Jak dawniej wyglądały ceremonie pogrzebowe? W XIX i XX wieku były dużo bardziej rozbudowane niż dziś. A samej śmierci towarzyszyły liczne zwyczaje i przesądy.
„Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Nie ważne, kim się jest ani w co się wierzy. Niezależnie od płci, pozycji i miejsca urodzenia – każde życie kończy się śmiercią. A dla tych, którzy pozostają, często stanowi ona niezwykle trudne wydarzenie.
Na łożu śmierci
Dawniej ludzie nie odchodzili samotnie. W ostatnich chwilach życia umierającemu towarzyszyła najczęściej cała najbliższa rodzina. Dawało to okazję do pożegnania. Każdy starał się pomóc bliskiemu w odejściu. W jaki sposób? Przede wszystkim – przy łóżku konającego nie wolno było płakać i zawodzić. Rozpacz mogła bowiem sprawić, że dusza dłużej pozostanie w ciele. I o ile nagła śmierć wzbudzała strach, o tyle przedłużające się konanie również nie było niczym pożądanym. Często traktowano je jako karę za grzechy lub wynik niewyjaśnionych spraw i problemów.
Umierający dostawał do ręki gromnicę, a jego ostatnim chwilom towarzyszyły modlitwy. Pokój można było okadzić ziołami, a łóżko i jego samego – skropić wodą święconą. Gdy śmierć się przedłużała, dzwoniono specjalnym dzwonkiem dla umierających, który znajdował się w każdym domu. Również tej kwestii towarzyszyły przesądy. Za zbyt długie konanie mogła odpowiadać choćby poduszka z kurzego pierza. Dlatego bywało, że zabierano ją z łóżka, by nie zatrzymywała duszy na świecie dłużej niż to konieczne.
Gdy nastąpiła chwila śmierci, należało zasłonić lustra i zatrzymać zegary. Zwyczaj ten, wynikający przede wszystkim z lęku przed następnym odejściem, ułatwiał nieco pracę lekarzom. Bo o ile w mieście mogli oni jeszcze zdążyć obejrzeć konającego, o tyle na wieś docierali zazwyczaj z opóźnieniem. Zatrzymane zegary wyznaczały natomiast dokładną godzinę zgonu.
Ciałem zmarłego zajmowała się bliska rodzina. Dzieci do trumny ubierała często matka chrzestna. Istotne było, aby oczy nieboszczyka pozostawały zamknięte. W innym wypadku jego wzrok mógł pociągnąć za sobą kogoś z domowników. Rozłożone dłonie też stanowiły zły omen. Na Mazowszu uważano, że dłonie zmarłego można złożyć tylko raz – dopiero, gdy ciało znajdzie się w trumnie.
Co dalej?
Ceremonie pośmiertne miały podobny przebieg w wielu krajach indoeuropejskich. Najpierw zwłoki leżały wystawione w domu lub świątyni, w oczekiwaniu na pochówek. W tym czasie należało powiadomić bliskich o śmierci, najlepiej osobiście. Był to też okres zawodzenia i pieśni nad ciałem. Później zmarły wyruszał w swoją ostatnią drogę zwieńczoną pogrzebem. Po ceremonii przychodził czas na pożegnalną ucztę, w Polsce nazywaną stypą.
Zgodnie ze zwyczajem rodzina i przyjaciele czuwali przy ciele przez 2–3 dni, a gospodarz przygotowywał alkohol i drobny poczęstunek na tę okazję. Ze zwyczaju były zwolnione ciężarne kobiety. A gdy chciały uczestniczyć w czuwaniu, nie mogły wpatrywać się w twarz zmarłego. Obawiano się bowiem, że „zapatrzenie się” na zwłoki przez przyszłe matki mogło ściągnąć nieszczęście na dziecko. Zmarły musiał wiedzieć, że jest opłakiwany. Dlatego czuwanie łączono często z lamentem i żałobnymi pieśniami.
Zbliżający się pogrzeb mógł zapowiadać dzwon kościelny, bijący rano, w południe i wieczorem. W niektórych miejscowościach wieszano czarne wstążki przed wejściem do domu. W innych – chodzono z krzyżem lub portretem, by poinformować wszystkich mieszkańców o niedawnej śmierci. Tradycyjnie w tym czasie pojawiają się też nekrologi i klepsydry. Nekrologi w prasie polskiej można znaleźć od XIX wieku.
Dziś opieka nad ciałem często leży po stronie zakładu pogrzebowego. Dawniej to rodzina myła i ubierała zmarłego. W cieplejsze dni trzeba było chłodzić nieboszczyka wodą, aby spowolnić nieco rozkład ciała. Szczególnie latem było to dotkliwe. Rodzina zmagała się ze smrodem w domu, a podczas uroczystości pogrzebowych zdarzało się, że z trumny wyciekała ciecz.
Czytaj też: Najdziwniejszy i najgorszy zawód w dziejach? Zjadali… grzechy umierających, sami żyli jak potępieni
Moda trumienna
Jeśli chodzi o ubiór do trumny, najlepiej przygotowani byli starsi ludzie. Ci najczęściej już za życia wybierali, w czym chcą zostać pogrzebani. Pod tym względem nie było w Polsce żadnych szczegółowych wymagań. Ubrania musiały być odświętne, najlepiej nowe. Oczywiście jeśli kogoś było na to stać. Przede wszystkim dobrze było mieć parę nowych butów, choć w ostateczności grzebano ludzi nawet boso. Stopy owijano wtedy w białe płótno.
Wybór stroju zależał czasem od zawodu zmarłego. W ostatnią podróż mógł udać się w ubraniach związanych ze swoją pracą. A jeśli pan lub panna młoda nieszczęśliwie nie doczekali dnia ślubu, nieraz grzebano ich w strojach weselnych. W niektórych regionach Polski zmarłym do trumny przeznaczone było giezło – długa, biała koszula z luźnego materiału. Tę samą nazwę nosiło prześcieradło, którym czasem przykrywano ciało. A w XIX wieku częstym rozwiązaniem była śmiertelnica, czyli długa, lniana koszula, której krój różnił się w zależności od regionu.
Na ubraniach nie mogło być żadnych supełków ani łat. Nieboszczyk nie ruszał w ostatnią podróż „z pustymi rękami”. Do trumny wkładano często różaniec i obrazek ze świętym, który był patronem zmarłego. A poza tym, drobne osobiste przedmioty, jak choćby fajka.
Czytaj też: Żałobnie gra lokomotywa. Pociągi pogrzebowe, które wiozły głowy państw
Ostatnie pożegnanie
Po najczęściej trzech dniach przychodził czas na pogrzeb. Trumnę trzymano tak, by ciało zmarłego wynieść nogami do przodu. Opuszczając dom, należało trzykrotnie zastukać trumną w próg. Wszystkie drzwi i okna musiały być w tym momencie pootwierane, by dusza nie utknęła przypadkiem w dotychczasowym mieszkaniu.
Kondukt pogrzebowy złożony z rodziny, przyjaciół i sąsiadów pokonywał całą drogę pieszo. A gdy droga była zbyt długa – przewożono nieboszczyka wozem. W drugim przypadku woźnicy nie wolno było używać bata do poganiania koni. Zależenie od regionu utrzymywało się wiele przekonań związanych z tym momentem. W niektórych miejscowościach obawiano się wejścia w drogę pogrzebowego konduktu. W innych – na czas przeniesienia ciała powstrzymywano się od czerpania wody ze studni.
Każdy uczestnik pogrzebu powinien pożegnać się ze zmarłym, dotykając jego ciała lub trumny. Choć i tu pojawiały się wyjątki. Często obawiano się zakaźnych chorób, którymi szczególnie łatwo mogły zarazić się dzieci. Bywało też, że w licznych parafiach mieszkał tylko jeden ksiądz. Wydłużał się przez to czas między śmiercią a pogrzebem. Szczególnie latem problem był dotkliwy. Najczęściej rodzina nie miała bowiem możliwości, by odpowiednio zabezpieczyć ciało przed gniciem.
Po nabożeństwie i złożeniu trumny do ziemi przychodził czas na poczęstunek. Uroczysty obiad, czyli stypa, odbywał się najczęściej w domu zmarłego. Zwyczaj ten nazywano również pogrzebinami, ubogim obiadem albo przepijaniem skórki. Mogły pojawić się różne potrawy, należało natomiast przestrzegać dni postnych. Na lubelskich stołach stawały pieczone mięsa lub śledzie z miodem, cebulą i kapustą. Przed obiadem trzeba było się pomodlić za nieboszczyka, później natomiast był czas na wspominanie, najlepiej z dodatkiem alkoholu. A wszystkiemu przyświecała jedna, do dziś ważna zasada: nie wolno źle mówić o zmarłym.
Źródła:
- Biegeleisen H., Śmierć w obrzędach, zwyczajach i wierzeniach ludu polskiego, Warszawa 1930
- Fischer A., Zwyczaje pogrzebowe ludu polskiego, Lwów 1921
- Gańko K., Kwapień E., Zwyczaje pogrzebowe, www.dialektologia.uw.edu.pl [dostęp online: 05.03.2023]
- Kolbuszewski J., Polska pieśń pogrzebowa. Prolegomena, „Polska Sztuka Ludowa – Konteksty” (40), 1986
- Kolberg O., Lubelskie, cz. I, Wrocław 1962
- Tychowicz M., Magia odejścia: obrzędowość pogrzebowa w Polsce, „Obyczaje” (11), 2002
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.