie przypomnial motyw z „Marii i Magdaleny”… Wojciech Kossak sprezentowal swojej corce (Magdalenie Samozwaniec) w prezencie slubnym irygator, by ta mogla sie bez przeszkod rozwiesc z nielubuanym przez malarza zieciem, a wiadomo, bez dzieci latwiej. Metoda ta byla tak skuteczna, ze juz rok pozniej przyszla na swiat corka pisarki ;) o ile sie nie myle, rzecz miala miejsce na pozatku lat dwudziesttch
Szok, ludzie nie potrafią pohamować swoich instynktów, gorzej niż zwierząta, bo te tylko w okresie rui prokreują, a wśród ludzi k… się szerzy…. Uzależnieni od seksu, od marihuany i piwa… Takimi się łatwo rządzi. Lewacy się cieszą i Rzymianie…