Na początku lat 70. XVIII wieku sytuacja konfederatów barskich stawała się coraz trudniejsza. Potrzebowali spektakularnego sukcesu. Postanowili... porwać króla.
Postawienie – choćby siłą – Stanisława Augusta Poniatowskiego na czele wojsk konfederatów barskich bez wątpienia dałoby konfederacji możliwość złapania drugiego oddechu, którego tak bardzo potrzebowała. Jednak najpierw komuś musiał w ogóle wpaść do głowy tak szalony pomysł, jak porwanie króla. Tym kimś był rotmistrz Stanisław Strawiński, który dość często obserwował króla w trakcie jego przejazdów i który ze względu na losy swojej rodziny miał osobiste porachunki z Rosją. Plan miał już obmyślony, teraz tylko trzeba było nim zainteresować kierownictwo konfederacji.
Udał się do Częstochowy, gdzie spotkał się z samym Kazimierzem Pułaskim. Przekonywał go, że ze względu na nonszalancki sposób przemieszczania się króla porwanie powinno być łatwe. Zaznaczał przy tym: dwadzieścia razy mogłem go zabić w Warszawie, alem się powstrzymał ze względu na interes konfederacji. Pułaski, zorientowawszy się w końcu, że nie ma do czynienia z jeszcze jednym szaleńcem, dał się w końcu przekonać. Zalecił, by Strawińskiemu wydano odpowiednie środki finansowe. Logistycznie miał go wesprzeć Walenty Łukawski, porucznik konfederacji zakroczymskiej. Do pomocy rotmistrz miał dostać 26 ludzi, którzy w momencie rekrutacji musieli przysiąc, że nie zdradzą. Cel był jeden: porwanie króla i bezpieczne odtransportowanie go do Częstochowy.
Furami, mości panowie!
Ale wprowadzić taką ekipę do Warszawy, w której panoszyli się Rosjanie, nie było łatwo. Stanisław Strawiński użył zatem fortelu, by jego działalność nie wydała się nikomu podejrzana. Otóż zaczął wjeżdżać do stolicy „eskortowanymi” przez uzbrojonych ludzi furami wyładowanymi zbożem i innymi możliwymi do sprzedania towarami. Ba! Jakby ktoś go zagadnął, mógłby nawet powiedzieć, że… obawia się ataków konfederatów! Jednak była to dopiero połowa sukcesu. Konieczne było również opracowanie drogi ucieczki. Najlepiej byłoby przez wały, ale jak znaleźć dogodne miejsce?
Otóż zaczął krążyć koło nich, a kto się ciekawy nawinął, opowiadał mu historię o tym, jakoby jeden z jego służących ukradł mu konie i uciekł przez wały, trzeba zatem właśnie tam poszukać śladów. Udało się. Od komendanta miał nawet dostać sierżanta do towarzystwa… 2 listopada 1771 roku 10 kupionych przez Strawińskiego wozów z sianem wjechało na ulice Warszawy. Konfederaci szykowali się do akcji. A pod sianem spokojnie wjechały sobie zapasy broni i mundury, spiskowcy przebrali się bowiem dla niepoznaki w siermięgi i wytarte kożuchy.
Pod osłoną nocy…
Wszystko zaczynało się układać. Uzyskano informację, że 3 listopada wieczorem król wybierze się nie do teatru, a w odwiedziny do chorego wuja, księcia Czartoryskiego. O tej porze w stolicy było już ciemno, że oko wykol. Strażników niewielu. Nic, tylko króla porywać. A główny zainteresowany jeszcze ułatwił spiskowcom zadanie, odsyłając część ze swoich gwardzistów. Strawiński podzielił swoich ludzi na trzy grupy: pierwsza pod jego dowództwem miała zatrzymać czoło kolumny królewskiej, druga z byłym masztalerzem Janem Kuźmą miała zająć się karetą, zaś tyłów pilnować mieli konfederaci dowodzeni przez Walentego Łukawskiego. Dla niepoznaki mieli porozumiewać się po rosyjsku. Czekali na rogu ulic Koziej i Miodowej.
Godzina 21:30. Kareta króla z nielicznym personelem, w tym dwoma lokajami pieszo, wyjechała z posiadłości księcia. Porywacze ruszyli. Okrzyk podkoniuszego: „Król jedzie!” nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Wywiązała się strzelanina, w ruch poszła też broń biała. Lokaje i paziowie w te pędy uciekli. Króla wezwano, by sam wysiadł z karety. Jego adiutant próbował osłaniać Stanisława Augusta i został uderzeniem obalony (lub schował się pod karetą – w zależności od źródła).
Natomiast Poniatowski ambitnie spróbował zbiec piechotą. Mógł zresztą przypłacić to życiem, bo nie od razu zorientowano się, że to on i ktoś nawet wystrzelił w jego kierunku. Na jego szczęście chybił. Król spróbował jeszcze dopaść kołatki u pałacowych drzwi, ale nikt już nie zdążył mu otworzyć. Został raniony pałaszem w głowę. Rozbrojono go, a mózg całej operacji, który pojawił się już na miejscu zadecydował, że dalej zajmie się nim Kuźma. Kolejność grup została odwrócona, króla wsadzono na konia, a jego opiekun miał dowieźć go na miejsce zbiórki w Lesie Bielańskim.
Od tego momentu zaczęły się schody
No właśnie: na miejsce zbiórki. Tylko najpierw trzeba było tam dotrzeć. Czy to Łukawski ze swoją grupą za bardzo gnał na złamanie karku, czy też Strawiński za bardzo się ociągał albo zbytnio ciekaw był, co się będzie działo w mieście, ale grunt, że konfederacki konny „peleton” dość znacząco się rozjechał. Po drodze jeszcze wydarzył się mały wypadek: koń, na którym jechał król wywrócił się i złamał nogę. Spadając, Stanisław August Poniatowski został zmieszany z błotem. Dosłownie. Na dodatek zgubił jeden z butów. Na to Kuźma nakazał podstawić innego konia i dać królowi jakiś inny but – możliwe, że swój własny.
W każdym razie sytuacja robiła się coraz bardziej nieciekawa. Z pozostałymi grupami stracono kontakt. Kuźma próbował jeszcze – zgubiwszy drogę – wysyłać swoich ludzi na zwiady, ale jeden po drugim pewnie zwyczajnie uciekali, bo w końcu herszt środkowej grupy pozostał sam na sam z królem. Który oczywiście zabrał się do urabiania porywacza. Próbował argumentacją, że na pewno pościg już jest w drodze. Że nie godzi się tak ręki na monarchę podnosić. Obiecywał, że jeśli tylko odzyska wolność, zmyli ścigających. Ba, daruje winę, a nawet wynagrodzi!
W końcu Kuźma pękł. Jął prosić króla o wybaczenie i postanowił odprowadzić go do gwardzistów, rezygnując z dalszej marszruty w kierunku Lasu Bielańskiego. Najpierw jednak trzeba było przeczekać noc, którą obaj spędzili we młynie słodowym w okolicy Marymontu i Burakowa. Z szablą w dłoni Kuźma pilnował polskiego władcy aż do rana. Z tego samego młyna wysłano list do dowódcy gwardii, by przybył po Poniatowskiego z 40 ludźmi. Jak natomiast wspomniano w XIX-wiecznej książce: Rozmaitych obrazów dostarczył wjazd króla do zamku. Rozczochrany, zakrwawiony w podartych i ubłoconych sukniach wysiadł z powozu pomiędzy panie i swych pochlebców, którzy go witali ze łzami i z zarzekaniami o swej wierności i przywiązaniu.
Czytaj też: Najważniejsze kochanki Stanisława Augusta Poniatowskiego
Zbrodnia i kara
Kuźma oczywiście został aresztowany, ale na wyraźne życzenie króla miał mieć nawet zapewnione wszelkie wygody. Tym bardziej zaczął szybko sypać. Tymczasem Strawiński i Łukawski zdziwieni wrócili z miejsca zbiórki, aby wywiedzieć się, co się stało. Wpadli na patrol kozacki, z którym stoczyli potyczkę. Strawiński ostatecznie zbiegł, zostawiwszy ciężko rannego towarzysza u felczera. Łukawski został schwytany. Znaczna część spiskowców zdążyła się rozpierzchnąć, a nawet uciec za granicę. Udało się to Kazimierzowi Pułaskiemu i Stanisławowi Strawińskiemu.
Dopiero 29 maja 1773 roku pod przewodnictwem marszałka wielkiego koronnego Stanisława Lubomirskiego zebrał się sąd. Co ciekawe, król stanął w obronie porywaczy. Pomimo tego zostali oni uznani winnymi. Łącznie wydano 31 wyroków śmierci, w tym 27 zaocznych. Kazimierz Pułaski, Stanisław Strawiński i Walenty Łukawski oraz inni zostali skazani na śmierć przez ścięcie. Ich zwłoki miały zostać poćwiartowane i spalone, a prochy rozsypane. Ostatecznie wyroki wykonano tylko na Łukawskim oraz Józefie Cybulskim. Stało się to 10 września 1773 roku. Pozostali dwaj schwytani spiskowcy zmarli w międzyczasie w więzieniu.
Wszystkich dodatkowo pozbawiono szlachectwa, skonfiskowano ich majątki, a dzieciom zakazano używania nazwisk. Natomiast ucięte ręce zamachowców dla przykładu przybito na palach przy Trakcie Zakroczymskim.
Czytaj też: Stanisław August Poniatowski. Najbardziej zadłużony król Europy?
Pamiątki z porwania
Upiekło się Kuźmie, którego co prawda skazano na banicję, ale pod nazwiskiem Kosiński spokojnie zamieszkał w Rimini z nadaną później przez króla pensją w wysokości 400 czerwonych złotych. Generalnie żył jeszcze długo, jeszcze w wieku XIX. A nawet część osób, które co prawda nie brały fizycznie udziału w spisku, ale o nim wiedziały i nikogo nie powiadomiły, skazano na dożywocie w lochach twierdzy kamienieckiej. W więzieniu 3 dni po egzekucji męża, na której była obecna, zmarła też żona Łukawskiego Marianna.
A król? Cóż, szybko doszedł do siebie. Pamiątki tamtego wieczoru i nocy skrupulatnie przechowywał – w tym strój, a nawet but Kuźmy. A samo wydarzenie postanowił wykorzystać… propagandowo. Pozował malarzom z zabandażowaną głową i w zbolałych pozach. Zadbał też, by wiadomości o zamachu dotarły na dwory europejskie.
Część szlachty żałowała, że porwanie się nie powiodło. Ciekawi byli, co zrobiłby Pułaski, mając króla w rękach. Ale cała sprawa znacząco odbiła się też na opinii o konfederatach wśród ludzi, którzy uważali, że tym razem jednak przesadzili. Zresztą jeszcze zanim zapadły wyroki, konfederacja upadła, a pierwszy rozbiór Polski stał się faktem. Potem była to już równia pochyła.
Bibliografia
- Obrazki historyczne z czasów ostatniego króla polskiego Stanisława Poniatowskiego z różnych dzieł złożone, Poznań 1867.
- Pruszkiewicz-Słowińska, Porwania dla okupu – analiza roli pokrzywdzonego, Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, Olsztyn 2014.
- Szymaniak, Polskie zamachy, Wydawnictwo Znak, Kraków 2020.
- Żygulski, Garnitur nieszczęśliwości króla Stanisława Augusta, „Roczniki Humanistyczne”, tom XLVII, zeszyt 4/1999.
KOMENTARZE (1)
Otóż wg. W. Łysiaka, który uważał króla Stasia za nieomal wyłącznie agenta carskiego, Poniatowski sam uknuł, wpadł na pomysł swego porwania, by skompromitować odnoszących coraz większe sukcesy głównie na niwie PR, ale i wojskowej konfederatów; stąd tak nieudolnie wręcz komicznie ono, owo porwanie wyglądało, i też dlatego upiekło się Kuźmie, a za milczenie dostał sowitą zapłatę, zaś resztę nieudolnych porywaczy bronił król także po to, aby ci go nie wydali.
A co do rzekomej „równi pochyłej” to też są to tylko resztki propagandy zaborców, bo po I rozbiorze Polska zaczęła się reformować i rozwijać ta szybko, jak nigdy dotąd w swojej historii…!