Możni tego świata mogli być w życiu pewni jednego – im większej liczbie osób nadepnęli na odcisk, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo, że ich wino zostanie doprawione solidną dawką trucizny. Dlatego mordercy próbowali przemycać ją w parasolu, lewatywie, a nawet... hostii.
Plotki rozchodzące się od dworu do dworu, od państwa do państwa przez wieki sprawiały, że ilekroć ktoś umarł w męczarniach i bólu, podejrzewano otrucie. I nawet jeśli kogoś pokonała malaria, gruźlica, czy gorączka połogowa, ludzie woleli powtarzać sobie bardziej dramatyczną i tajemniczą wersję wydarzeń. A była ona tym ciekawsza, im bardziej mordercy musieli się postarać!
Królowie, arystokraci i politycy często popadali w paranoję, każdego podejrzewając o trucicielskie zapędy. W obawie przed bolesną agonią stawali się coraz bardziej uważni. Spiskowcy musieli zatem szukać metod na tyle sprytnych, by pozwoliły ominąć wszelkie środki ostrożności. I nie można im odmówić kreatywności w tej dziedzinie – wprost prześcigali się w oryginalnych pomysłach.
Zabójcza msza
Monarchowie węszący truciznę na każdym kroku uważali na ucztach, pilnowali się w podróży, a nawet obawiali się dotykać przedmiotów. Lecz było miejsce, które wydawało się pod tym względem bezpieczne. Mowa oczywiście o kościele, gdzie nad zdrowiem i życiem władcy czuwał zaufany spowiednik. Jak podkreśla Eleanor Herman w książce „Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku”, zdarzył się jednak co najmniej jeden wyjątek od tej reguły:
Gdy 26 maja 1604 roku król Francji Henryk IV otworzył usta, by przyjąć z rąk księdza komunię, jego pies chwycił nagle zębami królewskie szaty i go odciągnął. Henryk zbliżył się znowu, by przyjąć hostię, ale pies znowu go odciągnął.
Król uznał, że zwierzę próbuje go przed czymś ostrzec, i nakazał księdzu zjeść komunikant. Początkowo duchowny odmówił, jednak król nalegał. Według spisanej w Wenecji relacji z tego wydarzenia, „kiedy ksiądz spożył hostię, spuchł, a jego ciało rozpękło się na dwoje”.
Kronikarz, który uwiecznił ten incydent, miał z pewnością skłonność do przesady – nie istnieje wszak trucizna powodująca „rozpęknięcie na dwoje”. Być może był to XVII-wieczny sposób na opisanie ogromnych cierpień w ostatnich godzinach życia. Dość powiedzieć, że arystokraci uczestniczący w spisku zostali według przekazu uwięzieni w Bastylii.
Tym razem Henryk IV oszukał przeznaczenie, jednak niemal równo sześć lat później nie miał tyle szczęścia. Zamachowiec-szaleniec za pomocą długiego sztyletu zakończył życie władcy. Przynajmniej jego śmierć była praktycznie natychmiastowa i nie umierał w agonii po zażyciu trucizny…
Pachnący pomander
Jeśli dawniej było lepiej, to z pewnością nie pod względem zapachów. Ludzie w średniowieczu nie przepadali za wodą, a fekalia (dosłownie) spływały ulicami. Co wrażliwsze osoby mogły używać tak zwanego pomandera, którego nazwa pochodziła od francuskiego pomme d’ambre oznaczającego „bursztynowe jabłko”.
Był to mały, metalowy, kulisty pojemniczek, zwykle bardzo ozdobny, dzięki czemu stanowił element biżuterii swego właściciela. Można było nosić go na szyi, jako pierścień lub na nadgarstku. Jak pomagał w walce ze smrodem? W bardzo prosty sposób! We wnętrzu pomandera znajdowały się korzenne przyprawy i aromatyczne kwiaty, które można było wąchać, gdy wiatr zawiał znad Tamizy lub kiedy rozmówca uważał, że kąpiel może go zabić.
Często zioła i aromatyczne składniki zawieszano sobie również u pasa i wówczas wonności uwalniały się w trakcie chodzenia. Popularność pomanderów była ogromna (czemu w zasadzie trudno się dziwić), więc naturalnie zwróciły uwagę spiskowców. Wyszli bowiem z założenia, że wystarczy podrzucić truciznę do pachnącej kuleczki, by ofiara zatruła się niebezpiecznymi oparami. Taką sytuację opisuje w swojej książce Eleanor Herman:
Pewien człowiek (…) podniósłszy do nosa i powąchawszy pomander, który został potajemnie zatruty, doznał zawrotów głowy, twarz mu nabrzmiała i choć szybko uzyskał pomoc, otrzymując sternutatoria [środki wywołujące kichanie, takie jak pieprz] i im podobne, to skonał niedługo potem.
Ostatnia lewatywa
Przez stulecia lewatywa wydawała się wielu lekarzom prawdziwym panaceum. Leczyli nią wszystko i wszystkich – nawet osoby cierpiące na ciężkie biegunki, co przyczyniało się niestety tylko do pogorszenia stanu zdrowia. Tym bardziej, jeśli w gruszce znalazła się groźna trucizna!
To właśnie tym – było nie było sprytnym – sposobem posłużyli się mordercy angielskiego poety i dworzanina sir Thomasa Overbury’ego. Mężczyzna zmarł w męczarniach we wrześniu 1613 roku w twierdzy Tower, gdzie przebywał jako więzień. Nikomu nawet nie przyszło do głowy, że mógł paść ofiarą spisku. Uważano, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych.
Ovebury miał jednak śmiertelnego wroga. Był nim jego niegdysiejszy przyjaciel, Robert Carr, zaufany człowiek na dworze Jakuba I Stuarta. Panowie nie tylko dobrze się znali – poeta pracował dla Carra jako sekretarz. Ośmielił się jednak napisać wiersz „The Wife”, w którym wymienił cechy żony idealnej. Skrytykował w ten sposób niebezpośrednio Frances Howard – wybrankę serca Carra, którą uważał za kobietę wyjątkowo nieskromną i nieposiadającą tylu zalet, czym zdenerwował nawet króla.
Nazbyt szczeremu poecie zaproponowano wyjazd na placówkę dyplomatyczną w Moskwie. Thomas Ovebury odrzucił jednak tę „szczodrą” ofertę i to właśnie wtedy – za karę – trafił do Tower. Mury słynnego więzienia stały się niemymi świadkami jego zgonu, który nastąpił 14 września 1613 roku.
Gdy po dwóch latach pojawiły się pogłoski o tym, że śmierć poety nie była jednak tak do końca naturalna, monarcha nakazał śledztwo w tej sprawie. Okazało się, że zmarły mężczyzna był stopniowo podtruwany przez Frances i Roberta. Finałem dramatu była… lewatywa z ołowiu, która ostatecznie wykończyła więźnia. Para trucicieli została skazana na śmierć, ale ostatecznie ich uniewinniono.
Wypadek czy morderstwo?
Przez stulecia wiele osób obawiało się otrucia przez skórę. Dorośli ludzie mieli jednak sporą szansę na to, by wyczuć spisek, bo wysokie stężenie śmiercionośnej substancji wywołuje od razu ostrzegawczy objaw w postaci pieczenia skóry. Niestety, dziecko – szczególnie malutkie – nie mogło zasygnalizować, co się dzieje. Taki przypadek miał miejsce w Anglii w 1857 roku. W książce „Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku” Herman relacjonuje:
Pewna Angielka dokładnie pokryła ciało swej sześciotygodniowej córeczki proszkiem, który miał być pudrem dla niemowląt, a okazał się arszenikiem. Dziewczynka nie miała jak powiedzieć, że skóra ją szczypie, a trucizna, wchłonięta do krwiobiegu przez pęcherzyki i miejsca intymne, opanowała całe ciałko, zabijając dziecko.
Pozostaje pytanie, czy był to przypadek, czy może raczej wyrachowana kobieta wszystko zaplanowała, a następnie tylko udawała, że córeczka zmarła przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności? Arszenik ma często postać białego proszku, a wtedy nietrudno pomylić go z mąką czy właśnie talkiem.
W XIX wieku w Anglii podobne wypadki wcale nie były odosobnione – trucizna ta była w powszechnym użyciu, znajdowała się w wielu domach jako najszybszy środek do walki ze szczurami. Można zatem było niechcący użyć śmiercionośnego preparatu, nie mając cienia złych intencji. Jeśli jednak matka dziecka zrobiła to z premedytacją – nie można odmówić jej przerażającej w skutkach kreatywności.
Śmiercionośna kuleczka
Trucie było modne w dawnych wiekach, ale bynajmniej nie zrezygnowano z niego współcześnie. Owszem, obecnie łatwiej jest wykryć, że dana osoba padła ofiarą trucicieli, ale wciąż jest to metoda, która pozwala wziąć ofiarę z zaskoczenia. Zwłaszcza, jeśli ma się dobry plan. Tak jak Rosjanie, którzy postanowili pozbyć się Georgiego Markowa.
Markow był dramaturgiem i powieściopisarzem bułgarskim w pełni korzystającym z przywilejów, jakie dawała przynależność do partii komunistycznej. W 1969 roku postanowił jednak uciec do Anglii, KGB zaś postanowił mu tego nie zapomnieć. Niewykluczone, że gdyby działania zbiega na obczyźnie pozostały neutralne, mógłby czuć się bezpieczniej. On zatrudnił się jednak w radiu Wolna Europa i zaczął demaskować system zza żelaznej kurtyny.
Tymczasem w Bułgarii nie udało się zablokować sygnału radiowego, a co za tym idzie – napływu informacji z Zachodu. Został więc tylko jeden sposób na zminimalizowanie szkód – trzeba było zabić Markowa. Gdy ten po otrzymaniu kilku zawoalowanych gróźb nie zrezygnował z prowadzenia audycji, Komitet Bezpieczeństwa Państwowego przystąpił w wysublimowany sposób do akcji.
7 września 1978 roku prezenter wracał z pracy w BBC. Znajdował się pobliżu Waterloo, gdy wpadł na niego jakiś mężczyzna. Markow poczuł silne pieczenie w nodze, nieznajomy zaś przeprosił, podniósł z ziemi parasol, który upuścił, i się oddalił. Od tego momentu bułgarski uciekinier czuł się coraz gorzej, a lekarze nie mieli pojęcia, co mu dolega. Nieszczęśnik przez trzy dni cierpiał z powodu omamów, gorączki i bólu, aż w końcu zmarł.
Dopiero czujny patolog odkrył tajemniczą przyczynę zgonu Markowa – w jego łydce znajdowała się maleńka platynowa kulka o średnicy zaledwie 1,5 mm. Jak się okazało, zawierała ona śmiertelną dawkę rycyny, a została wystrzelona z wyposażonego w specjalny mechanizm… parasola tajemniczego mężczyzny.
Bibliografia:
- Eleanor Herman, Trucizna, czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku, Znak Horyzont, Kraków 2019.
- Jonathan Moore, Zastrzelić, zadźgać i otruć, Znak Horyzont, Kraków 2019.
- Muñoz Páez, Historia trucizny. Od cykuty do polonu, Bellona, Warszawa 2015.
- E. Poltrack, A world of poison: The Overbury scandal, 16.10.2018.
KOMENTARZE (1)
A ruskie nadal trują „swoich” po świecie…