„Armia składa się po większej części z próżniaczych i bezczynnych typów. Bez stałego nadzoru dowódcy, ta machina szybko ulega rozpadowi” – mawiał Fryderyk Wielki. I rzeczywiście – w trosce o armię ten król-filozof i bezwzględny perfekcjonista doprowadził do tego, że jego żołnierze bardziej bali się swoich oficerów niż starć z nieprzyjacielem...
Podczas gdy pruski władca słynął z surowej wojskowej dyscypliny, to w swym postępowaniu nie był wcale wyjątkiem. Takie zachowania można bowiem zaobserwować we wszystkich jemu współczesnych armiach europejskich. Zdaniem historyka Johna Lynna stosowany wówczas styl wojowania opierał się na przeświadczeniu, że zwykłego żołnierza się szkoli, ale mu się nie ufa. I nie miało znaczenia, czy to ochotnik, czy żołnierz z poboru – każdy traktowany był jak potencjalny dezerter.
Zatem by wybić mu z głowy choćby myśl o opuszczeniu szeregów, obok szkolenia typowo wojskowego ogromną wagę przykładano do utrzymywania dyscypliny. Sam ks. Wellington mawiał: „Nie wiem, jak w ogóle można mieć armię, jeśli nie pilnuje się w niej stale dyscypliny”. Co więcej, pogromca Napoleona był przekonany, że porządku w wojsku nie sposób utrzymać bez karania. „A nie ma kary, która by robiła takie wrażenie […], jak kara cielesna” – pisał po latach.
Wzór do naśladowania
Według historyków wojskowości koncepcja ścisłego przestrzegania dyscypliny (z karami cielesnymi włącznie) pojawiła się na skutek przemian na nowożytnym polu walki – gdzie prym zaczęły wieść wojska piesze. Jak zaznacza badaczka tematu Elżbieta Olzacka, piechota była bowiem coraz bardziej skuteczna w starciach z rycerską jazdą nie za sprawą nowoczesnego uzbrojenia, lecz nowej organizacji walki. I podaje przy tym doskonały przykład oddziałów szwajcarskich wolnych górali, którzy „przełamali monopol jazdy na militarne zwycięstwa wyposażeni w tak mało finezyjną broń jak halabarda czy pika”.
Konieczność przeciwstawienia się ciężkiemu rycerstwu „skłoniła ich do zachowania lub przywrócenia starożytnej organizacji wojska, bez której, co przyzna każdy rozsądny człowiek, piechota jest zupełnie bezużyteczna” – pisał postulujący reformy wojskowe Niccolò Machiavelli. I chociaż trudno sobie wyobrazić szwajcarskich górali studiujących antyczne traktaty wojskowe, według Olzackiej „całe następne pokolenie wojskowych reformatorów odwoływało się do nich całkowicie świadomie”. A wzorce surowej rzymskiej dyscypliny i związanych z jej utrzymaniem kar cielesnych musiały robić na potomnych niemałe wrażenie.
Dowódcy legionów mieli bowiem władzę życia i śmierci nad swoimi żołnierzami, a doraźne egzekucje przez ścięcie mieczem lub toporem nie były niczym nadzwyczajnym. Badacz zagadnienia kar w armii rzymskiej Tomasz Szeląg zauważa też, że kary cielesne były często traktowane również jako złagodzenie wyroku śmierci za najpoważniejsze wykroczenia przeciwko dyscyplinie wojskowej. Tak było np. z obcięciem rąk stosowanym za dezercję, szpiegostwo lub kradzież.
Czytaj też: Czy rzymskiemu legioniście wolno było mordować, gwałcić i rabować?
Bicz na niepokornych
Legioniści mogli też w najlepszym wypadku (pomijając kary grzywny, wydalenia ze służby, degradacji, obcięcia racji żywnościowych lub zmuszenia do żywienia się niezwykle bolesnym dla jelit surowym jęczmieniem) zostać ukarani biczowaniem. A chłostano za niesubordynację, tchórzostwo i niemęskie zachowanie. Grecki historyk Polibiusz podaje, że:
biczuje się także tego, który coś ukradł w obozie; również tego, co złożył fałszywe świadectwo; dalej, jeżeli kogoś z młodych ludzi przyłapie się na frymarczeniu ciałem; wreszcie tego, który trzy razy za tę samą winę był karany grzywną.
Należy przy tym zaznaczyć, że i samo biczowanie mogło mieć lżejszy lub bardziej krwawy wymiar. Winnego bowiem często bito za pomocą flagrum – bicza z kilkoma rzemieniami zakończonymi haczykami. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie efekt tej wyrywającej części ciała kaźni.
Dezerterów (złapanych rzecz jasna) skazywano na fustuarium, czyli obicie ciężkimi pałkami przed frontem oddziału, który został narażony w wyniku przestępstwa winnego. W rzadkich przypadkach, gdy skazaniec przeżył taką mękę, na obiciu się nie kończyło. Sponiewierany i ledwo żywy nieszczęśnik był bowiem wydalany z armii. Fustuarium lub ukamieniowanie czekało – wspomina nieoceniony w swych wywodach Polibiusz:
tak samo jeżeli ktoś, postawiony na posterunku, wskazane mu miejsce ze strachu opuści; podobnie wreszcie, jeżeli wśród samej walki z trwogi coś ze swej broni odrzuci. Dlatego też niektórzy na swych stanowiskach narażają się na oczywistą śmierć, gdy napiera na nich o wiele liczniejszy nieprzyjaciel, nie chcąc opuścić szyku z obawy przed karą w obozie. Niektórzy zaś straciwszy w samej walce tarczę, miecz lub inną część broni, jak szaleńcy rzucają się na nieprzyjaciół w nadziei, że albo odzyskają to, co stracili, albo poniósłszy śmierć, unikną niezawodnej hańby i zniewagi ze strony towarzyszy.
Zdziesiątkowane legiony
Za zdradę żołnierz mógł też zostać wszyty w worek z jadowitymi wężami, a następnie wrzucony do rzeki. Przytacza się również przykład niezwykle brutalnej kary na legioniście za zgwałcenie żony obywatela rzymskiego. Żołnierz został przywiązany do dwóch nagiętych do siebie młodych drzew. Kiedy pnie puszczono, skazaniec został rozdarty na pół.
Wegecjusz, autor jedynego zachowanego w całości rzymskiego podręcznika sztuki wojennej swego czasu, stwierdził, iż „[…] naród rzymski podbił cały świat jedynie dzięki wyszkoleniu swych wojsk, dyscyplinie i wprawie obozowej”, a chyba mało co tak zdecydowanie kojarzy się z surowością rzymskiego życia wojskowego jak decimatio.
Była to forma niezwykle okrutnej kary stosowanej wobec tchórzliwej bądź zbuntowanej grupy żołnierzy. Oddział skazany na zdziesiątkowanie był dzielony na dziesięcioosobowe grupy. Z każdej z nich był wybierany losowo jeden nieszczęśnik, którego najczęściej zabijano poprzez ścięcie lub pobicie na śmierć przez towarzyszy. Wyroki były wykonywane natychmiastowo, niezależnie od rangi pokrzywdzonego, reputacji czy nawet zaangażowania w przedmiotowe przestępstwo.
Wbrew jednak panującemu dzisiaj przekonaniu dziesiątkowanie nie było powszechną karą. Z jednej strony przyczyniał się do tego zapewne brak częstych powodów do jej stosowania, a z drugiej te przypadki, które już miały miejsce, powodowały dotkliwe obniżenie stanów osobowych legionów. Nie bez znaczenia było również osłabienie morale armii (chociaż w założeniu decymacja miała je podnosić), zatem zarządzano je tylko w wyjątkowych sytuacjach. Mimo to przynajmniej jeden z rzymskich cesarzy posunął się w tej praktyce zdecydowanie zbyt daleko.
Pod koniec III wieku na rozkaz cesarza Maksymiana za odmowę wyrzeczenia się wiary chrześcijańskiej i prześladowania współwyznawców na zdziesiątkowanie został skazany tzw. legion tebański (nazwa pochodzi o Thebais w Górnym Egipcie, gdzie utworzono ową jednostkę spośród egipskich Koptów). Po wykonaniu krwawego wyroku oddział ponownie przeciwstawił się rozkazom i został poddany kolejnej rundzie decimatio. Sytuacja się powtarzała, aż ostatecznie zabito wszystkich 6600 (powiada się też, że było ich 6666) żołnierzy niepokornego legionu. Wśród ofiar iście męczeńskiej kaźni był również jeden z dowódców Mauritius, znany później jako św. Maurycy – posiadacz słynnej Włóczni Przeznaczenia.
Praktyka dziesiątkowania nie umarła wraz z Rzymianami. Dowódcy w całej historii aż do XX wieku wskrzeszali tę krwawą tradycję jako środek karny i dyscyplinujący.
Czytaj też: Kastracja, kara chłosty, piętnowanie, czyli jak znęcano się nad niewolnikami i karano przestępców
Chłosta dobra na wszystko
Royal Navy od zawsze słynęła z surowej dyscypliny – i nie bez powodu. Ponieważ wielu marynarzy było zmuszanych do służby lub też wybierali tę profesję z konieczności, potrzebna była twarda ręka, aby zapanować nad ową zbieraniną niejednokrotnie podejrzanych indywiduów.
Większość przepisów dyscyplinujących oraz związanych z nim kar zostało wymienionych w spisanych w poł. XVII wieku i uaktualnianych przez lata artykułach wojennych. Każdego tygodnia załogi wszystkich brytyjskich okrętów, począwszy od największych liniowców po najmniejsze slupy, zbierały się na pokładach, aby z ust dowódców usłyszeć listę wykroczeń i odpowiadające im kary. Nużący zapewne rytuał sprawiał jednak, że żaden z marynarzy nie mógł się wyprzeć znajomości przepisów.
Podczas gdy śmierć była karą za poważne przestępstwa, za mniejsze najczęściej stosowano chłostę. Przełożeni w Królewskiej Marynarce Wojennej szczególnie lubili ten rodzaj kary. Groziła ona właściwie za wszelkie odstępstwa od regulaminu, a nawet i bez tego była chętnie stosowana. W związku z czym strach przed nią był powszechny. A ponadto we flocie wojennej, nienarzekającej na nadmiar stanów osobowych, chłosta nie eliminowała na stałe skazańców (choć i takie przypadki się zdarzały), pozwalając im na dalszą służbę.
Kot o dziewięciu ogonach
Najczęściej stosowanym narzędziem kaźni był tzw. kot o dziewięciu ogonach – bicz składający się z dziewięciu woskowanych sznurków z węzłami na przebiegu i końcu każdego pasma. Każdy z nich zazwyczaj wbijał się w ofiarę, rozrywając skórę i powodując obfite krwawienie. Jakby tego było mało, po przyjęciu zalecanej liczby razów (np. od 200 za dezercję do 500 za kradzież) plecy nieszczęśnika polewano wodą morską – rzekomo w celu oczyszczenia ran. Było to jednak tylko kolejną torturą i według badacza tematu Barry’ego Pickthalla weszło na stałe do kanonu praktyk dodatkowo zwiększających cierpienie skazańców.
Dla swoistego urozmaicenia stosowanej kary wymyślano różne jej odmiany. Jedną z nich, przez niektórych uważaną za najsurowszą, była tzw. chłosta wokół floty. W myśl jej zasad liczbę zasądzonych razów dzielono przez liczbę okrętów w danym porcie. Następnie skazańca przewożono małą łodzią do poszczególnych jednostek, gdzie albo sam wchodził na ich pokład i otrzymywał należne cięgi lub członkowie załóg schodzili do niego i dokonywali nakazanej kaźni. Wszystko odbywało się pod nadzorem chirurga i jeżeli ten uznał, że skazany nie jest już w stanie przyjąć zasądzonej liczby uderzeń, przerywał wykonywanie kary.
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że na tym się kończyło. Kiedy tylko nieszczęśnik powracał do zdrowia, kontynuowano wykonywanie wyroku. Dlatego też w przypadku większej liczby nakazanych razów (np. 1000) ich egzekwowanie mogło zajmować miesiące, a nawet – jak pisze Pickthall – lata.
Przez długi czas prześcigano się w brutalności wymierzanych kar, chociaż na początku XIX wieku zalecano już, aby liczbę uderzeń kotem ograniczać do kilkunastu. Dopiero jednak w 1879 roku nastąpił całkowity zakaz stosowania kar cielesnych, a bodajże ostatni taki przypadek w Royal Navy odnotowano trzy lata później.
Czytaj też: Baba na statku – marynarzom lżej
Kula u nogi
Zaprowadzenie dyscypliny było nie lada wyzwaniem dla dowódców zarówno Unii, jak i konfederatów podczas wojny secesyjnej. Żadna ze stron na początku konfliktu nie posiadała właściwie profesjonalnej armii. Natomiast w toku działań korzystano głównie z ochotników oraz poborowych, dla których surowe życie żołnierskie było zupełnie czymś nowym i często trudnym do zniesienia.
W związku z tym do najczęstszych przewinień należały niesubordynacja, symulowanie chorób, zaniedbywanie obowiązków, dezercja i tchórzostwo. Podczas gdy formalne sądy wojskowe były zwoływane rzadko i często działały dość opieszale, dowódcy w terenie byli upoważnieni do wymierzania sprawiedliwości według własnego uznania. I chociaż chłosta została zniesiona w armii amerykańskiej jeszcze przed wojną, wciąż istniało wiele nieprzyjemnych metod kar cielesnych do wyboru.
Aby przywołać niesfornych żołnierzy do porządku, stosowano m.in. upokarzającą i bolesną karę kneblowania. Jednak nie na samym zamknięciu ust (drewnianym prętem – na wzór końskiego wędzidła) ona polegała. Skazaniec musiał bowiem siedzieć przez długi czas z podciągniętymi do piersi kolanami oraz rękami przywiązanymi do kostek. Ponadto między łokcie i zgięte kolana wsuwano kij, który skutecznie uniemożliwiał jakąkolwiek zmianę pozycji.
Do dziś w wielu armiach świata stosuje się noszenie ciężkich kłód podczas treningu siły i wytrzymałości. Ale podczas wojny secesyjnej noszenie drewnianego balastu nad głową było formą kary. Skazany musiał samotnie obnosić się z zasądzonym ciężarem po całym obozie, dopóki nie padł z wyczerpania.
Stosowano też nakaz chodzenia z kulą armatnią przykutą łańcuchem do nogi, wielogodzinnego stania na beczce lub też spacerowania w niej po obozie. Za gorsze przewinienia skazywano na rozciągnięcie na kole armatnim i pół biedy, jeśli rozpostartego nieszczęśnika pozostawiano w pozycji pionowej. Jeśli występek był z gatunku tych cięższych, a dowódca był człowiekiem pełnym fantazji, wówczas koło obracano, aby skazaniec jeszcze bardziej cierpiał w pozycji horyzontalnej lub do góry nogami.
Hiszpański osioł
Według badaczki nad karami w armii USA Tahlii Y. Burton nie tyle bolesną, ile dosłownie stygmatyzującą była kara wypalania gorącym żelazem – najczęściej na czole – pierwszej litery nazwy dokonanego przestępstwa. Proceder żywcem wzięty z praktyki piętnowania bydła na Dzikim Zachodzie działał niezwykle odstraszająco na wielu żołnierzy.
Jedną z najbardziej wymyślnych i bolesnych kar była jednak tzw. jazda na drewnianym mule. Była to forma kaźni znana od dawna jako hiszpański osioł chociażby z ordynacji sądów wojskowych z czasów naszego Jana Kazimierza.
Na potrzeby Nowego Świata wymyślono jedynie nową nazwę – bo idea działania była taka sama. Skazańca sadzano na węższym boku deski (lub też krawędzi trójkątnej skrzyni), która była na tyle wysoko umieszczona, by nogi biedaka nie dotykały ziemi. By zwiększyć nacisk na deskę i zintensyfikować straszliwe doznania tej często wielogodzinnej „jazdy”, do stóp ofiary mocowano dodatkowy ciężar, a samo „siedzisko” ząbkowano. W efekcie dochodziło do straszliwych obrażeń krocza i tylko utrata przytomności ratowała przed gorszymi skutkami.
Za poważniejsze przestępstwa, jak np. dezercja, karą było rozstrzelanie. Okazuje się jednak, że mimo sporej liczby dezercji odnotowanych podczas wojny secesyjnej, przeprowadzono najprawdopodobniej mniej niż 200 egzekucji, co by wskazywało, że niechętnie uciekano się do tego rodzaju dyscyplinowania.
Bibliografia
- Burton T.Y., 10 Brutal Punishments That Used To Be Legal In The Military, Task & Purpose [dostęp: 9.04.2021].
- Flawiusz Wegecjusz R., Zarys wojskowości, tłum. A.M. Komornicka, [b.m.] 1974 [?].
- Gazda D., Armie świata antycznego. Republika rzymska i Kartagińczycy, Warszawa 2006.
- Golowanow Ł., Bicz i sznur. Kary i dyscyplina w armii brytyjskiej w XVIII I XIX wieku, Konflikty.pl [dostęp: 9.04.2021].
- Kara śmierci w starożytnym Rzymie, red. H. Kowalski, M. Kuryłowicz, Lublin 1996.
- Lynn J.A., Wojny między państwami, [w:] Historia sztuki wojennej od starożytności do czasów współczesnych, red. G. Parker, tłum. A. Czarnocki, Warszawa 2008.
- Olzacka E., Wojna a kultura. Nowożytna rewolucja militarna w Europie Zachodniej i Rosji, Kraków 2016.
- Pickthall B., Historia żeglarstwa w 100 przedmiotach, tłum. A. Hikiert-Bereza, Warszawa 2019.
- Polibiusz, Dzieje, t. 1, tłum. S. Hammer, Wrocław 2005.
- Szeląg T., Kary i odznaczenia w rzymskim prawie wojskowym, „Zeszyty Prawnicze” 2006, t. 6, nr 2, s. 85–95.
KOMENTARZE (6)
Warto wiedzieć, że kota o dziewieciu ogonach niemal do dzisiejszego dnia powszechnie i ochoczo używali księza i zakonnice w prowadzonych przez siebie internatach dla dzieci w Kanadzie, począwszy od czterolatków. Udoskonalili też ten sprzęt dodając gwożdzie do istniejących już supełków. Mimo prośby premiera Kanady oraz bezprecedensowego w dziejach dyplomacji żądania Parlamentu Kanady aby do ich kraju przyjechał papież i stojąc na kanadyjskiej ziemi przeprosił za zbrodnie i bestialstwa tej bandy zboczonych sadystów i sadystek papież jakoś się nie kwapi do wizyty. Zapewne jest zajety, wzorem wojtyły, tuszowaniem zbrodni pedofilii wśród swoich zbydlęconych kumpli.
Polecam : Joanna Gierak-Onoszko 27 śmierci Toby’ego Obeda.
Po przeczytaniu staje się zrozumiałe dlaczego w Kanadzie płoną kościoły choć dziwi, że tak mało
Można prosić o jakieś źródła stowowania tej kary w XX wieku w Kanadzie?
Źródło to bez wątpienia bogata wyobraźnia tych, co próbuja zabłysnąć
Niedawno byl nawet film dokumentalny w tv. Nie pamietam szczegulow. Czytalem o tym na onet i w jeszcze poru miejscach ktorych juz nie pamietam ale tak bylo. Oczywiscie pseudopobożnisze beda bronic to w co wierza bez jakiegokolwiek zainteresowania czyms innym ale mam to tam gdzie mam …
Jarosław….. ;P
Długo to wymyślałeś, tęczowy popaprańcu?