Kim był pierwszy dyrektor elektrowni? Dlaczego w Prypeci mieszkali głównie młodzi ludzie z małymi dziećmi? I skąd wziął się tam... basen?
Wieczorem 6 marca 1986 roku, gdy ożywiony Michaił Gorbaczow wystąpił w roli gospodarza urządzonego w Pałacu Kremlowskim przyjęcia dla zagranicznych gości zjazdu – w większości przedstawicieli partii komunistycznych, którzy przybyli do Moskwy na koszt sowieckiego państwa – delegaci opuszczali Moskwę na pokładach samolotów, w pociągach i samochodach. Wiktor Briuchanow i inni członkowie kijowskiej delegacji wsiedli do nocnego pociągu jadącego do stolicy Ukrainy.
Nazajutrz rano byli w Kijowie, gdzie powitali ich partyjni funkcjonariusze. Były uściski ramion i dłoni oraz kwiaty dla kobiet delegatów – następnego dnia, w sobotę, 8 marca, wypadał Międzynarodowy Dzień Kobiet, powszechnie obchodzony w Związku Sowieckim. Zdjęcie zrobione przez fotoreportera na kijowskim dworcu głównym rankiem 7 marca ukazywało Briuchanowa w futrzanej czapce i kożuchu, otoczonego przez pozostałych delegatów; jednym z nich była kobieta trzymająca bukiet goździków. Briuchanow musiał kupić kwiaty dla żony Walentyny, lecz jazda samochodem do domu miała jeszcze potrwać ponad dwie godziny – odległość z Kijowa do Prypeci wynosiła sto pięćdziesiąt kilometrów.
Kierowca firmowego samochodu przyjechał po niego na dworzec i ruszyli aleją Moskiewską w kierunku szosy PO2. Prowadziła ona na północ od Kijowa wzdłuż Zbiornika Dnieprzańskiego, który stworzono dla potrzeb hydroelektrowni zbudowanej tam w latach sześćdziesiątych, po czym skręcała na północny wschód w stronę miasta Iwanków, wiodąc przez brzozowe zagajniki, a w pobliżu Czarnobyla przez obszar lasów sosnowych.
Briuchanow po raz pierwszy podróżował szosą Kijów–Prypeć autobusem w zimie 1970 roku, gdy miasto Prypeć jeszcze nie istniało. Był młody i pełen zapału. Nominacja na dyrektora elektrowni jądrowej w tak młodym wieku stanowiła nie lada osiągnięcie, ale przez pewien czas żadnej elektrowni nie było. Musiał ją dopiero zbudować – elektrownię, swoje biura razem z domem dla swojej rodziny: żony Walentyny, ich dziewięcioletniej córki Lilii oraz rocznego syna Olega. Wynajął pokój w podupadłym hotelu w niewielkim mieście Czarnobylu – w języku rosyjskim Czernobyl – którego nazwą miano obdarzyć przyszłą elektrownię. Rozłożył dokumenty na łóżku i zaczął analizować wstępne wersje planów budowy oraz umowy na wykonanie pierwszych tymczasowych budynków w miejscu wybranym dla nowego zakładu przemysłowego i nowego miasta. Budowa miała się rozpocząć za rok.
Tymczasem młoda rodzina Briuchanowa została w Słowiańsku, liczącym wówczas sto dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców mieście w Donieckim Zagłębiu Węglowym na wschodzie Ukrainy, gdzie poprzednio pracował. Słowiańsk miał się stać znany w 2014 roku jako miejsce, gdzie zaczął się rosyjsko-ukraiński konflikt zbrojny i gdzie zginęli pierwsi uczestniczący w nim ludzie. Walki tam były tak zażarte, ponieważ Słowiańsk stanowił lokalny węzeł drogowy i kolejowy, a także ważny ośrodek przemysłowy. Właśnie dlatego Briuchanow wylądował tam w roku 1966 – pracował w elektrowni, która wytwarzała energię elektryczną ze spalania miejscowego węgla.
Pierwsza elektrownia, w której pracował, znajdowała się w Angrenie, niedaleko Taszkientu, stolicy Uzbekistanu, gdzie się urodził 1 grudnia 1935 roku. Był najstarszym z dzieci w dużej rodzinie z klasy robotniczej, która przybyła do tego miasta z Saratowa nad Wołgą. Z lat drugiej wojny światowej zapamiętał tylko tyle, że był stale głodny. W wieku dwudziestu czterech lat ukończył miejscowy Instytut Politechniczny i zatrudnił się w pobliskim Angrenie. Właśnie tam poznał Walentynę, która również pracowała w elektrowni; dodatkowo studiowała wieczorowo w miejscowej uczelni. Urzekły go jej oczy – jak później wspominał, czuł, że mógłby w nich utonąć.
Gdy Walentyna po raz pierwszy natknęła się na nazwisko Wiktora w lokalnym czasopiśmie, on zyskiwał już sławę jako kompetentny i sumienny inżynier. W ciągu zaledwie roku został kierownikiem swojego wydziału i Walentyna pomyślała: „Boże broń mieć takie nazwisko” – pochodziło ono od rosyjskiego słowa „brzuch” albo po prostu było z nim zgodne. Już niebawem, poznawszy człowieka noszącego to nazwisko, młodego, szczupłego i energicznego Wiktora, miała zapomnieć o swoich obawach. Zdobył jej serce, w dowód swojej miłości obsypując ją kwiatami. Samochody przyjeżdżające z pobliskich Gór Kuramińskich przywoziły dzikie tulipany, a Wiktor przynosił ich do domu wystarczająco dużo, by zastawić wazonami wszystkie parapety. Rok później się pobrali i byli w Angrenie bardzo szczęśliwi.
Kres życia w tulipanowym raju Briuchanowów nastał wczesnym rankiem 26 kwietnia 1966 roku, dokładnie dwadzieścia lat przed katastrofą w Czarnobylu. W ów wtorek potężne trzęsienie ziemi zniszczyło niemal całe śródmieście Taszkientu, rodzinnego miasta Briuchanowa, położonego w odległości stu dwunastu kilometrów od Angrenu. Ponad dwieście trzydzieści budynków biurowych i ponad siedemset sklepów oraz kawiarń zostało albo całkowicie zniszczonych, albo przestało się nadawać do użytku. Jakimś cudem wskutek trzęsienia ziemi zginęło zaledwie osiem osób, wiele jednak doznało obrażeń, a blisko trzysta tysięcy, niemal jedna trzecia ludności miasta, obudziło się bez dachu nad głową. Byli wśród nich rodzice Wiktora, których ceglany dom mocno popękał i był bliski zawalenia się. Dla Walentyny Briuchanowej okazało się to zbyt trudne do zniesienia. A gdyby kolejne trzęsienie ziemi zniszczyło Angren tak jak Taszkient? Co by się stało z nimi oraz ich małą córką? Chciała, żeby się przeprowadzili. Zachęcony przez żonę Wiktor zaczął się dowiadywać o pracę w elektrowniach w innych częściach Związku Sowieckiego. Okazało się, że na Ukrainie szukają ludzi takich jak on. Briuchanowowie spakowali walizki i pojechali do Słowiańska, gdzie Wiktor szybko awansował w hierarchii na kierownika wydziału turbin, a potem głównego inżyniera elektrowni.
Gdy Briuchanowowie przybyli na miejsce, słowiańska elektrownia wciąż się rozrastała. Nowy blok energetyczny – jak wspominał później Wiktor, największy w Związku Sowieckim – był w budowie. Briuchanow podjął wyzwanie i niebawem po raz kolejny okazał się zdolnym inżynierem i organizatorem. Faza rozruchu nowych bloków stawiała szczególnie wysokie wymagania, lecz Briuchanow bez trudu poradził sobie ze stresem, pertraktując z ekipami budowlanymi, które nie dotrzymywały bardzo ważnych terminów, i równocześnie wykonując normy produkcji energii. Briuchanow, pracowity, kompetentny i spokojny milczek, wydawał się stworzony do takich sytuacji. Dzięki temu dostrzeżono go w Kijowie i wiosną 1970 roku zaproponowano mu pracę, która wymagała cech, jakimi wykazał się w Słowiańsku, tyle że w znacznie większym wymiarze. Władze chciały powierzyć mu budowę elektrowni, która miała powstać w okolicach Czarnobyla, z dala od uzbeckich i ukraińskich zagłębi węglowych, a potem kierowanie nią. Ta nowa elektrownia nie potrzebowała węgla. Zamiast niego miała wykorzystywać paliwo jądrowe.
Dla młodego inżyniera nie była to decyzja łatwa. Poprosił żonę o radę. Walentyna obawiała się tej zmiany: chodziło przecież o elektrownię jądrową, a Wiktor był specjalistą od turbogeneratorów, nieznającym się zupełnie na reaktorach i energii jądrowej. W Kijowie powiedziano mu jednak, że elektrownia to elektrownia. Zwierzchnicy w Moskwie wyrazili zgodę. W sytuacji gdy energetyka jądrowa dopiero powstawała, inżynierów mogących budować elektrownie tego typu było niewielu. Briuchanow przyjął wyzwanie. Zanim jednak został ekspertem od energii jądrowej, musiał się stać znawcą budownictwa – zadanie niełatwe i zajęcie początkowo bardzo niewdzięczne. W pierwszym okresie żałował swojego wyboru, ale później zmienił zdanie. „Niczego nie żałuję” – wyznał reporterowi w dniu swoich pięćdziesiątych urodzin w grudniu 1985 roku.
Jeszcze mniej powodów, by czegokolwiek żałować, miał w marcu 1986 roku, gdy wrócił ze zjazdu partii w Moskwie i pod kijowskim dworcem kolejowym wsiadł do służbowego samochodu, żeby wrócić do Prypeci. Szosa Kijów–Prypeć stanowiła wąską, bardzo ruchliwą jednopasmówkę. Zarówno elektrownia jądrowa, jak i sąsiadujące z nią miasto pod względem zaopatrzenia były w dużej mierze zdane na tę drogę.
Wiozący Briuchanowa kierowca znał ją niemal na pamięć – jego szef stale kursował między tymi dwoma miastami. Partyjni dygnitarze, ministrowie i szefowie wydziałów urzędowali w Kijowie i dyrektor musiał tam jeździć na liczne zebrania. Do tego dochodziły tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy zezwoleń oraz innych dokumentów wymagających podpisów i pieczątek, które można było zdobyć jedynie w Kijowie. Po niemal dwugodzinnej jeździe przez zalesione i wciąż zaśnieżone tereny samochód Briuchanowa wreszcie dotarł do Czarnobyla. Po lewej stronie stała betonowa konstrukcja z nazwą miasta oraz pomnik Włodzimierza Lenina. Przed sobą mieli centralny plac, dość duży jak na miasto, którego liczba mieszkańców nie przekraczała czternastu tysięcy.
Mimo wybudowania elektrowni jądrowej i gwałtownie powiększającego się miasta Prypeci kilkanaście kilometrów na północ Czarnobyl zdołał pozostać prawie taki sam, jaki był dziesięć, dwadzieścia czy nawet trzydzieści lat przed tym, zanim jego nazwę nadano tutejszej elektrowni. Prypeć stała się symbolem zindustrializowanego socjalistycznego jutra, podczas gdy Czarnobyl pozostał odzwierciedleniem wiejskiej przedsocjalistycznej przeszłości. W tym mieście nad Prypecią i porcie, który zapewniał dawniej środki do życia pokoleniom jego mieszkańców, znajdowały się liczne budowle pochodzące sprzed rewolucji.
O osadzie Czarnobyl wspomniano po raz pierwszy w kijowskiej kronice w roku 1193. Była położona na terenach łowieckich kijowskich książąt, którzy władali rozległym średniowiecznym państwem rozciągającym się od Karpat na zachodzie do nadwołżańskich miast na wschodzie. Kronika ta nie wyjaśniła genezy nazwy miasta, ale uczeni mieli w końcu wskazać na obfitość bylicy pospolitej, czyli Artemisia vulgaris, krzewu, który łatwo rozpoznać po czarnym lub ciemnoczerwonym kolorze gałęzi. Słowo czornyj znaczy po ukraińsku czarny. Tak oto Czarnobyl lub Czernobyl wziął swą nazwę od tego krzewu, co pozwoliło przyszłym pokoleniom skojarzyć czarnobylską katastrofę z biblijnym proroctwem dotyczącym gwiazdy zwanej Piołunem.
W Apokalipsie św. Jana jest napisane:
I trzeci anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi potruło się od wód, bo stały się gorzkie.
Bylica pospolita, od której nazwano miasto Czarnobyl, nie jest krzewem identycznym jak wspomniana w Biblii bylica piołun (Artemisia absinthium), ale dla wielu, włącznie z prezydentem Ronaldem Reaganem, była na tyle podobna, by doszli do wniosku, że katastrofa w Czarnobylu została przepowiedziana w Piśmie Świętym.
Pomijając biblijne proroctwo, Czarnobyl przez niemal całe swoje dzieje pozostawał w centrum północnoukraińskiego pustkowia. Od połowy XIV wieku rządy książąt kijowskich nad tym regionem zostały zastąpione panowaniem wielkich książąt litewskich, a następnie polskich królów. Kozacy zajęli to terytorium w połowie XVII wieku, ale po kilku latach musieli je oddać Polakom. Miasto stało się prywatną własnością lokalnych magnatów. W historii powszechnej zatarła się pamięć o większości władców i mieszkańców Czarnobyla, z wyjątkiem pewnej młodej kobiety, Rozalii Lubomirskiej, córki właściciela miasta, która miała nieszczęście znaleźć się w Paryżu w trakcie rewolucji francuskiej. Maksymilian Robespierre postawił ją przed sądem za bliskie związki z rodziną królewską i rzekome spiskowanie przeciwko rewolucji. W czerwcu 1794 roku poniosła śmierć pod gilotyną w stolicy Francji. Miała dwadzieścia sześć lat. Jej obraz ocalał na płytce ściennej w jej dawnym czarnobylskim pałacu, który później przekształcono w oddział neurologiczny miejscowego szpitala.
Rewolucja francuska doprowadziła do śmierci najbardziej znanej w świecie mieszkanki Czarnobyla, natomiast rewolucja bolszewicka 1917 roku – do likwidacji wielu jego szeregowych mieszkańców. Blisko sześćdziesiąt procent dziesięciotysięcznej ludności miasta stanowili ortodoksyjni Żydzi, zaproszeni tam pod koniec XVII wieku przez jego polskich właścicieli. Przed rewolucją Czarnobyl zyskał sławę jednego z centrów chasydyzmu na Ukrainie. Duchowymi przywódcami czarnobylskich Żydów byli rabini z dynastii chasydzkiej założonej w drugiej połowie XVIII wieku przez rabbiego Menachema Nachuma Twerskiego, ucznia Baal Szem Towa – twórcy chasydyzmu – który sam był jednym z pionierów tego ruchu. Książka rabbiego Twerskiego, Meor ejnajim (Światło oczu), stała się klasycznym tekstem chasydów, a jego synowie i wnukowie zostali rabinami w wielu miastach Ukrainy.
Czarnobylscy rabini słynęli ze zbiórek pieniędzy na cele dobroczynne. Na początku XX wieku w mieście działało wiele żydowskich domów modlitewnych, funkcjonowały szkoła dla żydowskich dziewcząt oraz przytułek. Żydzi z Czarnobyla ucierpieli niewspółmiernie w okresie rewolucji i wojny domowej, która po niej wybuchła, nie tylko ze strony przechodzących przez miasto oddziałów wojskowych, lecz także od band maruderów, których członkowie często byli werbowani przez miejscowych watażków w ukraińskich i białoruskich wioskach na tym terenie.
Dość sporo miejscowych młodych Żydów trzymało stronę bolszewików – siły politycznej i wojskowej, która okazała się najżyczliwsza wobec żydowskiej biedoty i zaproponowała im najkrótszą drogę do emancypacji. Z obwodu czarnobylskiego pochodził jeden z przywódców rewolucyjnej transformacji, prawa ręka Stalina, Łazar Kaganowicz. W połowie lat dwudziestych Kaganowicz został pierwszym sekretarzem partii komunistycznej na Ukrainie i nadzorował politykę korienizacji, czyli powrotu do korzeni, która tymczasowo powstrzymała kulturową rusyfikację miejscowej ludności i sprzyjała rozwojowi kultury ukraińskiej i żydowskiej.
Kiedy jednak polityka Stalina się zmieniła, zmianie uległa też rola, jaką Kaganowicz odgrywał na Ukrainie. Na początku lat trzydziestych stał się on jednym z głównych sprawców Hołodomoru, Wielkiego Głodu na Ukrainie, który pozbawił życia blisko cztery miliony ocalałych z rewolucji i wojny domowej ludzi oraz dzieci, które spłodzili w następnych latach. W samym obwodzie kijowskim zmarło około miliona osób. W rodzinnym okręgu Kaganowicza, Chabnem, śmierć poniosło prawie siedemnaście procent mieszkańców. Dziesiątki tysięcy nie przetrwały głodu i nie dożyły dokonanego w 1934 roku – zapewne w uznaniu lojalności syna tej ziemi nie wobec niej, lecz wobec swojego szefa w Moskwie – przemianowania Chabnego na Kaganowicze-1, a przysiółka Kabany, gdzie w 1893 roku urodził się ów partyjny dygnitarz, na Kaganowicze-28.
Potem przyszły potworności drugiej wojny światowej. Niemcy wkroczyli do Czarnobyla 25 sierpnia 1941 roku. Niespełna trzy miesiące później, 19 listopada, władze okupacyjne nakazały, by czterystu pozostałych w mieście Żydów zgromadziło się koło synagogi. Potem zaprowadzono ich na teren żydowskiego kołchozu o nazwie Nowy Świat. Tam zostali rozstrzelani z karabinów maszynowych w rowie przeciwczołgowym, który część z nich pomogła wykopać na rozkaz dowódców Armii Czerwonej w daremnej próbie zatrzymania hitlerowskich najeźdźców. Był to niemal koniec żydowskiej społeczności Czarnobyla. Gdy zimą 1970 roku Briuchanow wynajął pokój w tamtejszym hotelu, w mieście, gdzie Żydzi stanowili kiedyś większość, mieszkało zaledwie sto pięćdziesiąt żydowskich rodzin. Jedną z synagog przekształcono w siedzibę lokalnego komisariatu wojskowego.
Czarnobylscy Żydzi, którzy przeżyli Holokaust, znaleźli schronienie w oddziałach partyzanckich rozlokowanych w okolicznych lasach. Organizowane przez komunistów grupy, do których werbowano miejscowych ukraińskich i białoruskich chłopów, działały w tym regionie od jesieni 1941 roku. Stopniowo jednak niemrawa wojna między wspieranymi przez komunistów partyzantami a zorganizowaną przez Niemców policją (do której włączyli miejscowe kadry) przekształciła się w wendetę. Egzekucje schwytanych partyzantów oraz, gdy szala wojny przechyliła się na drugą stronę, policjantów odbywały się publicznie, jeszcze bardziej znieprawiając miejscową ludność. Wyrównywanie rachunków wśród krewnych ludzi zaangażowanych w ten konflikt miało trwać jeszcze długo po zakończeniu wojny.
Jesienią 1943 roku Armia Czerwona odbiła Czarnobyl i jego okolice z rąk Niemców po długiej i krwawej walce. Gra szła o czarnobylski port nad Prypecią, centrum aktywności gospodarczej miasta, a także o mosty na rzece oraz pobliską stację kolejową. Armia Czerwona poniosła olbrzymie straty w ludziach. Straciła też dziesięciu najdzielniejszych w swoich szeregach – żołnierzy i oficerów odznaczonych najwyższym medalem państwowym, Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Sowieckiego. Miejscowej ludności długo oczekiwane wyzwolenie od narodowych socjalistów przyniosło kolejne ofiary śmiertelne i biedę. Po opanowaniu regionu przez Armię Czerwoną tamtejsi mężczyźni zostali natychmiast powołani i wcieleni do wojska. Wielu tych, którzy przeżyli okupację, rzucono do walki bez broni, przeszkolenia, a nawet mundurów, więc ginęli już na peryferiach swoich miast i wiosek.
Gdy wiozący Briuchanowa samochód przekraczał granice miasta, dyrektor rozpoznał znajomą sylwetkę po prawej stronie drogi. Był to posąg sowieckiego żołnierza upamiętniający mieszkańców wsi Kopaczi, którzy ponieśli śmierć na wojnie, oraz czerwonoarmistów, którzy zginęli w walkach o tę wieś w roku 1943. Lista tych pierwszych była znacznie dłuższa. Żołnierzy, którzy polegli w sześciotygodniowej batalii o miasto, pochowano w miejscu nazwanym później Parkiem Chwały. Parkowa Aleja Bohaterów wiodła do obelisku z wiecznym zniczem płonącym u jego podstawy. „Wojennym oswobodzicielom z mas pracujących okręgu czarnobylskiego, maj 1977” – napisano na jednym z pomników. Obok napisu widnieją tabliczki z nazwiskami generałów Armii Czerwonej i nazwami oddziałów, którymi dowodzili w bitwie o miasto.
Przez lata Briuchanow uczestniczył w dość wielu okolicznościowych uroczystościach odbywających się w czarnobylskim Parku Chwały 9 maja, w sowieckim Dniu Zwycięstwa. Kult bohaterów wielkiej wojny ojczyźnianej, jak w żargonie sowieckim nazwano konflikt sowiecko-niemiecki z lat 1941–1945, upamiętniał tylko tych, którzy zginęli, nosząc mundur Armii Czerwonej. O reszcie w dużej mierze zapomniano. Nie było miejsca na pomniki ofiar Holokaustu ani Hołodomoru. Obie te potworności pozostały zapomniane.
Kilka minut później Briuchanow zobaczył już na horyzoncie wielką białą rurę wieży chłodniczej czarnobylskiej elektrowni. Tam właśnie zgodnie z oficjalną sowiecką narracją ustępowały mroki przeszłości: cud postępu technicznego miał niebawem zapewnić krajowi pomyślną przyszłość. Na prawo od kanału, wzdłuż którego podążał samochód, pojawiły się mury piątego bloku energetycznego, który wciąż był w budowie i który otaczały potężne, wysokie dźwigi. Następnie oczom dyrektora ukazały się białe ściany czynnych bloków: trzeci i czwarty mieściły się w jednym wielkim budynku; pierwszy i drugi blok były oddzielone.
Teren w pobliżu wsi Kopaczi został wybrany na miejsce budowy elektrowni w grudniu 1966 roku. Poszukiwanie odpowiedniej lokalizacji rozpoczęło się rok wcześniej, od notatki od zastępcy szefa ukraińskiego rządu, Ołeksandra Szczerbania, do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Ukrainy (KPU). Szczerbań, były wiceprzewodniczący Ukraińskiej Akademii Nauk i wczesny entuzjasta energii jądrowej, krytykował brak infrastruktury energetycznej na Ukrainie, przewidując spowolnienie rozwoju gospodarczego republiki, jeżeli szybko nie zostaną znalezione nowe źródła energii.
Szczerbań wiedział, że w 1964 roku w Rosji uruchomiono dwie elektrownie jądrowe, i opowiadał się za budową trzech takich elektrowni na Ukrainie: jednej na południu, drugiej na zachodzie, a trzeciej w okolicach Kijowa. Szybko zyskał poparcie swojego zwierzchnika, szefa ukraińskiego rządu, Wołodymyra Szczerbyckiego, oraz szefa Szczerbyckiego, pierwszego sekretarza KPU, Petra Szełesta, który był również członkiem wszechzwiązkowego Biura Politycznego. Szełest napisał do Moskwy, domagając się włączenia propozycji Szczerbania do ogólnokrajowych planów budowy nowych elektrowni jądrowych. W odpowiedzi rząd Związku Sowieckiego zatwierdził budowę jednej elektrowni jądrowej na Ukrainie. Kijów nie był zbytnio rozczarowany zmniejszeniem liczby planowanych elektrowni: ważne było to, że republika wykorzysta jądrową koniunkturę i uzyska coś, co wówczas uważano za technologię nowatorską.
Jesienią 1966 roku Wołodymyr Szczerbycki wydał rozporządzenie nakazujące rozpoczęcie prac przygotowawczych do budowy obiektu, który wówczas nazywano „Centralną Ukraińską Elektrownią Jądrową”. Komisja utworzona w Kijowie w listopadzie tamtego roku szybko doszła do wniosku, że nie ma lepszego miejsca pod jej budowę niż teren w pobliżu Kopaczi. Była to dość duża osada, licząca ponad tysiąc mieszkańców, ale wokół niej rozciągały się obszary słabo zaludnione. Kopaczi znajdowała się wystarczająco daleko od dużych i mniejszych miast, jak również od terenów rekreacyjnych – inne miejsce zostało odrzucone, ponieważ leżało zbyt blisko takiego terenu. Była również położona blisko rzeki Prypeci, co stanowiło niezbędny warunek dla działania elektrowni jądrowej, nie był to jednak obszar bagnisty. Nie mniej ważna okazała się bliskość stacji kolejowej – linię kolejową poprowadzono tamtędy w pierwszej sowieckiej pięciolatce, a budowę rozpoczęto za rządów syna tej ziemi, Łazara Kaganowicza.
Z zaproponowaną lokalizacją były, co prawda, pewne problemy. Poziom wód gruntowych okazał się zbyt wysoki i żeby zapewnić budowlom mocne fundamenty, trzeba byłoby nawieźć mnóstwo ziemi. Kopaczi znajdowała się daleko od źródeł zaopatrzenia w materiały budowlane, w tym kruszywo i granit; na miejscu dostępny był jedynie piasek. Rzeczoznawcy budowlani uznali jednak, że te problemy da się rozwiązać. Ponieważ teren ten nie był zbyt urodzajny, przekształcenie go w strefę przemysłową miałoby znikomy wpływ na gospodarkę rolną. Przyszły staw chłodzący – zbiornik potrzebny do prawidłowego funkcjonowania zakładu – miał zająć największą część obszaru przeznaczonego pod budowę elektrowni oraz sąsiadującego z nią miasta, łącznie ponad tysiąc czterysta hektarów pastwisk, sto trzydzieści hektarów lasu, dziewięćdziesiąt sześć hektarów ziemi uprawnej oraz pięćdziesiąt hektarów ogródków uprawianych przez miejscową ludność.
Kopaczi uznano za najlepszą z szesnastu lokalizacji rozważanych przez komisję. Dwa człony nazwy elektrowni – „Centralna Ukraińska” – zmieniono w końcu na „Czarnobylska”. „Centrum” przesunęło się na północ, ku samej granicy z Białorusią. Nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek konsultowano się w tej sprawie z Białorusinami.
Budowa elektrowni rozpoczęła się pod czujnym okiem Briuchanowa. Latem 1970 roku przeniósł on swoją siedzibę z wynajętego w hotelu pokoju do biura o powierzchni niespełna sześciu metrów kwadratowych w przewoźnym baraku robotników budowlanych. Stamtąd dowodził rosnącą grupą inżynierów, doglądał ekip budowlanych i udawał się do ludzi piastujących wysokie urzędy w Kijowie i Moskwie. Grigorij Miedwiediew, który przybył do czarnobylskiej elektrowni zimą 1971 roku, by objąć stanowisko zastępcy głównego inżyniera, miał wspomnienia sielskiego Czarnobyla z czasów rozpoczęcia budowy:
Dookoła rzadki sosnowy zagajnik i jak nigdzie indziej wonne powietrze. Piaszczyste wzgórki porośnięte karłowatym lasem, łysiny czystego żółtego piasku na tle ciemnozielonego mchu. Śniegu nie ma. Gdzieniegdzie wygrzana słońcem młoda trawa. Cisza i dziewiczość natury.
Ta cisza nie trwała długo. Pracujące całą dobę koparki szybko usunęły blisko siedemset tysięcy metrów sześciennych ziemi pod fundamenty nowego bloku energetycznego. W sierpniu 1972 roku Petro Nieporożny, wszechzwiązkowy minister energetyki i elektryfikacji, odwiedził miejsce budowy, by być świadkiem wylewania pierwszych betonowych fundamentów. Wygłoszono przemówienia i złożono obietnice, lecz budowa i oddanie reaktora do eksploatacji trwały znacznie dłużej, niż oczekiwały władze. Blok miał pracować w 1975 roku, ale były trudności z dostawą części do reaktora i jego oprzyrządowania. W kwietniu 1975 roku, gdy pierwotny termin realizacji nie został dotrzymany, Wołodymyr Szczerbycki, który z przewodniczącego rady ministrów republiki awansował na stanowisko pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Ukrainy, zwrócił się bezpośrednio do Moskwy. Sytuacja wreszcie zaczęła się zmieniać i niezbędny sprzęt się pojawił. W sierpniu 1977 roku w rdzeniu reaktora umieszczono pierwsze paliwo jądrowe. We wrześniu reaktor zaczął działać i został podłączony do sieci, a w grudniu Briuchanow podpisał dokumenty stwierdzające, że reaktor jest w pełni sprawny.
Dopiero wtedy z dyrektora odpowiedzialnego głównie za budowę elektrowni przeistoczył się w dyrektora odpowiedzialnego przede wszystkim za jej eksploatację. „Rok 1977 przejdzie do historii sowieckiej energetyki atomowej jako rok narodzin energetycznego olbrzyma nad Prypecią” – napisał z satysfakcją w jednej z czołowych ukraińskich gazet pod koniec roku. Rzeczywiście rozpoczęła się nowa epoka. W grudniu 1978 roku do sieci energetycznej podłączony został drugi blok. Trzy lata później, w grudniu 1981 roku, pierwsze kilowatogodziny energii elektrycznej wyprodukował blok trzeci, a blok czwarty uczynił to w grudniu 1983 roku.
Grudniowe daty ukończenia prac i podłączenia bloków energetycznych do sieci to nie przypadek. Naciski na uruchomienie reaktorów przed końcem roku kalendarzowego były ogromne – przywódcy partyjni i urzędnicy ministerialni pragnęli przedstawić osiągnięcia w swoich dorocznych sprawozdaniach, natomiast ekipy budowlane i personel techniczny nie otrzymaliby pokaźnych premii, gdyby nie wykonali zaplanowanych zadań przed końcem roku. „Co ciekawe, aż do 31 grudnia nikomu nie było wolno głośno mówić o niemożności rozpoczęcia produkcji energii w danym roku” – wspominał Anatolij Diatłow, energetyk jądrowy, który przybył do Prypeci w 1972 roku.
Żaden z bloków energetycznych nie został uruchomiony w terminie. Po przybyciu Diatłow zauważył nad wejściem do stołówki hasło wzywające robotników budowlanych oraz inżynierów do uruchomienia pierwszego reaktora w 1975 roku. Gdy rok 1975 minął, a reaktor nie działał, zmieniono „5” na „6”, a następnie na „7”. Co roku do Czarnobyla przyjeżdżał przedstawiciel ministerstwa i upierał się przy nowym nierealistycznym terminie, który nie mógł być dotrzymany, o czym wszyscy wiedzieli. „I początkowo panowała nerwowa atmosfera spowodowana silnym naciskiem na realizację harmonogramu prac, który był niewykonalny od chwili jego ustalenia – wspominał Diatłow. – Trudne spotkania robocze i wezwania do pracy nocą. Opóźnienia nieuchronnie się zwiększały, czujność słabła i zaczynała się normalna praca. Do czasu następnej inspekcji”.
Briuchanow doskonale pamiętał uruchomienie każdego kolejnego bloku. Często krytykował ekipy budowlane. Na zebraniu komitetu miejskiego partii w Prypeci ganił je, mówiąc: „Niekompetencja w wykonaniu, to znaczy w zakładowych warsztatach, ujawnia się na placach budowy w postaci niskiej jakości części i marnej pracy. Weźmy coś tak prostego jak wyznaczanie kątów. Krzywe otwory drzwiowe i okienne, krzywo przybite elementy wykończeniowe, rury wodno-kanalizacyjne zainstalowane pod nieprawidłowym kątem”. Briuchanow był w trudnym położeniu. To on musiał podpisywać dokumenty potwierdzające zadowalające wykonanie prac. Jeśli chodziło o jego szefów, to pragnęli meldować o wykonaniu planów, a robotnicy budowlani chcieli otrzymać premie, lecz on był odpowiedzialny za dobry stan i bezpieczeństwo bloków energetycznych. Problem polegał na tym, że władze były zarówno wykonawcą, jak i odbiorcą robót. Dyrekcje elektrowni i budowy odpowiadały przed tymi samymi szefami w centralach partyjnych w Kijowie i Moskwie. Gdyby Briuchanow za bardzo narzekał na problemy z jakością prac wykonywanych przez dyrekcję budowy, z łatwością mógłby stracić posadę.
W końcu samochód wiozący Briuchanowa dojechał do Prypeci, miasta, które zbudowano na jego oczach i z jego czynnym udziałem. Czasem myślał, że ma już dość tego miejsca. Czuł się zmęczony i chciał spróbować czegoś innego. Zapytali go w Moskwie, czy byłby zainteresowany wyjazdem za granicę, na przykład po to, żeby pomóc w budowie elektrowni jądrowej na Kubie, gdzie sowieccy architekci i inżynierowie zaczęli w 1983 roku budować pierwszy reaktor jądrowy w tym kraju. Były to jednak chwile słabości. Briuchanow został w Prypeci.
Miasto znajdowało się zaledwie trzy i pół kilometra na północ od elektrowni. Droga z niej przechodziła w główną ulicę Prypeci, szeroką aleję Lenina, z drzewami i kwiatami zasadzonymi w pasie rozdzielającym szerokie jezdnie prowadzące do głównego placu miasta. Tam znajdował się główny gmach administracyjny, mieszczący siedzibę partii i magistrat, pałac kultury zwany „Energetykiem” oraz hotel o nazwie Polissia, czyli Polesie, nawiązującej do wielkiego obszaru rozciągającego się na terenie niemal całej północnej Ukrainy – od Dniepru na wschodzie po granicę z Polską na zachodzie. Ów plac znajdował się na przecięciu dwóch głównych alei miasta, jednej, nazwanej na cześć Lenina, i drugiej, prostopadłej, upamiętniającej twórcę sowieckiego programu jądrowego, Igora Kurczatowa. Na rogu tych dwóch ulic stał zwrócony frontem do placu prypecki Biały Dom, dziewięciokondygnacyjny budynek, w którym mieszkała miejscowa elita.
Mieszkanie Briuchanowa znajdowało się na trzecim piętrze. Było jego drugim lokum w Prypeci. Pierwsze mieściło się trochę dalej przy alei Lenina, w pierwszym budynku mieszkalnym, który zbudowano tam w 1971 roku. Żeby się do niego wprowadzić, musiał mieć wówczas zgodę sekretarza partii w Kijowie – tak trudno było o mieszkanie w tym mieście w pierwszych latach jego istnienia i tak bardzo partia dbała, żeby nie urazić klasy robotniczej, tworząc wrażenie, iż w rozdziale dóbr i przywilejów faworyzuje kadrę kierowniczą. Nowe miasto miało być urzeczywistnieniem zasad socjalizmu, nie było w nim przyzwolenia na prywatne dacze. Urbaniści przewidywali, że w 1975 roku pomieści ono blisko dwanaście tysięcy pracowników elektrowni i robotników budowlanych. Oczekiwano, że w roku 1980, gdy rozpoczną pracę bloki trzeci i czwarty, liczba mieszkańców wzrośnie do osiemnastu tysięcy; potem miała się zmniejszyć do nieco ponad siedemnastu tysięcy i pozostać na tym poziomie przez następnych pięć lat. W rzeczywistości Prypeć rozwijała się znacznie szybciej, osiągając w 1986 roku poziom niemal pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Brak mieszkań nadal stanowił problem.
Przywódcy Komsomołu – Komunistycznego Związku Młodzieży – nadali miastu Prypeci i czarnobylskiej elektrowni jądrowej status komsomolskiego placu budowy, rekrutując do pracy młodych ludzi z całego Związku Sowieckiego. Większość tych, którzy przyjechali pracować w Prypeci, nie potrzebowała jednak specjalnej zachęty. Trudności z mieszkaniami w sowieckich miastach były powszechne, a w Prypeci budowano je szybciej i lepiej niż gdzie indziej. Jeśli chodziło o dostawy towarów konsumpcyjnych i produktów rolnych, miasto korzystało ze specjalnego statusu w kraju i republice, ponieważ energetyka jądrowa nadal była bardzo blisko związana z kompleksem militarno-przemysłowym obdarzonym szczególnymi przywilejami.
W połowie lat osiemdziesiątych w większości mniejszych i dużych miast Związku Sowieckiego kupno sera bądź kiełbasy stało się niemożliwe, ale w Prypeci te produkty były łatwo dostępne. Napisy w tamtejszym supermarkecie nie kłamały. Gorzej wyglądała sytuacja ze świeżym mięsem, którego braki często uzupełniano smalcem i kośćmi, ale z drugiej strony wokół miasta znajdowały się wsie, gdzie można było kupić mięso i mleko. Życie w Prypeci było stosunkowo dostatnie i wielu ludzi, zwłaszcza z pobliskich wsi, pragnęło się tam przeprowadzić. Znalazłszy się w tym mieście, często w roli robotników budowlanych, wszyscy chcieli pracować w elektrowni jądrowej, gdzie za wypełnianie i przekraczanie norm produkcyjnych można było otrzymać premie.
Większość osób przybywających do nowego miasta była młoda, stanu wolnego. Średni wiek mieszkańców Prypeci w 1986 roku wynosił dwadzieścia sześć lat. W mieście znajdowało się osiemnaście hoteli robotniczych dla singli, a większość mieszkań przeznaczano dla młodych rodzin. Nie dość że przeważająca część mieszkańców była młoda, to jeszcze ich dzieci, gdy już je mieli, były małe. W pięciu miejscowych szkołach podstawowych znajdowało się aż piętnaście klas równoległych, a w każdej uczyło się co najmniej trzydzieścioro dzieci. Natomiast w większości szkół wiejskich ledwie starczało uczniów do sformowania jednej klasy. W szkołach w innych miastach na ogół były najwyżej trzy równoległe klasy. Nic też nie wskazywało na spowolnienie tego trendu: w Prypeci co roku witano tysiąc noworodków.
W mieście znajdowały się dwa stadiony i dwa baseny pływackie, z których jeden nadawał się do rozgrywania zawodów międzynarodowych. Briuchanow był dumny z tego, co pomógł zbudować w Prypeci, denerwował go jednak fakt, że często musiał kierować fundusze elektrowni na projekty budowlane w mieście. Miasto było zarządzane oddzielnie przez kierownictwo partii i lokalne władze, ale ponieważ jego szkatuła często była pusta, podczas gdy elektrownia dysponowała ogromnym budżetem, miejscowe władze partyjne stale zabiegały u niego o dołożenie się do budowy nowych obiektów dla Prypeci. Briuchanow mógł powstrzymywać zapędy szefów miejskiego komitetu, nie mógł jednak odmówić funkcjonariuszom partyjnym na szczeblu regionu bądź republiki – przewyższali go w hierarchii partyjno-państwowej. Szczególnie namolny był pierwszy sekretarz komitetu w Kijowie, Hryhorij Rewenko, który w 1991 roku został szefem sztabu Gorbaczowa. W połowie lat osiemdziesiątych Rewenko przekonał Briuchanowa do budowy drugiego basenu, który miał spełniać standardy Światowej Federacji Pływackiej. Potem wystąpił z planem stworzenia lodowiska. Briuchanow się zjeżył: „Na całej Ukrainie nie było obiektu tej kategorii, a ja miałem go zbudować w swoim miasteczku?” – wspominał później. Mimo to przystał na tę propozycję.
Briuchanow zdawał sobie sprawę, że jego pracownicy potrzebują obiektów sportowych i będą z nich korzystać. To samo dotyczyło sklepów, jako że architekci zaplanowali tylko jeden supermarket. Miasto potrzebowało ich więcej i Briuchanow znajdował na nie pieniądze, od czasu do czasu wprowadzając w błąd banki – pożyczał fundusze na elektrownię i wydawał je na miejskie inwestycje. „Przywykliśmy do nieprawidłowości i zaczęliśmy je traktować niczym normę. Właśnie to jest takie okropne!” – skarżył się reporterowi kilka miesięcy przed moskiewskim zjazdem partii, nawiązując do konieczności zajmowania się problemami miasta, gdy jego czas i energia były potrzebne w elektrowni. „W tych kiepskich warunkach główną rzeczą jest zapewnienie niezawodności i bezpieczeństwa naszej pracy – powiedział, ciągnąc swoją litanię narzekań. – Cokolwiek się mówi, nie jesteśmy zwyczajnym przedsiębiorstwem. Nie daj Boże, żeby się nam przydarzył jakiś niefortunny wypadek – obawiam się, że nie tylko Ukraina, ale i cały Związek Sowiecki nie byłby w stanie poradzić sobie z taką katastrofą.
Na razie jednak dyrektor Briuchanow mógł zapomnieć o takich niepokojących myślach. Nareszcie był w domu. Czekał ich Międzynarodowy Dzień Kobiet, okazja, by złożyć życzenia żonie i spędzić czas z przyjaciółmi i kolegami. Córka nie mieszkała już w rodzinnym domu; wraz z mężem miała niebawem skończyć wydział medycyny w Kijowie. Briuchanowowie musieliby jej złożyć życzenia przez telefon, mieli jednak nadzieję, że niedługo będą gościli młodą parę w Prypeci. Córka spodziewała się dziecka i Briuchanow miał zostać dziadkiem. Ciężko pracował na wszystko, co osiągnął w życiu, ale musiał też przyznać, że życie źle się z nim nie obeszło. Wydawało się, że 1986 rok zaczął się szczególnie pomyślnie. Najpierw udział w zjeździe partii w Moskwie. Potem pogłoski, że ma otrzymać złoty medal Bohatera Pracy Socjalistycznej. Oznaczałoby to oczywiście konieczność przekroczenia norm produkcji energii, ale to nie była żadna nowość – przekraczał je już wcześniej.
Rankiem następnego dnia, 8 marca, główna gazeta regionalna opublikowała zdjęcie uśmiechniętego Briuchanowa w otoczeniu innych delegatów na zjazd po powrocie do Kijowa. Wyglądał na powściągliwego, może trochę zmęczonego, ale w zasadzie zadowolonego – jak człowiek panujący nad swoim losem i losem otaczających go ludzi.
KOMENTARZE (5)
Pewno to błąd tłumacza ale… Lecz tak bylica pospolita jak i piołun to byliny czyli rośliny zielne wieloletnie, a nie krzewy czy nawet krzewinki, tj. nie mają one – byliny, części zdrewniałych wieloletnich jak krzewy. Ich część nadziemna jest więc – w przeciwieństwie do krzewów, odtwarzana co roku w sezonie wegetacyjnym na nowo.
Ale rzeczywiście jedną z ukraińskich naz tej rośliny – byliny z rodzaju bylica, jest czornobyl – czarnobyl. Co ja jako pustelnik żywiący się korzonkami przecież, jak najbardziej muszę wiedzieć :)
Oczywiście ta ostatnia sentencja to żart, bowiem prawda (już niestety mocno) „historyczna” jest taka, że na studiach mych po prostu miałem botanikę, a ocena celująca z egzaminu z tego przedmiotu, co nie podlega dyskusji, mnie szczególnie zobowiązuje ;)
Fragment książki tutaj przedstawiony brzmi jednak – mimo tego powyżej przeze mnie wspomnianego „roślinnego” lapsusu, zachęcająco. Mam przy tym jednakowoż nadzieję, że co do innych kwestii merytorycznych np. technicznych, to tłumacz „podszedł” do nich, zabrał się za nie z wnikliwością temu należną, bardziej solidnie niż do tych stricte botanicznych.
No cóż sprawdziłem, tłumaczem jest tutaj, dodajmy wybitnym, Marek Fedyszak, który przetłumaczył już wiele znakomitych pozycji z bardzo różnych dziedzin literatury, idąc dalej i wiedzy; co oczywiście daje nadzieję, że odnośnie najistotniejszych zagadnień merytorycznych…
A co to za dziwny kraj Związek Sowiecki?bo nigdy nie słyszałem, Czy to leży gdzieś obok uSRAela i UPadliny?
…na szczęście to wyłącznie Pana „matrix”…
Widzisz czerwony bucku ze nawet poprawnej pisowni nie byles w stanie nauczyc, choc oswiata w komunie byla ogolnie dostepna. Jak sam widzisz czerwone imperium rozlozylo sie jak cialo trupa w goracy letni dzien, natomiast USA i Izreal ciesza sie dostatkiem i dobrobytem.