Pod koniec XVIII wieku podróżowanie było tyleż ekscytujące, co żmudne i niebezpieczne. Nie wszędzie zainwestowano w drogi, czas kolei dopiero miał nadejść, a najszybszy, (i często jedynym dostępnym) środkiem transportu był statek. I choć ruszenie w rejs brzmi romantycznie, to rzeczywistość była zdecydowanie bardziej prozaiczna. Tak opisuje ją w swojej najnowszej książce Niklas Natt och Dag.
Podróż do Sztokholmu zabrała nam parę dni. Na wyspę mieliśmy popłynąć statkiem. W piątek trzydziestego pierwszego października o ósmej rano dostarczyliśmy nasze kufry do biura armatora. Dyrektor, który nazywał się Schinkel, wystawił nam dokumenty podróży i przysłał kogoś do przeniesienia naszych bagaży na Skeppsbron.
Nasz statek cumował przy kamiennym nabrzeżu, ale lina była tak słaba, że nie mogła utrzymać go w nieruchomej pozycji i krawędź trapu ciągle ocierała się o posypany piaskiem brzeg. Trap zrobiony był z kilku zbitych ze sobą desek i stanowił coś w rodzaju granicy biegnącej wzdłuż linii oddzielającej statek od nabrzeża.
Zrobiłem cztery kroki, wszedłem na pokład i od razu ogarnęło mnie złe przeczucie: znalazłem się w obcym dla siebie świecie, w którym wszystko było w ciągłym ruchu, przy akompaniamencie skrzypienia desek i takielunku. Wokół nas unosił się silny zapach smoły i wody morskiej.
Na (nie)łasce wiatru
Potem sprawy potoczyły się w szybkim tempie. Doświadczeni marynarze odbili od brzegu, wciągnęli żagle i łagodny wiatr wyprowadził nas na jezioro Saltsjön. Barwne zabudowania Skeppsbron stawały się coraz bardziej mgliste, a gdy minęliśmy Djurgården, zupełnie znikły.
Pierwszego dnia dopłynęliśmy do zatoki Breviksbukten przy wyspie Lidingön, a po tygodniu zostawiliśmy za sobą szkiery. Musieliśmy się przyzwyczaić, że od tej pory przez długi czas będziemy mieć wokół siebie bezmiar wód.
Prędko się przekonałem, jak bardzo morze potrafi być kapryśne. Zmiana mogła nastąpić praktycznie z minuty na minutę. Kiedy sztorm wzburza fale, na pokład zakrada się strach, a ręce, które trzymają ster, decydują o życiu i śmierci. Przy bezwietrznej pogodzie morze robi się spokojne i gładkie jak heblowana podłoga. Jego powierzchnia jest równa i przezroczysta, dzięki czemu widać dziwne ryby, które z zaciekawieniem podpływają pod kadłub.
Dla marynarzy widok lądu na morzu nie zwiastuje nic dobrego. Jeśli na horyzoncie dostrzegają jakiś brzeg, ogarnia ich strach. Dobrze wiedzą, że kapryśny wiatr może zapędzić statek na mieliznę lub na podwodne skały.
Życie na pokładzie
Nasz nazywał się „Endräkt”, to znaczy „Zgoda” albo „Harmonia”. Zarówno załoga, jak i pasażerowie dworowali sobie z tej nazwy w kontekście kłótni, sporów i konfliktów, do których zwykle dochodzi w sytuacji, gdy na małej powierzchni przebywa liczna grupa ludzi.
Statek na trzy i pół miesiąca stał się naszym domem. Wiele można powiedzieć o życiu, które się na nim toczyło, ale na pewno nie to, że jest sprawiedliwe. Na całej jednostce panowała ciasnota i nie było na niej ani jednego miejsca, w którym mogłem poczuć się sam. Hamaki, na które byliśmy skazani z powodu choroby morskiej lub sztormu, gdy nie wolno przebywać na pokładzie, zrobione zostały z kilku warstw materiału i przywiązane linami do belek. Kiedy z nich nie korzystaliśmy, odwiązywaliśmy je i składaliśmy pod ścianą.
Spanie w hamakach to prawdziwa sztuka, ale po wielu godzinach treningu w końcu się tego nauczyliśmy. Na początku cierpieliśmy na chorobę morską, lecz po wyjściu statku na otwarte morze zdołaliśmy ją pokonać. Nauczyliśmy się chodzić marynarskim krokiem, przestaliśmy wymiotować i tylko w czasie potężnych sztormów robiło nam się niedobrze.
Po dwóch tygodniach minęliśmy Gotlandię, w połowie grudnia przepłynęliśmy przez cieśninę Kattegat, a Boże Narodzenie świętowaliśmy przy sztormowej pogodzie na Dogger Bank. W pewnym momencie statek miał tak silny przechył, że bakburta znalazła się pod wodą, a gdy marynarze próbowali zrefować duży żagiel, wiatr podarł go na strzępy.
Minęliśmy białe klify Dover, a potem przez długi czas nie widzieliśmy żadnego lądu. Któregoś dnia narysowaliśmy na szerokiej desce szachownicę, zrobiliśmy prymitywne pionki i figury i zaczęliśmy grać w szachy. Żeby wygrać z Johanem Axelem choćby jedną partię, musiałem liczyć na szczęście. Nie mieliśmy jednak nic innego do roboty, więc graliśmy dla zabicia czasu.
Pogoda na Atlantyku zmieniała się tak powoli, że było to prawie niezauważalne. Kilka tygodni później wystawaliśmy przy relingu w samych spodniach i z wędką w ręce. Słońce mocno grzało, zabarwiając nam skórę na delikatną czerwień, a potem na mocny brąz. O samym rejsie niewiele mogę powiedzieć, bo dni prawie niczym się od siebie nie różniły.
Czytaj też: Naprawdę śmierdząca historia. Kapitan spłukał wodę w toalecie i… zatopił swój okręt!
List w butelce
Pewnego razu doszło do incydentu, który wspominam z prawdziwym ubolewaniem. Był szary dzień, jeden z tych, o których nie da się powiedzieć, czy to chmury zawisły nad nami tak nisko, czy mgła zalegała tak wysoko. Wszedłem na maszt na rufie i rozsiadłem się wygodnie na bomie. Morze było tak spokojne, że w miejscu, w którym się znajdowałem, prawie nie czułem kołysania.
Był to jedyny sposób na zapewnienie sobie odrobiny samotności. Otaczały nas dwie niezmierzone przestrzenie – morze i niebo – które tak bardzo się ze sobą zlewały, że trudno było określić, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga.
Na tej wysokości mój smutek i tęsknota za Linneą Charlottą nie wydawały się tak silne jak na pokładzie. Wspominałem naszą radość z bycia razem i czułość, jaką sobie okazywaliśmy. Tkwiłem tam do czasu, gdy przesiąknięta wilgotnym powietrzem koszula zaczęła kleić mi się do ciała. Włosy zwisały mi na głowie jak strąki, cały trząsłem się z zimna. Sztywnymi palcami objąłem linę, zszedłem na dół i udałem się pod pokład, żeby założyć suche ubranie.
W kajucie zastałem Johana Axela. Przyłapałem go na tym, jak stał nad moim kufrem zatopiony w lekturze kilku kartek. Z początku mnie nie zauważył. Okazało się, że czytał list, który zacząłem pisać w Kopenhadze do Linnei. Nie miałem okazji wysłać go stamtąd i zrobiłem to dopiero po wielu tygodniach rejsu, gdy dotarliśmy do portu, który był celem naszej podróży. Kiedy Johan mnie zauważył, spojrzał z miną przestępcy, poczerwieniał ze wstydu i zaczął dukać coś na swoje usprawiedliwienie.
Poczułem się tak, jakbym złapał kogoś na podsłuchiwaniu płynących z głębi mojej duszy i przeznaczonych wyłącznie dla Linnei tajemnic. Uczucie, jakie do niej żywiłem, sprawiło, że nagle przestałem nad sobą panować. Wyrwałem Johanowi Axelowi list i zatrząsłem się ze złości. Drżącymi palcami wygładziłem skalane jego dłońmi kartki i spojrzałem na niego.
Czytaj też: Prawdziwe oblicze Szwecji. O szwedzkim nacjonalizmie
Pierwsza krew
I nagle stało się to, co wydarzyło się po mojej kłótni z ojcem. Poczułem się tak, jakby w mojej pamięci powstała wyrwa. Kiedy odzyskałem świadomość, okazało się, że nie jestem już w kajucie, tylko na pokładzie. Popatrzyłem na Johana i dopiero teraz uświadomiłem sobie, co mu zrobiłem i jak daleko się posunąłem. Mój kuzyn miał podartą koszulę i krwawił z nosa, a ja byłem wstrząśnięty tym widokiem.
Bezwładnie opuściłem ręce, które jeszcze przed chwilą trzymałem uniesione i zaciśnięte w pięści. Brakowało mi tchu, głośno dyszałem i z trudem łapałem oddech. Czułem kłucie w boku i smak żelaza w ustach. Johan Axel również opuścił ręce, które trzymał uniesione, żeby się przede mną obronić. On też w końcu zrozumiał, co się wydarzyło, a wtedy zamiast niepokoju w jego oczach ujrzałem zdziwienie.
Zacząłem coś dukać. Nagle zjawił się kapitan Damp. Właśnie oddawał się popołudniowej drzemce, gdy zbudził go jeden z marynarzy, świadek całego zajścia. Kapitan chwycił mnie za kołnierz i zaczął wrzeszczeć. Stwierdził, że mało brakowało, a kazałby zamknąć mnie do końca rejsu w ładowni jako balast. Nie stawiałem oporu, więc mnie puścił.
Johan Axel wstał z pokładu i wytarł rękawem zakrwawioną twarz. Ostrożnie wziął mnie pod ramię i odprowadził na bok. Wstyd w jego głosie był niewiele mniejszy od tego, który sam odczuwałem.
– Wybacz mi, ale musiałem to zrobić… Za moją podróż zapłacił twój ojciec. W zamian miałem dopilnować, żebyś nie robił nieprzemyślanych rzeczy. Twój ojciec podejrzewał, że znajdziesz sposób, żeby komunikować się z ukochaną, i kazał mi sprawdzać, co do niej piszesz. Zgodziłem się, ale nie ze względu na niego czy na mnie, tylko przez wzgląd na ciebie. Znam cię od dawna i wiem, że jeśli na tym świecie trzeba nad kimś czuwać, to na pewno nad tobą. Wmawiałem sobie, że to, co robię, leży w twoim dobrze pojętym interesie, ale obiecuję, że nigdy więcej tego nie uczynię. Daję ci na to słowo. Raport z podróży możemy napisać razem. Chcę, żebyśmy pozostali przyjaciółmi. Jeśli się zgodzisz, będę twoim najlepszym i najwierniejszym giermkiem, jakim nigdy nie mógł się pochwalić żaden rycerz.
Johan Axel uśmiechnął się na myśl o grach i zabawach, które zajmowały nas w dzieciństwie. Wyciągnął do mnie rękę, a ja mocno ją uścisnąłem. Przepełniały mnie dwa uczucia: wdzięczność dla niego i żal z powodu tego, co się stało.
W połowie lutego na horyzoncie zamajaczyły brzegi Antigui. Przez kilka dni zmagaliśmy się z przeciwnym wiatrem, aż w końcu wpłynęliśmy do portu na Barthélemy.
Źródło:
Tekst stanowi fragment najnowszej powieści „1794”, której autorem jest Niklas Natt oh Dag, opublikowanej właśnie nakładem wydawnictwa Sonia Draga.
KOMENTARZE (1)
Serio? Fragment powieści jako artykuł o tematyce historycznej?