Surowo, często niesłusznie skazane trafiały do piekła. Latami walczyły o przetrwanie i zachowanie resztek godności. Jak wyglądała codzienność więźniarek łagrów?
W 1952 roku trafiłyśmy do obozów pracy przymusowej. Irina i Ida – dwie dziewczyny z organizacji Borysa, były świadkiniami protestów w Kingirze w Kazachstanie – w tak zwanym Stiepłagu. Tysiące osadzonych zbuntowało się po egzekucji grupy więźniów, straconych za rzekome nieprzestrzeganie dyscypliny. Powstanie trwało czterdzieści dni. W tym czasie jego uczestnicy zażądali powołania w Moskwie komisji, która zbada tę sprawę, i złagodzenia reżimu obozowego. W lecie 1954 roku, czyli rok po śmierci Stalina i aresztowaniu Berii, powstanie zostało stłumione – do obozu pełnego nieuzbrojonych ludzi, głównie kobiet, wjechały znienacka czołgi. Ocalałych, w tym Irinę i Idę, przeniesiono do jeszcze surowszego łagru, za kołem podbiegunowym. By tam dotrzeć, musiały przejechać przez całą Syberię, na północ.
Prawdziwa historia
W połowie 1951 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ZSRR rozpoczęło masowe zatrzymania naukowców, artystów i pisarzy żydowskiego pochodzenia, którzy następnie trafiali do obozów pracy. Uznano, że nasza organizacja miała charakter żydowsko-nacjonalistyczny i podlegała „ośrodkowi syjonistycznemu”. W konsekwencji przez pierwsze lata w łagrach musiałam znosić ciągłe przesłuchania i częste przeniesienia z miejsca na miejsce. W sumie byłam w jedenastu więzieniach i siedmiu obozach – pracy i penitencjarnych.
Za każdym razem, gdy przenosili mnie do nowego obozu, miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś o Borysie, ustalić, czy żyje. Pytałam o niego każdego. Od czasu do czasu pośród mroku błyskała iskra nadziei – ktoś mówił, że widział go na robotach przymusowych w Kołymie, Workucie czy Norylsku. Ktoś inny z kolei twierdził, że spotkał go w więzieniu. Gromadziłam te strzępy informacji jak skarby.
Szczególnym szacunkiem darzyłam więźniarki w podeszłym wieku – życie i nieszczęścia obdarzyły je mądrością. Te dzielne kobiety były świadkiniami wydarzeń, o których my, młodzi, mogliśmy jedynie dyskutować, i to na bazie sfałszowanej historii serwowanej nam przez podręczniki oraz sfałszowanych informacji czerpanych z gazet. W obozach otwierały młodzieży oczy na prawdziwą historię kraju.
Droga przez Syberię
W kwietniu 1952 roku wpakowano mnie do wagonu z zakratowanymi oknami, gdzie był już tłum innych skazanych. Pociąg, wyładowany po brzegi kobietami – w innych wagonach byli także mężczyźni – pojechał na południe, w kierunku Riazania, gdzie stał przez długie godziny, a następnie wyruszył prosto na północ i przeciął Syberię. W miarę jak poruszaliśmy się naprzód, przybywało śniegu. Obserwowałam krajobraz zza krat i mogłam się tylko zachwycać tym ogromem piękna i światła. Po wielu tygodniach podróży bez sanitariatów pociąg wypluł w mieście Inta setki brudnych, śmierdzących i wycieńczonych więźniów. Stamtąd udaliśmy się pieszo do obozu pracy o zaostrzonym rygorze – półgębkiem powtarzano, że niewielu wychodzi z niego żywych.
Kiedy byłam tam już jakieś cztery miesiące, spotkałam cudzoziemkę o ciemnych włosach. Miała około pięćdziesięciu lat i bez cienia wątpliwości pochodziła z kręgów artystycznych i intelektualnych. Napadłam na nią z pytaniem: – Nie widziała pani może Borysa? Dama spojrzała na mnie ze współczuciem, przekonana, że dziewczynka z warkoczykami postradała zmysły od nadmiaru cierpienia. Wiedziała, że Borys to imię dość powszechne w Rosji. Dotarło do mnie, jakie wrażenie mogłam wywołać, więc szybko dodałam: – Chodzi mi o Borysa Słuckiego. Młodego, wysokiego, inteligentnego bruneta. Filozofa.
Lina, bo tak nazywała się ta kobieta, Katalonka z pochodzenia, pokręciła głową w zamyśleniu. Dowiedziałam się wtedy, że była żoną Siergieja Prokofiewa. Nigdy się jednak z tym nie obnosiła, mimo dumy z męża. Dzięki niej weszłam do grupy literatów – po dwunastogodzinnym dniu pracy w kopalni nocami czytali oni swoje wiersze oraz dzieła wielkich poetów i prozaików, zwłaszcza tych zakazanych, jak Cwietajewa i Zoszczenko, o których nie wiadomo było, czy jeszcze żyją, czy też zginęli w obozach pracy przymusowej. Ja na tych spotkaniach recytowałam zwykle wiersze Anny Achmatowej. Susanna ożywia się w obliczu miłego wspomnienia.
Życie jak w koszmarze
Lina wryła mi się pamięć. Kobieta silna, uparta i nieszczęśliwa. Kiedy się poznałyśmy, jej praca polegała na obieraniu zamarzniętych ziemniaków. Spędziła tak cztery lata. Wstawała o szóstej, brała tępy nóż – w kuchni nie było innego – i aż do zmroku obierała ogromną górę zamarzniętych ziemniaków, tak naprawdę niemożliwych do obrania. Były one podstawą wyżywienia całego obozu dla kobiet oraz sąsiedniego obozu dla mężczyzn. Lina często chodziła też do lasu, gdzie wyrzucała śmieci zebrane z całego obozu – drobna, krucha kobieta wykonywała zadanie kilku silnych mężczyzn. W tych jakże ciężkich warunkach tę delikatną, subtelną, wręcz niewyobrażalnie wrażliwą kobietę naprawdę załamała jednak utrata głosu.
Była sopranem, solistką, gwiazdą oper i koncertów i – jak mówiłam – żoną Siergieja Prokofiewa, a nie była stanie wykonywać partii solowych w naszych obozowych występach. Mogła jedynie śpiewać w chórze. I właśnie to, bardziej nawet niż łagrowe warunki, ją dręczyło.
Poza faktem, że wykształcone i oczytane kobiety żyły dłużej od tych niewykształconych, Lina miała też tę przewagę, że była prawdziwą osobowością – promieniowało z niej bogate życie wewnętrzne. Emanowała pięknem, energią i żywością umysłu, mimo że w łagrze zwykle chodziła smutna i jak większość osadzonych cierpiała na depresję. Żyła jak w koszmarze, jakby nie mogła uwierzyć w to, co jej się przytrafiło.
Jak dbano o wygląd w łagrze?
Dostrzegała jednak wokół siebie piękno, do czego większość nie była zdolna. W ciągu sześciu miesięcy zimy, kiedy słońce nie wychyla się za koło podbiegunowe, często widywałyśmy, jak nagle się zatrzymywała i wpatrywała w niebo – jeśli było czyste, zorza polarna przeciągała się na nim leniwie jak dzikie zwierzę i podbijała blask gwiazd. Albo kiedy nadchodziła wiosna i ciemnoczerwone niebo przez kilka godzin dziennie zapewniało nam światło, Lina upajała się nim jak spragniony człowiek na środku pustyni, któremu ktoś nagle podał wodę. Jesienią, kiedy chodziła do lasu ze śmieciami, nigdy nie miała dość kontemplowania małych żółtych modrzewi – jedynych drzew, które tam rosły.
Tak naprawdę były to raczej sosny karłowate. Mówiła, że powinna być malarką, by móc podzielić się ze światem całą tą rozległą paletą żółcieni. Latem przy wyrzucaniu śmieci zrywała leśne kwiaty i nie przejmo wała się muchami ani ogromnymi kąsającymi komarami. Potem rozdzielała kwiaty między nas – zawsze dzieliła się wszystkim, co miała. Kiedy otrzymywała paczkę od dzieci – przesyłki były dozwolone raz w roku – dzieliła po równo między swoje przyjaciółki to, czego nie rozkradli strażnicy. Lina zawsze była inna niż wszystkie. Pamiętam, że przez długi czas dzieliła celę z tancerką. Zmęczona po całym dniu pracy, zamiast się kłaść, ćwiczyła wraz z nią. Właśnie dlatego – w przeciwieństwie do większości kobiet – nie utraciła gibkości.
W obozie każdy miał tylko siebie, swoje ja, swoją własną etykę i moralność. Dotyczyło to także dbania o wygląd. Niektóre kobiety nocami, po dwunastu czy nawet piętnastu godzinach pracy, czesały się, wzajemnie iskały sobie wszy, prasowały rękami swoje jedyne spodnie, w których potem kładły się spać. I czyściły buty, chociaż następnego dnia znów miały się one całkiem ubłocić – to latem, bo zimą były tylko lód i śnieżne zaspy na wysokość dwóch ludzi. Kobiety, które dbały o wygląd, troszczyły się też o czystość swojego postępowania i wywierały dobry wpływ na pozostałe – a przynajmniej na niektóre. Nie na wszystkie, bo byłoby to niemożliwe. Potem Lina i ja zostałyśmy skierowane do innych obozów. Było to celowe działanie – chodziło o to, by więźniarki nie nawiązywały głębokich przyjaźni.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Moniki Zagustovej „Dziewczyny z łagrów” (Znak Horyzont 2024).
KOMENTARZE (2)
Homo sovieticus wiecznie żywy
Real Life of Politik
„To nie był prawdziwy komunizm!!!”