Walka w imię Chrystusa nie powstrzymywała przed nadużyciami. Inflanccy kawalerowie mieczowi zasługują w tej kwestii na szczególną uwagę.
„Weź z mej ręki ten miecz, by bronić Boga i kraju Maryi” – te wypowiadane przez wielkiego mistrza zakonu kawalerów mieczowych słowa robiły wrażenie niezwykle wzniosłych i świątobliwych. Tymczasem ci, do których były one kierowane, zdawali się zupełnie inaczej rozumieć ich znaczenie.
Mogłoby się wydawać, że członkami zakonów rycerskich byli ludzie szlachetni, ślubujący ubóstwo, czystość i posłuszeństwo. Ich życie powinno obracać się wokół modlitw, postów oraz ćwiczeń w wojennym rzemiośle i walki z wrogami krzyża. A wszystko to w duchu średniowiecznego etosu rycerskiego, który miałby wykluczyć wszelkie niegodne interpretacje reguł zakonnych. Niestety, intencje twórców tych zgromadzeń nie zawsze pokrywały się z rzeczywistością. Składane śluby i walka w imię Chrystusa wcale nie powstrzymywały przed nadużyciami. I chociaż wszystkie zakony rycerskie zapisały w swoich dziejach mało chwalebne karty, to inflanccy kawalerowie mieczowi zasługują w tej kwestii na szczególną uwagę.
Do Ziemi Świętej…
Odzew rycerstwa europejskiego na wezwanie papieża Urbana II do oswobodzenia Ziemi Świętej okazał się zgodny z oczekiwaniami głowy Kościoła. Wizja odpuszczenia przy okazji walki z Saracenami ziemskich grzechów i uzyskania dostępu do bram niebios robiła ogromne wrażenie na mocno uduchowionym społeczeństwie. Natomiast do tych, dla których oczekiwanie na pośmiertne nagrody było nie dość przekonujące, przemawiały spodziewane w życiu doczesnym bogactwa i powszechne uznanie. Jakby nie było, rzesze spragnionego zbawienia i ziemskich splendorów rycerstwa ruszyły w 1096 roku na Wschód.
Początkowe sukcesy, a później kłopoty państw łacińskich sprawiły, że chętnych do służby w szeregach armii św. Piotra przez długi czas nie brakowało. Z czasem ruch krucjatowy zrobił się wręcz modny, a papieskich apeli do zbrojnego wysiłku pod sztandarami Chrystusa po prostu wypadało słuchać.
Czytaj też: Niedoścignione wzory czy okrutnicy zabijający dla pieniędzy? Kim naprawdę byli średniowieczni rycerze?
…ale po co?
Wyprawa do Outremer, chociaż niezwykle nęcąca, wiązała się nie tylko z oczywistymi niebezpieczeństwami. Była też wymagająca logistycznie oraz niezwykle czasochłonna. Co najważniejsze jednak – pociągała za sobą ogromne koszty, zatem nie każdego było stać na takie wojaże.
Relatywnie szybko więc postanowienia synodu z Clermont chętnie zinterpretowano jako walkę z pogaństwem w ogóle. Duchowy przywódca ruchu krucjatowego Bernard z Clairvaux zgodził się bowiem, by za wyprawy krzyżowe uznać także kampanie przeciwko Saracenom na Półwyspie Iberyjskim, a także walki z pogańskimi… Słowianami połabskim. W ten sposób powstała swoista furtka dla tych, którzy z chęcią wstąpiliby w szeregi militia Sancti Petri, ale duchowy obowiązek walki za wiarę woleliby spełniać bliżej ojczystych stron.
Na Słowianach jednak się nie skończyło. Wkrótce bowiem boże błogosławieństwo otrzymały wyprawy przeciwko innym pogańskim ludom, jak Prusowie, Jaćwingowie, Litwini, Żmudzini oraz zamieszkujący obszary dzisiejszej Łotwy Liwowie. Ziemie tych ostatnich, zwane Viduzemme, co z liwońskiego można tłumaczyć jako… Śródziemie, stały się początkowo obiektem zainteresowania północnoniemieckich kupców. Już w połowie XII wieku u ujścia Dźwiny zaczęli oni przejmować z rąk Liwów pośrednictwo w intratnym handlu na tzw. wielkim szlaku wschodnim, łączącym Skandynawię z Konstantynopolem i Bliskim Wschodem. Liwońskie okno na świat szybko też skusiło niemieckie rycerstwo i – rzecz jasna – duchownych.
Czytaj też: Anatomia eksterminacji. 5 zdarzeń, które przesądziły o klęsce Słowian Połabskich
Bitwy o Śródziemie
Rozpoczęta w 1184 roku przez mnicha Meinharda misja chrystianizacyjna Śródziemia przebiegała jednak niezwykle topornie. Co więcej, wznoszone z jego polecenia zamki i warownie szybko stały się ostojami buntu Liwów wobec nowej religii. W efekcie wobec słabości posiadanych sił Meinhard został zmuszony do poniechania swego dzieła. Podobny skutek przyniosła zorganizowana w 1198 roku krucjata biskupa Bertholda. Chociaż przybył on na czele uzbrojonych po zęby saskich krzyżowców, to swoją misję przypłacił życiem rozniesiony na liwońskich mieczach. Pozostawieni sami sobie krzyżowcy, zanim powrócili do domów, zrobili to, co potrafili najlepiej – spustoszyli najbliższą okolicę oraz siłą nawrócili niewielką grupę tubylców.
Dopiero przybyły dwa lata później na czele 500 rycerzy krzyżowych kolejny biskup tych ziem Albert von Buxhövden podjął się metodycznej chrystianizacji i kolonizacji krainy Liwów. W toku krwawych walk zmusił ich do formalnego przynajmniej przyjęcia chrztu, tworząc biskupie państwo kościelne. Ponadto Albertowi udało się skłonić papieża Innocentego III, by ten zawierzył nowe ziemie Maryi. Zabieg ten miał zachęcić krzyżowców z Zachodu do tłumnego uczestniczenia w krucjatach północnych w obronie Marienlandu.
Źle się dzieje w państwie
Mimo że zdobyte terytoria pokryła wkrótce sieć osad handlowych (z założoną przez Alberta Rygą na czele) oraz zamków, to przywiązani do swoich wierzeń Liwowie nie zamierzali łatwo ustępować. W efekcie biskup co rusz musiał tłumić bunty i powstania miejscowej ludności. Do tego dochodziły groźne rejzy Litwinów z południa oraz Estów z północy.
Problemem był przy tym ustawiczny brak rąk do pracy, czyli wojska. Opieranie się na sezonowo pracujących krzyżowcach ściągających w te rejony w ramach wypełniania krucjatowych obowiązków na dłuższą metę się nie sprawdzało. Również cywilna akcja kolonizacyjna przy pomocy niemieckich mieszczan i duchownych nie przynosiła spodziewanych rezultatów. Tutaj potrzebna była profesjonalna i dostępna na każde skinienie siła zbrojna, która zajmowałaby się organizowaniem letnich kampanii z udziałem krzyżowców i miejscowych lenników, a zimą strzegłaby zdobytych palcówek obronnych.
Czytaj też: Ogniem, mieczem i… słowem. Jak św. Franciszek próbował nawrócić sułtana?
Nowy zakon, nowy kłopot
W tej sytuacji, kierując się lewantyńskimi wzorcami, biskup Albert powołał w 1202 roku do życia zakon Rycerzy Chrystusowych (oficjalna nazwa to Fratres Militaie Christi de Livoniae). Szybko jednak zaczęto nazywać ich – od widniejącego na białych płaszczach czerwonego symbolu miecza z krzyżem – kawalerami mieczowymi. Nowe bractwo otrzymało regułę templariuszy i tak jak oni miało spędzać czas nas modlitwie, poście, ćwiczeniach wojskowych i walce z poganami. Tyle teoria. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie odmienna od oczekiwań biskupa Alberta.
Chociaż liczba braci mieczowych nigdy nie przekroczyła 200 zakonników, to skala problemów związanych z ich działalnością całkowicie „rekompensowała” ich niski stan osobowy. W zamierzeniach biskupa Alberta kawalerowie mieli być jego zbrojnym ramieniem, służącym nie tylko do krzewienia wiary, ale przede wszystkim do powiększania biskupiej diecezji i bogactwa. Tereny zdobyte na poganach nie przechodziły bowiem pod władanie zakonu, lecz biskupa i dopiero ten decydował o ewentualnej doli przynależnej braciom. Czasem zamiast ziemi otrzymywali oni pieniężną rekompensatę, o którą zresztą musieli niejednokrotnie się wykłócać.
Taka zależność od biskupa i walka dla jego korzyści nie odpowiadały ambitnym rycerzom zakonnym. W efekcie często siłą zajmowali tereny biskupie, doprowadzając do waśni i oskarżeń. Albertowe próby spacyfikowania sytuacji przez przyznanie kawalerom trzeciej części zdobywanych ziem, a następnie papieski nakaz posłuszeństwa zakonników wobec biskupa ryskiego spełzły na niczym. Owszem, rycerze w habitach ślubowali ubóstwo, ale wcale nie zamierzali pielęgnować tej cnoty.
Czytaj też: Templariusze: żołnierze, dyplomaci, bankierzy
Bogactwo ponad wszystko
Skoro zdobywanie dóbr doczesnych w nieustannych sporach z władzą kościelną szło opornie, kawalerowie mieczowi postanowili szukać źródeł bogactwa gdzie indziej. Owszem, w dalszym ciągu – zgodnie z powołaniem – z powodzeniem prowadzili walki z poganami, nawracając ich ogniem i mieczem. Ale po co było narażać życie i zdrowie dla wątpliwej nagrody, gdy można było w łatwy sposób obłowić się kosztem podbitej i ochrzczonej już ludności.
Zaczęli zatem bez skrupułów regularnie łupić posiadłości biskupie, nakładać nielegalne cła na towary spławiane Dźwiną i pobierać horrendalne daniny od liwońskich chłopów, dla których byli istnymi diabłami w habitach. Pobożni bracia nie wzdragali się też przed rejzami na należące do Duńczyków tereny dzisiejszej Estonii, czym tylko komplikowali wzajemne stosunki Marienlandu z sąsiadami.
Czytaj też: Ile Krzyżacy zarobili na „nawracaniu” pogan?
Lawina występków
Historycy często podkreślają, że głównym powodem takiego zachowania Rycerzy Chrystusowych był mocno podejrzany skład osobowy zakonu. Jego zorganizowanie właściwie na doraźne potrzeby biskupa Alberta – bez papieskiego nadzoru i błogosławieństwa – sprawiło, że ucierpiała na tym odpowiednia rekrutacja. Wizja walki za wiarę na ubogich terenach północy Europy, jakże innych od bajecznie bogatych ziem Lewantu, była marną pokusą. W efekcie w szeregi zakonu przyjmowano każdego chętnego. Pochodzenie i motywy kierujące kandydatami były w tej sytuacji najmniej ważne. Tym sposobem wśród członków bractwa nie brakowało wszelkiej maści bandytów i awanturników. Ówczesne kroniki podkreślały nawet, że byli to wygnańcy z Rzeszy, „którzy chcieli żyć po swojemu, bez króla i prawa”.
Nie dziwi zatem fakt, że na porządku dziennym były nie tylko pijackie burdy i pospolite przestępstwa, ale też zbrodnie cięższego kalibru. I tak zaledwie 7 lat po założeniu bractwa jego wielki mistrz Wenno von Rohrbach zginął pod ciosami topora pijanego współbrata. Kilkanaście lat później łupem kawalerów padł klasztor cysterski w Dyjamencie niedaleko biskupiej Rygi.
Niestraszne im było doraźne sabotowanie chrystianizacji nowych terenów i wykorzystywanie w walkach z duńskim biskupstwem Lihuli pogańskich Estów i schizmatyckich Rusinów. A w roku 1230 nie zawahali się nawet przed podniesieniem ręki na legata papieskiego Baldwina z Alny, który chciał siłą przywołać ich do porządku. Starania te skończyły się jednak na tym, że Rycerze Chrystusa setkę ludzi legata wyrżnęli, a jego samego wtrącili do lochu. Wypuszczony wkrótce powrócił do Stolicy Piotrowej i wytoczył przeciwko nim proces.
Ostatnia szarża
To zdaje się otrzeźwiło ówczesnego wielkiego mistrza kawalerów mieczowych Volkwina von Naumburga. Czując, że grunt zaczyna się mu palić pod nogami, zwrócił się z prośbą do otoczonych jeszcze wtedy nimbem nieskazitelnej opinii Krzyżaków o przyjęcie jego bractwa w ich szeregi. Ci jednak uznali zakonników z Liwonii za ludzi „folgujących własnym skłonnościom, niedochowujących wierności regule, chcących tylko, aby dać im wolną rękę i nie kontrolować ich postępowania, chyba że za ich zgodą”. Zatem o dobrowolnym przyjęciu nie było mowy.
Szukając ratunku, Volkwin uznał, że najlepszym wyjściem będzie zorganizowanie nowej wyprawy przeciwko poganom. To miało oderwać jego ludzi od rozbojów i sprawić, że papiestwo spojrzy na jego zakon łaskawszym wzrokiem. Wykorzystując zatem fakt, że latem 1236 roku do Rygi zawitał silny kontyngent krzyżowców z Holsztynu, wielki mistrz wyprawił się przeciwko Żmudzinom. Ci jednak okazali się niezwykle trudnym przeciwnikiem. Skutecznie unikając walnej bitwy, szarpali krucjatowe siły, które ostatecznie musiały zadowolić się jedynie spaleniem kilku wsi.
Niepocieszone wojska Volkwina rozpoczęły odwrót. Niestety 21 września na bagnach w pobliżu dzisiejszej miejscowości Szawle na Litwie drogę zastąpiły im siły żmudzko-litewskie. Wielki mistrz wiedząc, że podmokły teren nie nadaje się do szarży kawaleryjskiej, zalecił swojemu rycerstwu atak pieszo. Większość dumnych krzyżowców nie chciała o tym słyszeć i rozłożyła się obozem na noc. Ranek nie przyniósł zmiany ich decyzji.
W tej sytuacji, chcąc nie chcąc, siły Volkwina przypuściły atak na pozycje pogan, którzy w ciągu nocy zdążyli znacząco wzmocnić swoje szeregi (do 4–5 tys.). Prowadzona przez wielkiego mistrza szarża okazała się ostatnią w jego życiu. Ciężkozbrojna jazda krzyżowców ugrzęzła na bagnach, a resztę załatwiła przewaga liczebna Żmudzinów i Litwinów. Bitwa zamieniła się w rzeź, która pochłonęła ponad 2 tys. poległych i zaginionych ludzi zakonu (w tym 50 Rycerzy Chrystusowych).
Czytaj też: Rycerze Templum. Sekrety najbardziej tajemniczego zakonu rycerskiego w dziejach
Koniec…?
Tak straszliwe straty w szeregach kawalerów mieczowych nie pozostawiły papiestwu żadnych złudzeń co do ich dalszych losów. Rok po klęsce pod Szawlami decyzją Grzegorza IX zostali oni podporządkowani Krzyżakom. Od tej pory mieli funkcjonować jako inflancka linia tego zakonu, przyjmując jego regułę przy zachowaniu pewnych form autonomii, jak np. posiadanie własnego mistrza krajowego. Nie był to jednak koniec rycerzy z mieczem na płaszczach, którzy w niedalekiej przyszłości stali się problemem państwa polsko-litewskiego.
Bibliografia
- Christiansen E., Krucjaty północne, tłum. J. Szczepański, Poznań 2009.
- Kolendo I.T., Łotwa. Zarys dziejów narodu i państwa od czasów najdawniejszych do początku XXI wieku, Łódź 2014.
- Koper S., Stańczyk T., Kresy północy. Wyprawa do polskich Inflant, Warszawa 2022.
- Potkowski E., Zakony rycerskie, Warszawa 1995.
- Seward D., Mnisi wojny. Krótka historia zakonów rycerskich, tłum. M. Wyrwas-Wiśniewska, Poznań 2005.
KOMENTARZE (1)
Wg badaczy oxfordzkich (Kamienne zamki Łotwy i Estonii 1185-1560, Richard S. 2004.) wielki mistrz Wenno von Rohrbach zginął w znacząco innych okolicznościach niż to wyżej opisano.
Mistrz Wenno ruszył bowiem na północ by zająć Estonię ale bez pozwolenia swego formalnego zwierzchnika biskupa Alberta (a Estonia była terytorium wasalnym duńskim, którego granice gwarantował układami biskup). Zakon m. in. zdobył tam znaczący zamek Wenden. Rozbudował go tak, że ten stał się najpotężniejszą twierdzą w kraju. Wenno ulokował tam stolicę wojskową Zakonu. Wenden jednak podstępnie przejął biskup Albert. Dokonał tego w czasie nieobecności Wielkiego Mistrza, Wickbert, człowiek lojalny wobec Alberta, który został wyznaczony przez niego do zarządzania zamkiem Wenden. Wenno usunął go jednak, ale nie zrażony tym Wickbert udając skruchę, zabił podstępnie w czasie uczty Wenno toporem i uciekł pod ochronę biskupa Alberta.