Nakazują, egzekwują, pobierają opłaty, każą opisywać sprawy i czekać na odpowiedź, która nadejdzie pocztą w terminie (lub nie). Trudno darzyć urzędników sympatią, a często nawet – trudno ich zrozumieć. Ale dawniej było o wiele, wiele gorzej.
W czasach II Rzeczypospolitej mówiono wręcz, że przed świętym Biurokracym trzeba pokornie klęczeć. Liczne przykłady takiego bałwochwalstwa znalazł Remigiusz Piotrowski i zamieścił w swojej książce „Absurdy i kurioza przedwojennej Polski”, dodając przy tym, że: Jedyną zaletę biurokracji stanowi jej niedorzeczność. Rozrywka to jednak dość osobliwa, dostarczająca uciechy zwykle tym, którzy zasiadają w drugim rzędzie.
Przerost i bezwład przedwojennej biurokracji stanowiły wypadkową zaborów. Zaraz po odzyskaniu niepodległości mieliśmy w użyciu 3 kodeksy prawne, wojsko porozumiewało się 4 językami, osobna administracja istniała w 5 regionach, a w obiegu było 6 różnych walut. Najmniejszym problemem wydawało się to, że istniały 2 odrębne szerokości torów kolejowych, linii wąskotorowych nie licząc. Dla sprawnego funkcjonowania państwa należało ujednolicić prawo i przepisy.
Była to rola przede wszystkim parlamentarzystów, ale także wybrańców społeczeństwa działających w samorządach. Zabrali się oni tak raźno do pracy, że w 1936 roku sam Dziennik Ustaw liczył 13 tys. ustaw i rozporządzeń! Dużo. Tym bardziej, że część pochodziła wciąż z ustawodawstwa zaborczego, a niektóre nawet z XVIII stulecia. Do tego, pracę urzędniczą miały ułatwiać jeszcze zapisy z Monitora Polskiego, dzienników rządowych i 16 dzienników wojewódzkich. Efekt był przewidywalny – przepisy stare i nieaktualne mieszały się z nowymi, co spotęgowało chaos prawny.
Na praktyczny rozrost biurokracji wpłynęli też „Polacy, którzy przeżyli całe życie w Rosji, Prusach lub Austrii mieli odmienne przyzwyczajenia i nie mogli pozbyć się ich z dnia na dzień”, jak zauważył Norman Davies. Nawet długoletni minister spraw wewnętrznych Felicjan Sławoj Składkowski przyznał, że praca urzędów mocno irytowała społeczeństwo:
Sam bieg służby w urzędach, tzw. amcenie [urzędowanie], był na wzór austriacki nie metodą pracy, ale celem samym w sobie, uregulowanym w sposób najwygodniejszy dla dobra służby, czyli urzędników. O człowieku, który z podatków opłacał te biura, o interesancie, dobrotliwie zwanym petentem, myślano, jako [o] koniecznym, uciążliwym dodatku do właściwego urzędowania.
Trudno się dziwić frustracjom, jeśli zdarzały się sytuacje takiej, jak ta, do której doszło przed wojną w podwarszawskiej Falenicy. Petenta w urzędzie gminnym odprawiono tam krótkimi słowami: „Paszoł won!”. Pożegnanie zostało następnie poparte złapaniem interesanta za kołnierz i wyrzuceniem za drzwi.
Podobnie było w wielu miejscach Polski. Najgorzej mieli chłopi, którzy musieli wykazać się anielską cierpliwością, co oznacza godziny spędzone na mrozie i deszczu w oczekiwaniu na to, aż szanowny pan urzędnik zlituje się nad biedakiem i raczy zaprosić go do gabinetu. Zauważył to podczas jednej z pierwszych swoich podróży inspekcyjnych po kraju minister Składkowski. Zapisał potem, że urzędnicze słowo „Czekać” skierowane do mieszkańca:
Wyrażane (…) było przez urzędnika lub woźnego w różnej skali nasilenia w zależności od stanowiska społecznego petenta, więc:
– Pan będzie łaskaw zaczekać, aż przyjdzie pan starosta.
– Proszę zaczekać…
– Niech pan zaczeka!
– Zaczekajcie!
– Mówiłem: czekać, aż będziecie zawołani!!!
Składkowski problemowi próbował zaradzić, wydając w 1926 r. ministerialny okólnik. Nakazywał on podległym sobie urzędnikom przyjmowanie mieszkańców w godzinach przedpołudniowych, w wyznaczonej do tego sali w urzędzie. Interesanci nie musieli już czekać na zewnątrz, mogli usiąść na przygotowanych krzesłach, a dodatkowo mogli swoje sprawy przedstawiać ustnie, co ułatwiło życie wcale licznym analfabetom. Tak przynajmniej wyglądała teoria, bo okólnikami, nawet napływającymi z samego rządu, nie wszędzie się przejmowano.
Sprawę pogarszały chociażby koszmarnie niskie kwalifikacje urzędników. Jeszcze w 1932 r. warszawski „Kurier Czerwony” donosił, że w ministerstwach pracują dyrektorzy, którzy oprócz świadectwa szczepienia na ospę żadnych dyplomów nie posiadają. W teorii ich stanowiska podlegały weryfikacji przez specjalne komisje. Członkowie tych odpowiadali jednak prosto: Co? Badać kwalifikacje dyrektora departamentu? Czyż zajmowanie takiego stanowiska nie jest dostateczną kwalifikacją?
Władza nie reagowała na nieprawidłowości, bo podległa jej administracja terenowa poświęcała gros uwagi zadowoleniu zwierzchników, starając się, by wizytującym prowincję ministrom było miło. Witały ich przemowy, chleb i sól, dzieci sypiące kwiaty, bankiety z toastami, propozycje nazywania ulic ich nazwiskami, a także bramy triumfalne.
Te ostatnie w końcu udało się dzięki zarządzeniu premiera Kazimierza Bartla ograniczyć do witania prezydenta Rzeczypospolitej i hierarchów kościelnych. Spontaniczna i powszechna radość ludności z okazji wizyty tak znamienitych gości pozwalała tuszować niedociągnięcia i ukrywać występującą tu i ówdzie niekompetencję, tym bardziej, że wizyty były z reguły krótkie i pobieżne.
Grunt to dobrze napisany dokument
O atak apopleksji mogły przyprawić człowieka nie tylko kolejki i urzędnicze uprzejmości, ale też dokumenty. Jeśli dostaliście kiedyś pismo urzędowe, to możecie je porównać z przedwojennym drukiem z urzędu miejskiego w Białymstoku w sprawie zaległej opłaty w wysokości 17 złotych i 50 groszy:
Tytułem podatku inwestycyjnego za rok 1937/38, stanowiącego 22.5% kwoty, przypadającej na rzecz miasta, tytułem 32.5-procentowego dodatku komunalnego do państwowego podatku od nieruchomości, obliczonego w stosunku do 7%-wej podstawy wymiaru, stanowiącego 30% kwoty, przypadającej na rzecz miasta tytułem 30%-go dodatku komunalnego do ceny świadectwa przemysłowego, stanowiącego 45% kwoty, przypadającej na rzecz miasta tytułem 30%-go dodatku komunalnego do ceny świadectwa przemysłowego”
Jak widać przynajmniej na tym froncie nastąpiła spora poprawa. Dzisiaj pisma bywają niezrozumiałe. Ale da się je przynajmniej przeczytać!
Ile procent cukru w cukrze?
„Piją kawę i pierdzą w stołki” to obecnie dość powszechna, choć oczywiście mocno krzywdząca opinia, o pracy urzędników. Podobna istniała przez cały czas II Rzeczypospolitej, gdy powszechnie uważano, że urzędnicy zajmują się głównie czytaniem gazet i piciem herbaty. Łódzcy radni nadzorujący pracę tamtejszego urzędu miejskiego postanowili wręcz przyjrzeć się tej drugiej czynności. W trakcie dyskusji na sesji ustalono, że:
W wydziale podatkowym na jeden kilogram herbaty zużywa się aż dziesięć kilogramów cukru, w opiece społecznej już szesnaście kilogramów, a najwięcej to słodzą w jeszcze innym wydziale, w którym proporcja ta przedstawia się następująco: jeden kilogram herbaty – czterdzieści kilogramów cukru.
Aż szkoda, że badania nie zakończyły się wysnuciem jakiegoś tezy, jak też spożycie cukru wraz z herbatą wpływało na szybkość i profesjonalizm załatwiania spraw. Choć łatwo oczywiście zgadnąć, że cukier nie tyle był dosypywany do napoju, co – wynoszony do domu.
Oclony puchar olimpijski
Urzędnicy celni, skarbowi lub komornicy to zupełnie inna liga. Ci prawdziwie potrafili pisać historię absurdów. Pierwsi potrafili np. obłożyć cłem pamiątkowy proporczyk wwieziony do kraju przez drużynę piłkarską, która otrzymała go podczas meczu za granicą, czy puchary które dostali polscy olimpijczycy na olimpiadzie w Paryżu w 1924 roku.
Jeszcze bardziej zdziwiła się obywatelka, która w czeskim Cieszynie zakupiła 15 sztuk pieczonych kasztanów (za równowartość 40 groszy) i następnie je zjadła. Polski celnik ujrzawszy łupiny schowane w torebce naliczył jej cło i opłatę manipulacyjną (łącznie 85 groszy).
Równie skuteczni potrafili być urzędnicy skarbowi, o czym donosił „Dziennik Poznański” w 1936 roku. Otóż, w jednej ze wsi pod Lubartowem ktoś dwa lata wcześniej nakleił na kwicie znaczek skarbowy o kwocie mniejszej o 5 groszy niż należało.
Przez kolejne dwa lata urząd podatkowy w Lubartowie prowadził ożywioną i zawziętą korespondencję z dłużnikiem i w końcu ściągnął należność z pomocą komornika. W ręce przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości wpadło łącznie 3.31 złotych: 5 groszy niedopłaty, 1 grosz odsetek, 1.25 złotych grzywny (25-krotność niedopłaty) i 2 złote kosztów egzekucji.
Komornicy też wykazywali się sprawnością. Jeden z nich, w 1937 r. w Łodzi pojawił się na scenie podczas koncertu orkiestry i oświadczył, że z powodu długów jednego z muzyków musi zarekwirować instrumenty.
Inny, na polecenie sądu zarekwirował w warszawskim kinie taśmę z filmem „Ada, to nie wypada!”, czyniąc to widowiskowo tuż przed seansem, gdy widzowie czekali już na projekcję. Wśród sklepikarzy na prowincji popłoch wzbudzali z kolei urzędnicy tzw. lotnych urzędów miar i wag, którzy sprawdzali tamtejsze wagi i odważniki. Fakt, że próbując przy okazji dorobić sobie na boku…
Babcia klozetowa – genialny wynalazek polskiego urzędnika
To były problemy prowincji. Stolica miała swoje. Jeden z nich został opisany przez „Gońca Warszawskiego” w 1939 roku, a nurtował warszawskiego radnego miejskiego księdza Henryka Hilchena. Przejęty moralnością, na sesji rady miejskiej domagał się od urzędników, aby w szaletach miejskich dla mężczyzn nie zatrudniać kobiet, gdyż może to być krępujące dla klientów.
Aparatczycy szybko wymyślili, co zrobić by przysłowiowy wilk był syty, a owca cała, czyli jak nie krępować panów i nie dyskryminować pań. I stąd dyrektor Zarządu Oczyszczania Miasta nadzorującego warszawskie toalety miejskie, mógł uspokoić księdza radnego słowami, że: wydział personalny przyjmuje do tej pracy tylko kobiety stare i brzydkie… Dobrze, że urzędnicza moralność skupiła się tylko na toaletach i nie wszczęła żadnej procedury w sprawie nagości (jakby nie było – topless) w rzeźbach i wizerunkach warszawskiej Syrenki.
Bibliografia:
- Norman Davies, Serce Europy, Londyn 1995
- Marek S. Fog, Absurdy Polski międzywojennej, Poznań 2008
- Zygmunt Nowakowski, Lajkonik. Wybór felietonów z lat 1931-1939, Kraków 1975
- Remigiusz Piotrowski, Absurdy i kurioza przedwojennej Polski, Warszawa 2016
- Sławoj Składkowski, Kwiatuszki administracyjne i inne, Warszawa 2005
KOMENTARZE (14)
„wojsko porozumiewało się 4 językami”
Proszę wyjaśnić, dlaczego były to 4 języki. Zaborców było trzech, ale mieli tylko dwa języki. To dlaczego 4 języki?
polski, rosyjski, niemiecki, jidisz
Wydaje mi się ,że chodzi raczej o język ukraiński.
parchy miały swój język , i do dzisiaj ta zaraza okupuje stanowiska rzadowe i samorzadowe
Rozkazy wydawano po polsku, ale problemem była terminologia wojskowa. Dopóki nie wprowadzono polskich regulaminów, zapisów i polskiego słownictwa wojskowego używano dwóch języków trzech zaborców czyli niemieckiego i rosyjskiego, języka sojusznika – francuskiego i oczywiście polskiego, czyli razem czterech.
Panie Mateuszu, urzędnicy urzędnikami, ale komornicy to liga sama dla siebie do dzisiaj! Zajmowanie traktorów, samochodów itp. wniosek nasuwa się jeden niewiele się zmieniło w ich działaniu od przedwojnia. Pozdrawiam.
Bardzo możliwe, że ktoś teraz zbiera wycinki z gazet z lat 90. i pierwszych dwóch dekad XXI wieku, aby za jakiś czas opisać kurioza III Rzeczypospolitej… :) Może to być pasjonująca lektura. :)
A mnie się przepisy z tamtych czasów podobają. Np. w temacie odpowiedzialności urzędników za czyny popełnione z chęci zysku: ustawa z 30.01.1920 r. Dz.U. nr 11 poz. 60.
Krótko, na temat i skutecznie. Brakuje dzisiaj takich przepisów :-)
http://isap.sejm.gov.pl/DetailsServlet?id=WDU19200110060
Bajzel w przepisach i papierologii to jedno, ale jest jeszcze jedna rzecz która chyba ma największy wpływ na funkcjonowanie urzędów- złośliwość ludzka. Nie wiem jak inni ale ja odnoszę wrażenie że niektórzy starają się o pracę urzędnika tylko po to żeby móc na kimś bezkarnie wyładowywać swoje frustracje i żale- nie zawraca mi głowy, przyjdzie jutro, nie ma pieczątki to nie mogę przyjąć, a idzie się zapytać bo skąd ja mam wiedzieć! Ja rozumiem też z własnych doświadczeń że praca z dużą ilością ludzi jest męcząca i po jakimś czasie ma się najchętniej wszystkich traktować szablą i ogniem, ale z drugiej strony nikt nikogo nie zmusza do siedzenia za okienkiem. Nie chcesz to nie, zmień pracę i poszukaj czegoś innego. Bycie urzędnikiem to służba publiczna, SŁUŻBA, nie kara…
Jakiż idealizm… Pzdr.
Świetny artykuł :)
Dziękuję! Bardzo się cieszę, że się spodobał! :)
Zapomniano dodać, że zwrócenie uwagi lub dotknięcie takiemu urzędników groziło sprawą sâdową i grzywną bądź odsiadką
Uwaga słuszna :) Ale w praktyce wiele osób, zwłaszcza na prowincji w dawnym zaborze rosyjskim, obawiało się podpaść takiemu urzędnikowi i skarg nie zgłaszało.
Pozdrawiam,
Mateusz Drożdż