Nałogowo kłamali, mówili w kilku językach, a opalenizna stanowiła element kamuflażu. Nie dowodzili wielkimi armiami, rzadko stawali do otwartych pojedynków potężnych dywizji, za to często w pojedynkę przemierzali setki kilometrów pustyni. Nie tylko Erwin Rommel zasłużył na przydomek "lisa pustyni".
Chociaż jeszcze w czasie kampanii w Afryce podczas II wojny Erwin Rommel był jednogłośnie okrzyknięty „Lisem Pustyni”, przydomek ten równie dobrze mógłby przypaść w udziale kilku brytyjskim żołnierzom. Dzisiaj pamięta o nich jedynie długa i niema lista Kawalerów Military Cross.
„Lis” w stroju Araba
Trudno nie oddać feldmarszałkowi tego, co „feldmarszałkowskie”, jednak w działaniach na pierwszej linii daleko było Erwinowi Rommlowi do beduińskiego z pozoru kapitana Korpusu Wywiadu i Kierownictwa Operacji Specjalnych. John Edward Haselden wychowywał się w Egipcie, chociaż rodzina nigdy nie pozwalała mu zapomnieć o jego brytyjskich korzeniach. Nie był on jednak typowym dżentelmenem pijącym codziennie o 5.00 popołudniu herbatę, a wszystko za sprawą „wybuchowej mieszanki” płynącej w jego krwi. Matką Haseldena była włoska piękność, Maria Ester Cazzani, po której miał odziedziczyć przede wszystkim ciemną karnację – tak istotną podczas jego działalności w wywiadzie. Znał przynajmniej dwa arabskie dialekty, a oprócz nich biegle posługiwał się francuskim, niemieckim i włoskim. Z czasem podjął nawet próbę poznania jednego z języków słowiańskich (głównie za sprawą polsko-włoskiej małżonki – Nadii Szymonski-Lubicz). Wśród brytyjskich żołnierzy walczących w Afryce Haselden bardzo szybko stał się postacią legendarną.
Przyznawano mu niejednokrotnie przydomek „Lawrence’a II wojny światowej”, co zresztą nie odbiegało zbytnio od zajęcia, którym parał się bohater I wojny. Jego umiejętności zjednywania sobie plemion arabskich pozwalały prowadzić działalność wywiadowczą zapuszczając się głęboko na terytorium wroga, gdzie po kilku tygodniach odbierany był przez patrole LRDG. Do legendy przeszedł z pewnością jego wypas owiec na włoskim lotnisku. „Arab”, nieniepokojony przez nikogo, kilka godzin chodził między samolotami nieprzyjaciela wsłuchując się w coraz głośniej podnoszony śmiech włoskich żołnierzy, którzy raczej podejrzewali go o zgubienie kóz, niż sporządzanie notatek dla brytyjskiego wywiadu. W listopadzie 1941 roku zlecono mu „polowanie” na prawdziwego „Lisa Pustyni” – Erwina Rommla. Haselden miał go namierzyć w rezydencji w Beda Littoria. Beduiński as wywiadu „odebrał” wówczas z plaży Chescem el-Kelb (Libia) oddział dowodzony przez podpułkownika Goeggreya Keyesa i przeprowadził komandosów za liniami wroga niemalże pod same drzwi rezydencji feldmarszałka. Chociaż operacja „Flipper” zakończyła się totalną klęską (głównie przez fakt, że Rommla nawet nie było tej nocy w Afryce), Haselden został doceniony Krzyżem Wojskowym za wielotygodniową służbę głęboko na terytorium opanowanym przez wroga (pokonał prawie 160 km pieszo po pustyni).
„Lisy” w niemieckiej czapce
Nazywał się Henry Cecil Buck i był kapitanem 5 batalionu 1 Pułku Pendżabu. Większą część dzieciństwa spędził Indiach, gdzie odebrał elementarne wykształcenie. Studia z politologii, ekonomii i filozofii skończył już jednak na Oksfordzie, aby następnie krótko przed 1940 rokiem zostać przydzielonym do hinduskiego pułku. Podobno nigdy „nie udało mu się wykształcić cech wojskowego”, a tym bardziej cech właściwych oficerowi armii brytyjskiej. Już podczas wojny Buck został ranny pod El Gazala i dostał się do niewoli. Udało mu się jednak uciec korzystając z marnej konstrukcji ścian obozowej pralni. Przez kolejny tydzień razem z kompanem jenieckiej niedoli – Johnem McKee – przedzierali się przez pustynię, aby wreszcie ukraść niemiecką ciężarówkę i we wrogim mundurze przebijać się do macierzystych linii.
Buck doskonale znał język niemiecki, a także miał opanowane podstawowe zwroty arabskie, dzięki czemu kontakty z miejscową ludnością lub niemieckimi patrolami nie sprawiały mu większych problemów i pozwalały na pomyślną realizacją planu ucieczki. Brytyjski patrol, który wreszcie po prawie miesiącu zatrzymał „niemiecką” ciężarówkę nie mógł wyjść z podziwu odważnej, konsekwentnej i pomysłowej akcji Bucka. Został on zarekomendowany do utworzenia jednej z najbardziej elitarnych jednostek II wojny światwoej – SIG (Special Interrogation Group). Był to oddział określany mianem „samobójców” – niemieccy żydzi pochodzący w dużej mierze z Palestyny, do których zadań należało przedostanie się głęboko za linie wroga i prowadzenie akcji dywersyjnych.
Rekrutacja do „samobójców”
Warunkami koniecznymi do znalezienia się pod rozkazami Bucka było niemiecko-żydowskie pochodzenie, oraz głęboka nienawiść do III Rzeszy. Szkolenie wymagało jeszcze więcej od kandydatów. W tym celu stworzono im nad brzegiem Jezior Gorzkich odizolowany ośrodek treningowy, gdzie agenci Bucka nie mogliby być narażeni na brytyjskie naleciałości żołnierzy LRDG, czy SAS. Nie wystarczał tu sam język niemiecki. Agenci SIG musieli bezbłędnie posługiwać się slangiem żołnierzy Afrika Korps. Dla perfekcjonisty, jakim był Buck nawet najmniejsze odstępstwo od normy podczas maszerowania było sygnałem, że dany kandydat może narazić na śmierć cały oddział. Nauczył swoich podwładnych z czasem spać jak niemieccy żołnierze, maszerować w stylu niemieckich żołnierzy, myśleć po niemiecku, a nawet pisać listy do nieistniejących kobiet w Berlinie.
Specjalnym prezentem od twórcy nowej jednostki dla swoich podwładnych była niemiecka, gorzka czekolada, papierosy, ale także mocno zużyta (często niezbyt dobrze pachnąca) bielizna charakterystyczna dla żołnierzy Afrika Korps. Codziennie rano żołnierze Bucka byli budzeni komendą Kompanie aufstehen, po której każdy z nich „w skowronkach” podśpiewywał pod nosem niemieckie piosenki wojenne. Najbardziej mordercza była jednak nauka „spania po niemiecku”. Buck obawiał się, że agent SIG mógłby podczas snu wypowiedzieć kilka nieskoordynowanych słów po angielsku, więc w tym celu często przesiadywał godzinami w nocy przy łóżkach swoich podwładnych wyczekując słowa w zakazanym języku. Ostateczną weryfikację agent przechodził dopiero w brytyjskim obozie jenieckim przebywając wśród rodowitych Niemców i Włochów. Dla SIG pracowali najlepsi w brytyjskim wywiadzie fałszerze, którzy podrabiali książeczki żołdu, listy rodzinne, identyfikatory i zdjęcia dziewczyn – wszystko to, aby w razie ujawnienia maksymalnie najdłużej utrzymywać status quo. W razie ujawnienia groziła im najprawdopodobniej natychmiastowe rozstrzelanie, ewentualnie śmierć po krótkim przesłuchaniu. Nic zresztą dziwnego, ponieważ w rzeczywistości wojennej byli po prostu zdrajcami.
„Agreement”
21 czerwca 1942 roku żołnierze SAS i SIG przebywali w oazie Siwa, gdy dotarła do nich informacja o upadku alianckiego garnizonu w Tobruku – jednym z najważniejszych śródziemnomorskich portów II wojny. Haselden i Grupa Pustynna Dalekiego Zasięgu postanowili wcielić w życie plan opracowywany od dawna – zdobycia Tobruku poprzez działanie od wewnątrz. Nic prostszego – wedrzeć się do miasta w „koniu trojańskim”, a następnie pod osłoną nocy wymordować nieprzyjacielską obronę. W połowie sierpnia, po tygodniach przygotowań, dowódcą przedsięwzięcia został John Haselden, a samą operację zatwierdzono i opatrzono kryptonimem „Agreement”. Termin realizacji przedsięwzięcia, w którym alianci mieli wziąć odwet na oddziałach Osi wyznaczono na 13 września 1942 roku. W rezultacie „Agreement” była zbiorem kilku mniejszych operacji sił lądowych i morskich, takich jak operacja „Bigamy”, czy operacja „Caravan”. Haselden i agenci SIG zakładali, że w samym mieście powinno znajdować się ponad 30 tysięcy brytyjskich jeńców, których zamierzali wykorzystać do dalszych walk wewnątrz twierdzy. Plan wydawał się pozornie niezwykle zuchwały. Agenci SIG wprowadzą oddziały SAS do miasta jadąc w „zdobycznych” (odpowiednio oznaczonych) brytyjskich ciężarówkach. Następnie zdobędą oni kluczowe przyczółki w samym mieście i będą oczekiwać uderzenia z morza i lądu. O 21:30 12 września rozpoczęło się bombardowanie. Do porannych godzin 13 września trwały walki o miasto, którego za nic nie chcieli oddać Niemcy. Fortel z fałszywymi ciężarówkami Afrika Korps nie zdał egzaminu i żołnierze zostali stosunkowo szybko wykryci. Niemcom udało się również zatopić niszczyciele „Sikh” i „Zulu” – planowaną drogę ucieczki komandosów. W tej atmosferze entuzjastycznie nastawiony do walki Haselden został śmiertelnie raniony ogniem z karabinu maszynowego.
Chociaż żołnierze SAS podjęli dwie próby zabrania jego ciała ze sobą, ostatecznie musieli porzucić ten pomysł. Z kilkudziesięcioosobowego oddziału „samobójców” z Tobruku wróciło sześciu żołnierzy, a samo miasto pozostawało w rękach Rommla.
Bibliografia:
- Hunter R., Komandosi. Prawdziwe historie, przeł. M. Szubert, Warszawa 2001.
- Lewis D., SAS. Komandosi Jego Królewskiej Mości, przeł. A. Bugaj, Poznań 2019.
- Miller R., Komandosi, przeł. R. Januszewski, Warszawa 2000.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.