„Nastąpiła przerwa między bombami zrzuconymi przez czołowe samoloty a tymi, które za nimi podążały. Wstałem, żeby wyjrzeć przez okno. Pociąg stał nieruchomo na torach, kierując się na północ […] Amerykańscy lotnicy właśnie przybyli z misją zniszczenia mostu w Allerona w momencie, gdy mijaliśmy ich cel” – wspominał po latach sierż. Richard Morris, jeden z amerykańskich piechurów cudem ocalałych spod sojuszniczych bomb.
Rzeczywiście ci, którzy przeżyli feralny dzień 28 stycznia 1944 roku, mogli mówić o wielkim szczęściu. Wobec wycofania się Włoch z działań wojennych wielu z alianckich jeńców przetrzymywanych w tamtejszych obozach liczyło zapewne na rychłe odzyskanie wolności i ujrzenie swoich towarzyszy broni. Ale żaden z nich nie mógł się spodziewać, że stanie się to w tak straszliwych okolicznościach.
O jeden most za dużo
Przeprawa kolejowa w pobliżu włoskiego miasta Allerona okazała się bowiem miejscem jednej z największych i najbardziej tragicznych w skutkach pomyłek alianckiego lotnictwa. Nieoznakowany pociąg z blisko tysiącem brytyjskich, amerykańskich i południowoafrykańskich jeńców miał nieszczęście przejeżdżać przez ową przeprawę na północ od Rzymu dokładnie w chwili, gdy nadleciała eskadra 27 amerykańskich samolotów B-26.
Ich zadanie było wręcz rutynowe, a wobec słabości Luftwaffe nie obarczone właściwie żadnym ryzykiem – zniszczyć ważne strategicznie połączenie kolejowe nad rzeką Paglią.
Kiedy bomby z pierwszej fali samolotów zaczęły spadać w dolinę rzeki, obsługa zatrzymała pociąg na środku przeprawy i uciekła. Żołnierze pilnujący więźniów natychmiast poszli w ich ślady, pozostawiając jeńców w zamkniętych wagonach na pastwę losu.
W tym czasie piloci kolejnych grup uderzeniowych, nieświadomi, że celem ich bomb są „swoi”, a widząc pierzchających we wszystkie strony Niemców, z jeszcze większą determinacją i precyzją zaczęli atakować jeniecki eszelon. W ciągu kilku minut na most i wagony spadło kilkaset ton bomb. Efekt był porażający, bo oprócz zniszczonych dwóch przęseł mostu amerykańscy lotnicy mogli zapisać sobie bezpośrednie trafienie 10 wagonów i uszkodzenie kolejnych kilkudziesięciu.
Uwięzieni jeńcy rozpaczliwie próbowali wydostać się z tego piekła na ziemi. „To był okropny widok. Wszyscy byliśmy zamknięci w bydlęcych wagonach z tylko małym okienkiem w górnym rogu, które było oplecione pasmami drutu kolczastego” – wspominał kolejny z ocalałych kpr. Bill Marsh.
Na szczęście eksplozje bomb nie zawsze niosły ze sobą śmierć. Fale uderzeniowe prawie półtonowych ładunków zrywały dachy i uszkadzały drzwi oraz ściany wagonów. To pozwalało na ucieczkę. Niektórzy szczęśliwcy, którym się to udało, przebiegali pod gradem bomb wzdłuż składu, by uwolnić resztę towarzyszy z nietkniętych jeszcze wagonów. Niemniej w wyniku przyjacielskiego bombardowania oraz od kul niemieckich strażników zginęło ok. 400 więźniów, a drugie tyle odniosło rany. Tylko nielicznym udało się zbiec i ukryć do czasu nadejścia wojsk alianckich.
Wkrótce też do amerykańskich pilotów dotarła hiobowa wieść, kogo dosięgły ich bomby. A jeden z nich tak pisał w swoim pamiętniku:
[…] nasi chłopcy złapali pociąg wojsk niemieckich zatrzymany na moście i zrzucili bomby wśród uciekających żołnierzy wroga, by później dowiedzieć się, że niektórzy z naszych jeńców byli w pociągu. Styczeń był dla nas wszystkich tragicznym i smutnym okresem i złamał nam serce…
Czytaj też: Masakra niemieckich cywilów przez aliantów. Naloty dywanowe na Drezno, 13–15 lutego 1945 roku
Żadnych świadków
Katastrofa pociągu w Alleronie blednie jednak w porównaniu z hekatombą ofiar „friendly fire” w Zatoce Lubeckiej z początku maja 1945 roku. Jest ona tym bardziej tragiczna, że doszło do niej w chwili, gdy Tysiącletnia Rzesza leżała w gruzach, a jej Führer od kilku dni już nie żył.
Niemniej końcowe akordy wojny były dla hitlerowskich oprawców czasem zacierania wszelkich śladów zbrodni, czego najlepszym dowodem były słowa Heinricha Himmlera: „Żaden więzień obozów koncentracyjnych nie może trafić żywy w ręce wroga”. Realizując ten potworny rozkaz, systematycznie ewakuowano fabryki śmierci w całej Europie, pędząc tysiące wycieńczonych ludzi w marszach śmierci do wciąż działających obozów.
Jednym z nich był KL Neuengamme w pobliżu Hamburga. Pod koniec kwietnia nie był on jednak w stanie pomieścić napływających cały czas mas więźniów. W tej sytuacji oraz wobec szybkich postępów wojsk alianckich niemieckie władze były zmuszone do jeszcze bardziej radykalnych działań. Wznosząc się po raz kolejny w tej wojnie na wyżyny swoich zbrodniczych praktyk, postanowiono więc… zatopić wypełnione więźniami statki w wodach Zatoki Lubeckiej.
W powojennych śledztwach większość świadków zarzekała się, że więźniowie mieli zostać przetransportowani bezpiecznie do Szwecji. Od lutego bowiem trwały pertraktacje między Szwedzkim Czerwonym Krzyżem a Himmlerem w sprawie ewakuacji więźniów pochodzenia skandynawskiego. Reichsführer uważał ich za nieszkodliwych i sądził, że dzięki jego humanitarnej postawie Szwecja będzie pośrednikiem w rozmowach kapitulacyjnych między Niemcami a aliantami zachodnimi. W efekcie jednak bezpiecznej ewakuacji doczekali się nieliczni szczęśliwcy, natomiast resztę załadowano na przebywające w Neustadt statki.
Za makabrycznym zamiarem „ostatecznego rozwiązania” kwestii niewygodnych świadków przemawiał również fakt, że jednostki nie otrzymały oznaczeń Czerwonego Krzyża i w większości przypadków nie nadawały się do dalekomorskich podróży. Wiele zatem wskazywało na to, że Niemcy albo sami chcieli dokonać ich zatopienia, albo też – co bardziej prawdopodobne – liczyli, że wyręczą ich w tym alianci.
Czytaj też: Nie oszczędzili nawet najmniejszych dzieci. Jak Niemcy „pomścili” Reinharda Heydricha?
Gwiazda filmowa
Wśród tych pływających umieralni znalazł się też SS Cap Arcona. Ten zwodowany w 1927 roku pasażerski liniowiec był uważany w latach świetności za jeden z najpiękniejszych w swojej klasie. Do wybuchu wojny zdołał przeszło 90 razy pokonać drogę z Europy do Ameryki Południowej, przewożąc w komfortowych warunkach ponad 200 tys. pasażerów.
Jego wspaniałość i wyjątkowość została doceniona również przez dynamicznie rozwijające się – pomimo wojennych warunków – „Hollywood nad Renem”. W 1942 roku Cap Arcona został zaangażowany do tytułowej roli w propagandowym filmie „Titanic”. Obraz jednak nigdy nie trafił do dystrybucji, a sam główny bohater powoli zaczął tracić swój blask w żmudnych rejsach z transportami żołnierzy i uciekinierów (zwłaszcza z Prus Wschodnich).
Na początku maja 1945 roku niegdysiejsza gwiazda filmowa w niczym już nie przypominała pogromcy fal Atlantyku. Zużyte i nieremontowane maszyny z trudem pozwalały na powolne manewry, a jeszcze nie tak dawno luksusowe kabiny pasażerskie przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.
I właśnie na taki pływający wrak zaokrętowano ponad 4,5 tys. wycieńczonych więźniów, w tym również z obozów w Auschwitz oraz Stutthof. Tak wielka masa ludzka zdecydowanie przekraczała możliwości ładunkowe i tak potężnego liniowca, który w normalnej służbie był w stanie pomieścić mniej niż połowę tej liczby. W efekcie na statku panowała niewyobrażalna ciasnota. W powietrzu unosił się potworny smród fekaliów.
W podobnych warunkach przebywali również więźniowie na dwóch pozostałych jednostkach przeznaczonych do rzekomej ewakuacji. Na o wiele mniejszych od liniowca frachtowcach Thielbeck oraz Athen upakowano bowiem dalszych 5 tys. osób.
Czytaj też: Rejs śmierci – ostatnie chwile parowca Karlsruhe
Ostatni rejs
Tymczasem według brytyjskiego wywiadu z 2 maja Niemcy rozpoczęli na wodach Zatoki Lubeckiej oraz Kilońskiej formowanie dużych konwojów z własnymi żołnierzami, którzy mieli zostać przerzuceni do Danii i Norwegii w celu prowadzenia dalszej walki. Dzisiaj wiadomo, że tak masowy przerzut sił nie był wówczas możliwy, ale wtedy alianci zdawali się o tym nie wiedzieć. Chcąc zatem dmuchać na zimne, postanowili unieszkodliwić owe konwoje.
Co ciekawe, jeszcze tego samego dnia pracownicy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża powiadomili Brytyjczyków o rzeczywistym przeznaczeniu zakotwiczonych w Neustadt statków. Wiadomość ta jednak z niewiadomych przyczyn nie dotarła do wyższego dowództwa. A być może została zignorowana, gdyż obawa przed ucieczką chociażby tylko nielicznej grupy niemieckich dowódców, była zbyt wielka.
Wstępnie jednak, dla zachowania pozorów poszanowania praw wojennych i ograniczenia ewentualnych niepotrzebnych strat, dowództwo alianckie podało otwartym tekstem następujący meldunek:
Wzywamy wszystkie jednostki morskie pływające pod banderą III Rzeszy do natychmiastowego zawinięcia do portu. Wszystkie statki niemieckie spotkane na morzu po godz. 14.00 dnia 3 maja zostaną zbombardowane.
Z tego wezwania skorzystał jedynie dowódca SS Athen, który mimo sprzeciwu oddziału esesmanów na pokładzie wywiesił białą flagę i zawinął do Neustadt. W ten sposób, narażając własne życie, uratował 2 tys. więźniów przebywających w ładowniach jego frachtowca.
Tyle szczęścia nie mieli jednak pasażerowie pozostałych dwóch statków. Ich dowódcy, zmuszeni przez żołnierzy Waffen-SS do pozostania na wodach zatoki z wciągniętymi banderami III Rzeszy, mogli się tylko bezradnie przyglądać temu, co nastąpiło krótko po godz. 14.
Z nieba bowiem, zgodnie z alianckim ultimatum, runęła na pływające obozy koncentracyjne prawdziwa lawina bomb i rakiet. Unieruchomione statki były łatwym celem dla angielskich pilotów, którzy bardzo szybko zatopili Thielbecka. Przepełniony do granic możliwości frachtowiec pociągnął na dno prawie 3 tys. ofiar. Nieco dłużej, ze względu na swoje rozmiary, opierał się nazistowski Titanic. Ale i on musiał ulec nawale ogniowej brytyjskich samolotów. Po godzinie od rozpoczęcia ataku spalony i podziurawiony wrak Cap Arcony przechylił się na burtę i osiadł na dnie płytkiej w tym miejscu zatoki.
Jakąkolwiek akcję ratunkową skutecznie uniemożliwiali obecni na pokładzie esesmani, którzy zawczasu zabezpieczyli dla siebie wszystkie szalupy ratunkowe i strzelali do próbujących uciekać wpław rozbitków. Do ratujących się więźniów strzelali także z broni pokładowej piloci, przekonani, że zabijają Niemców. Natomiast ci, którym udało się dopłynąć do brzegu, byli w większości mordowani przez strażników, członków Hitlerjugend oraz Volkssturmu.
Ostatecznie z ponad 4,5 tys. obecnych na pokładzie Cap Arcony więźniów uratowało się zaledwie 350. Wkrótce też znaleźli oni bezpieczny azyl wśród alianckich żołnierzy, którzy zaledwie kilka godzin po nalocie zajęli port w Neustadt. Władze brytyjskie zabroniły komukolwiek wspominać o tragicznym nalocie z 3 maja 1945 roku. Jednak przez długi czas świadczył o nim przewrócony wrak Cap Arcony oraz wyrzucane na brzeg jeszcze przez wiele lat szczątki ofiar, dla których ocalenie było tak blisko.
Bibliografia
- Kaczmarek R.M., Tragedia na Zatoce Neustadt, „Morze, Statki i Okręty”, wyd. spec. 3/2015.
- Piętka B., Ostatnia zbrodnia III Rzeszy dokonana rękami aliantów, Wprost.pl [dostęp: 28.05.2021].
- Galewski T.M., Zbrodnie wojenne na morzu w drugiej wojnie światowej, Gdańsk 1976.
- Sergiusz J., Okręty śmierci. Ostatnie dni Neuengamme, [w:] Za pięć dwunasta, red. A. Kozłowski, Warszawa 1966.
- Cooper S., The Tragedy of the SS Cap Arcona – WWII’s Titanic, WarHistoryOnline.com [dostęp: 27.05.2021].
KOMENTARZE (3)
To pierwsze to rzeczywiście pomyłka, ale to drugie to zupełnie świadome działanie i nic innego jak zbrodnia wojenna, za którą odpowiedzialni powinni zasiąść na ławie oskarżonych w Norymberdze, obok nazistów.
Zbrodnia wojenna by była, gdyby były oznaczone czrwonym krzyżem. Niemcy umyślnie tego nie zrobili i za to odpowiadają.
Ci SS mani byli na atakowanych statkach, bomby na nich leciały a oni strzelali do uciekających więźniów? Dziwnie to wszystko wyglądało. Niemcy siedzieli w szalupach, alianci nombardowali statki, ale w szalupy nie trafiali.