Służbę musiały wykonywać bezbłędnie. Tresowane do nadzorowania więźniów, na rozkaz potrafiły zabić. Za najmniejszą pomyłkę same płaciły śmiercią. O losie psich strażników w łagrach pisze w powieści „Wierny Rusłan” Gieorgij Władimow. Jego książka to porażająca metafora dehumanizacji i zniewolenia w totalitarnym świecie.
Pan wyciągnął ku niemu obrożę. Rusłan skwapliwie nadstawił łeb i zastrzygł uszami, reagując na dotknięcie rąk pana. Ręce te zapięły sprzączkę, sprawdziły, czy nie jest za ciasno, i zaczepiły karabinek za kółko. Potem pan nawinął trochę smyczy na rękę, a koniec przyczepił sobie do pasa. W ten sposób przez całą służbę byli ze sobą związani i nie mogli się wzajemnie zgubić.
Wolną ręką pan podrzucił automat, chwycił go za pas i zarzucił na ramię zapoconą lufą w dół. Rusłan jak zwykle zajął miejsce u lewej nogi pana. Obaj przeszli ciemnym korytarzem, na który wychodziły obite mocną siatką drzwi boksów. Błyskały zza niej wilgotne ślepia; nienakarmione psy skomlały i bodły siatkę ostro ściętymi łbami, a w odległym końcu ktoś zachłystywał się zawistnym, histerycznym szczekaniem – i Rusłan był dumny z tego, że jego pierwszego wyprowadzano dzisiaj na służbę.
Ale kiedy otwarły się wejściowe drzwi i w ślepia chlusnęła mu oślepiająca jaskrawa białość – zmrużył je, odskoczył do tyłu i zawarczał. (…) Wiedział, że u panów nazywa się to „śnieg”, ale sam pewnie by się nie zgodził dać temu nazwę. Dla Rusłana była to po prostu – biel. I wszystko traciło przez nią nazwy, wszystko, do czego przywykł wzrok i węch, się zmieniało.
„Gdzie się podziali?”
Świat stał się pusty i głuchy. Pochowały się ślady. Tylko wyraźnie wydeptany łańcuszek śladów pana biegł od kuchni do progu. A już po chwili biel trafiła mu do nosa i wypełniła podnieceniem (…). Pan go nie przytrzymywał, wypuścił na całą długość smyczy, więc Rusłan, z białą brodą i rzęsami, to zostawał z tyłu, to wybiegał naprzód i ciągle nie mógł się uspokoić, nadyszeć, nawąchać.
I z tego wszystkiego pozwolił sobie na małe przeoczenie. Nie rozejrzał się, jak to trzeba zrobić, kiedy się jest wyprowadzanym na służbę. Ale coś go jednak zaniepokoiło; nastawił uszu i zamarł. Ogarnął go niejasny lęk.
Z prawej strony wznosiły się rzędy obdartych z kory słupów z drutem kolczastym. Dalej było puste pole i ciemna wyszczerbiona ściana lasu, a z lewej takie same słupy i drut, i kawał pola, tyle że z rozrzuconymi po nim, niskimi jak suteryny, zbitymi z poczerniałych od starości bierwion, barakami. I baraki patrzyły na Rusłana jak zawsze oszronionymi, pustymi jak bielma oknami.
(…) wydawały się dziwnie płaskie, jakby namalowane na bieli, i nie wydawały dźwięków. Zupełnie jakby ci wszyscy, którzy w nich mieszkali, hałasowali i śmierdzieli, wymarli w ciągu jednej nocy. Ale gdyby wymarli, to przecież on by to poczuł! A jeśli nie on, to inny pies. Komuś by się to przyśniło i ktoś zbudziłby ich wyciem. „Nie ma ich tam – pomyślał Rusłan. – Więc gdzie się podziali?”. I zawstydził się z powodu własnej niedomyślności.
Czytaj też: Psy wojny, czyli jak wyszkolić idealnego radzieckiego psa służbowego
Prawdziwa Służba
Tamci nie umarli, tylko uciekli. Zadrżał z napięcia, zaczął gorąco i głośno dyszeć. Miał ochotę napiąć smycz i pociągnąć za sobą pana – tak jak bywało w te rzadkie i niezwykłe dni, kiedy obaj przebiegali czasem po kilka wiorst. I doganiali! – ani razu nie było tak, żeby nie dognali. I zaczynało się najlepsze z tego, co dane było zaznać Rusłanowi – prawdziwa Służba.
Ale nie, nic się nie zgadzało także i z tymi rzadkimi sytuacjami. Rusłan znał słowo „ucieczka”. Odróżniał nawet „ucieczkę indywidualną” od „zbiorowej”, ale w takich wypadkach było zawsze dużo hałasu i nerwowej bieganiny, panowie dlaczegoś wrzeszczeli na siebie, psy też obrywały za nic i wyprowadzone z równowagi zaczynały się gryźć. Dopiero kiedy zaczynał się pościg, wszystko się uspokajało.
A takiej ciszy Rusłan nie słyszał ani razu i to skłaniało go do najgorszych podejrzeń. Wyglądało na to, że uciekli wszyscy mieszkańcy baraków, a panowie rzucili się za nimi, i to tak szybko, że nie zdążyli nawet zabrać ze sobą psów, a jakiż może być bez psów pościg!
A teraz tylko oni dwaj, pan i Rusłan, powinni wszystkich znaleźć i przygnać całe to śmierdzące, wrzaskliwe, ogłupiałe stado z powrotem.
Czytaj też: Imperium pogardy. Co były gotowe zrobić kobiety, by przetrwać w stalinowskim gułagu?
Wielka ucieczka
(…) Raptem zobaczył coś takiego, że sierść na karku mu się zjeżyła, a z gardła wydobył się głuchy warkot. Nie miał zbyt dobrego wzroku i wiedząc o tym, nadrabiał brak gorliwością i węchem. Toteż główną obozową bramę zobaczył dopiero wtedy, kiedy obaj z panem wyszli przez furtkę przed obóz.
Brama wyglądała tak dziwnie, że trudno sobie to było wyobrazić. Była po prostu otwarta na oścież i poskrzypywała na wietrze pętlami z zardzewiałego drutu. I nikt nie biegł do niej, krzycząc i strzelając, żeby ją natychmiast zamknąć (…).
A co się stało z wieżą strażniczą! Zupełnie oślepła. Jeden reflektor, zaniesiony śniegiem, poniewierał się na dole, drugi, wyszczerzywszy rozbite szkło, wisiał na przewodzie. Zniknął z wieży i gdzieś przepadł biały kożuch z uszanką i zwróconym zawsze lufą w dół żłobionym automatem (…).
Pan patrzył nań z nieprzyjemnie skrzywionymi wargami. W oczach pana – w dwu cudownych krążkach zmętniałego błękitu – nie było ani odrobiny współczucia; tylko chłód i drwina. Rusłanowi chciało się rozpłaszczyć i popełznąć na brzuchu, chociaż wiedział, że prośby i skargi są daremne (…).
– No co, dalej? – spytał pan. – A może wolisz bliżej domu? – Obejrzał się na bramę i powoli ściągnął z ramienia automat. – Jeden diabeł, można i tu…
Dzień upadku
Rusłan zadygotał; nagły atak ziewania zaczął mu wyłamywać szczęki. Ale przemógł się i wstał. Inaczej nie mógł. Zwierzę spotyka na stojąco to, co najgorsze. A Rusłan zrozumiał już, że właśnie to, w ten dzień, do niego przyszło, że przed minutą już się stało i że tego, co nastąpi, nie da się uniknąć. I nawet nie ma kogo za to winić. Bo kogo winić, jeśli już i Rusłan przestał rozumieć, o co chodzi?
Wiedział dobrze, co spotyka psa, który przestaje rozumieć, o co chodzi. Żadne poprzednie zasługi wówczas nie pomagają. Za jego czasów jako pierwszego spotkało to Reksa, bardzo doświadczonego i ambitnego psa, ulubieńca panów, któremu Rusłan za młodu bardzo zazdrościł.
Dzień upadku Reksa był najzwyklejszy w świecie, żaden z psów niczego nie przeczuł. Jak zwykle przyjęto wtedy kolumnę od warty obozowej, jak zwykle przeliczono ją i wypowiedziano zwykłe słowa. I właśnie tu, zaledwie odeszli od bramy, jeden z więźniów zawrzeszczał dziko, jakby go ktoś ugryzł, i zaczął biec, gdzie oczy poniosą.
(…) jeszcze nie przebrzmiał jego okrzyk, a już, w trzy czy cztery lufy, zagrzechotały automaty, a cekaemista z wieży też dołożył swoje. Aż dziw, że dwunogi są czasem zdolne do takich głupstw! Ale tym głupstwem więzień zaszkodził Reksowi, który szedł obok i winien był mieć się na baczności, i przeczuć wszystko zawczasu, a skoro już się zagapił i popełnił przeoczenie – rzucić się za uciekinierem i natychmiast zwalić go z nóg.
A tymczasem Reks, porwany widowiskiem, siadł z wywieszonym językiem i pozwolił, żeby jeszcze trzech więźniów naruszyło szyk i wymachując rękami, krzyczało na panów. Szybko zagnano ich kolbami na miejsca, psy też pomogły, a Reks nawet nie wziął udziału!
Czytaj też: Poradnik przetrwania w radzieckim łagrze. Lektura tylko dla ludzi o mocnych nerwach
Za druty
(…) Pan Reksa odciągnął go i w obecności wszystkich porządnie kopnął w brzuch. Tego dnia Reksowi pozwolono jeszcze na konwojowanie, ale wszystkie psy zrozumiały, że sprawa jest przesądzona. I Reks zrozumiał to najlepiej ze wszystkich.
Po służbie przez cały wieczór przeżywał swoją hańbę. Leżał jak nieżywy z nosem utkwionym w kącie boksu, nie dotknął jedzenia, a nocą wył tak, że psy nie mogły zmrużyć oczu i męczyły je straszne przeczucia. Rano pan Reksa przyszedł do niego i chociaż Reks skomlał i lizał mu buty, na nic się to nie zdało.
Został zaprowadzony w pole, za druty, wszyscy usłyszeli krótką serię i już nie wrócił. Nie żeby od razu zupełnie zniknął: jeszcze przez kilka dni w obozie odczuwało się jego obecność, a opodal drogi psy widziały jego wzdęty bok, po którym chodziły wrony. Wspominały wtedy straszny błąd Reksa.
A potem nie zostało z niego śladu. Jego boks wymyto wodą i mydłem, zmieniono miskę i ściółkę, na drzwiach zawieszono inną tabliczkę i zamieszkał tam nowo przybyły Amur, który miał jeszcze wszystko przed sobą.
Wcześniej czy później czekało to wszystkich.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki „Wierny Rusłan” Gieorgija Władimowa, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Rebis.
KOMENTARZE (2)
zbydlecenie było od początku do końca i niczym się to nie różni od naszej pismilicji bijącej kobiety, senatora mordującego psa czy stosów palonych w imię wiary przez sektę watykańską
Alez w Tobie jadu i nienawiści człowieku… i w konsekwencji mieszania faktów. Widze, ze jedyne hasło, Twoim zdaniem na poziomie to :wylemparciać i gwiazdki. To dopiero zbydlęcenie.