17 sierpnia 1944 roku w lesie niedaleko wioski Siekierno rozstrzelano około pięćdziesięcioosobową grupę Żydów. Byli to uciekinierzy z likwidowanego właśnie obozu pracy. Zbrodni dokonano... na rozkaz porucznika Armii Krajowej.
Góry Świętokrzyskie nie były miejscem bezpiecznym. A już na pewno nie w sierpniu 1944 roku, kiedy nadciągający Rosjanie i akcja „Burza” wprowadziły sporą nerwowość w szeregi okolicznych oddziałów Wehrmachtu, uaktywniając przy okazji wszelkie operujące na tym terenie oddziały partyzanckie.
W lasach otaczających niewielką wioskę Siekierno panował chaos – nikt nie był pewny, do kogo właściwie ma strzelać. Czy dalej walczyć z Niemcami, czy przeciwnie, podjąć z nimi jakąś formę współpracy przy zwalczaniu komunistycznej partyzantki? Takie pytanie stawiali sobie najbardziej zadeklarowani antykomuniści, głównie z Narodowych Sił Zbrojnych, ale tliły się one także w głowach dowódców niektórych oddziałów Armii Krajowej – zwłaszcza operujących na wschodzie.
A może zjednoczyć siły i ostatecznie pozbyć się Niemców? Jak wreszcie odróżnić wroga od przyjaciela, skoro oprócz zrzeszonych w różnych konspiracjach oddziałów pełno było w lasach najzwyklejszych band – z wyglądu nieróżniących się niczym od żołnierzy konspiracyjnych formacji, a często podszywających się pod zwolenników tej czy innej ideologii? Efekt był taki, że każdy strzelał do każdego, a przeżycie tego zamieszania stawało się na co dzień ważniejsze niż jakiekolwiek dalsze cele.
„Wymarzony azyl”?
A jednak dla kilkudziesięciu Żydów lasy siekierzyńskie musiały wydawać się wówczas wymarzonym azylem. Niespełna miesiąc wcześniej, w lipcu 1944 roku, udało im się uciec z niemieckiego obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej, będącego filią koncernu zbrojeniowego HASAG.
„Obóz pracy” brzmi może nieco lepiej niż „obóz zagłady”, ale w praktyce codzienne funkcjonowanie w oparach trotylu i piktryny nie tylko powodowało zabarwienie wszystkiego – ludzi i otoczenia – upiorną żółcią, ale też błyskawicznie wykańczało nawet najsilniejszych, wykończeni zaś byli rozstrzeliwani z mechaniczną wręcz regularnością. Czasem też masowo, a w Skarżysku-Kamiennej taka właśnie akcja miała miejsce zaledwie kilkanaście dni wcześniej, 25 lipca 1944 roku: Niemcy rozpoczęli likwidowanie obozu od zlikwidowania jego mieszkańców.
Uciekinierzy na polanie sklecili szałasy, żywność próbowali zdobywać w okolicznych wioskach, zwłaszcza w odległej o niespełna 4 km Kaczce, co jednak łatwe nie było – polanę zaludniało około pięćdziesięciu osób, w tym kilka kobiet i kilkoro dzieci, zapotrzebowanie było więc ogromne.
„Mają być rozstrzelani”
Prawdopodobnie właśnie problemy aprowizacyjne spowodowały, że niektórzy ze zbiegłych szukali pomocy również wśród lokalnej partyzantki, być może – co nie byłoby wyjątkiem – chcąc wstąpić w jej szeregi. Partyzanci jednak nie prowadzili wówczas rekrutacji. Podporucznik Jan Stec „Zygmunt” zeznawał kilka lat później:
Doszliśmy do pewnej miejscowości w lesie, gdzie napotkaliśmy obóz żydowski. Skąd ci Żydzi byli, nie wiem. (…) Kiedy „Grzegorz” oświadczył, że Żydzi ci z rozkazu „Zawiszy” mają być rozstrzelani, a mienie ich oddane „Zawiszy”, nie przypominam sobie, jak oddział cały na taki rozkaz zachował się.
Pamiętam tylko, że później „Grzegorz” wezwał spośród nas na ochotników do wystrzelania tych Żydów. Ochotników takich znalazło się zdaje się 8-miu i za wyjątkiem nazwiska Stanisław Kurowski ps. „Osa” spośród tych 8-miu innych nazwisk ja sobie nie przypominam. Ja wśród nich nie byłem. Gdy tych 8-miu naszych żołnierzy przystąpiło do rozstrzeliwania Żydów, reszta osób z mojego oddziału była w odległości od miejsca rozstrzeliwania około 50 kroków.
Samo rozstrzelanie miało przebieg następujący: zgrupowano wszystkich Żydów w jednym miejscu (w kolumnie maszerującej). Jeden z tych ośmiu, jako jej komendant, dał rozkaz strzelania, co też nastąpiło. Strzelano z broni – pistoletów automatycznych jak „Steny”, „MP-i”, „PPSz-e”. Strzelano do Żydów z boku. Gdy wszystkich wystrzelano, „Grzegorz” rozkazał zabrać wartościowe rzeczy ze zwłok Żydów i odstawić do „Zawiszy”. (…) Po zabraniu niektórych rzeczy ze zwłok żydowskich cały nasz oddział odmaszerował, pozostawiając zwłoki Żydów niepogrzebane.
Zeznania uczestników mordu w lasach siekierzyńskich nie we wszystkim są zgodne. Władysław Kolasa zapamiętał na przykład, że wśród Żydów była co najmniej dwójka dzieci, konkretnie dziewczynek, ofiarom strzelano w plecy, a egzekucji dokonało dwudziestu żołnierzy. Wszyscy poza Kolasą są przekonani, że do rozstrzelania Żydów zgłosił się na ochotnika niejaki »Bojlrok«, on też dodatkowo najpierw osobiście postrzelił, później zaś kazał zlikwidować również przewodników, którzy doprowadzili partyzantów na polanę.
Stanisław Szumilewicz, jeden z okolicznych chłopów zagonionych przez partyzantów do grzebania zwłok, zeznaje, iż wyraźnie widział rany postrzałowe na piersiach zabitych, co może wydawać się dziwne przy strzelaniu z boku lub z tyłu. Inny chłop, Władysław Szumilewicz, zarzekał się, że wśród trupów kobiet było co najmniej kilkanaście, a towarzyszący dwóm poprzednim zeznającym Władysław Młynarczyk nie zauważył z kolei żadnych dzieci.
Ale w tego rodzaju zeznaniach nieścisłości są normą. Najważniejsze fakty pozostają bezsporne. W 1944 roku, prawdopodobnie 17 sierpnia, na polanie w lasach siekierzyńskich oddział Armii Krajowej, pozorując werbunek, dokonał egzekucji około pięćdziesięciu nieuzbrojonych Żydów na wyraźny rozkaz swojego dowódcy, porucznika Kazimierza Olchowika „Zawiszy”. I nie był to jedyny grzech w karierze tego oficera oraz ludzi związanych z jego oddziałem. Oddziałem o wymownej nazwie: Barwy Białe. […]
Mimo drastyczności morderstw w lasach siekierzyńskich […] nie powinno się na ich podstawie wyrabiać sobie opinii o Armii Krajowej jako monolitycznej organizacji patologicznych żydożerców. Nawet jeśli podana przez Gutmana i Krakowskiego liczba stu dwudziestu Żydów zabitych przez członków akowskiego podziemia miałaby być zbliżona do prawdy, to już samo „Siekierno” stanowi niemal jej połowę, a był to jednorazowy akt dokonany przez ośmiu zaledwie żołnierzy.
W skali kilkusettysięcznej organizacji, jaką była w tamtym momencie AK, stopień patologii wydaje się wręcz stosunkowo mały. A nawet w skali samych Barw Białych – oddziału liczącego już wówczas około dwustu żołnierzy, z których około sześćdziesięciu było obecnych podczas egzekucji i nie brało w niej udziału. Choć w tym przypadku nie możemy mieć stuprocentowej pewności, jak zareagowaliby, gdyby otrzymali wyraźny rozkaz.
Tylko dla ochotników
W sądowych zeznaniach zawsze chodzi o to, by się wybielić. Podczas procesu Barw Białych zeznania oskarżonych były jednak przynajmniej w jednej kwestii zgodne. Masakry dokonano na jednoznaczny rozkaz „Zawiszy”.
„Jeśli nie zostanie wykonany, to pójdziesz pod sąd polowy” – miał on powiedzieć Edwardowi Sternikowi „Grzegorzowi” i nic nie wskazuje, żeby ten miał kłamać. We wszystkich relacjach żołnierzy przewijają się wątki dobrowolnego zgłoszenia się ochotników do wykonania egzekucji i zgody „Grzegorza” na oddalenie się z jej miejsca udzielonej każdemu, kto nie chciał w tym procederze uczestniczyć nawet w roli obserwatora.
Sam zresztą Olchowik, przekazawszy dowództwo nad plutonem egzekucyjnym, oddalił się w las.
W czasie wykonywania egzekucji przez oddział pod dowództwem „Balroka” byłem około 150 m od miejsca tej akcji. Już na odgłos dochodzących mnie wystrzałów zrodziły się we mnie pewne wątpliwości, czy tego rodzaju rozkazy dowództwa AK nie są nadużywaniem patriotyzmu i poświęcenia szarych żołnierzy do jakiś ciemnych, a nieznanych wcale interesów. Dzisiaj zdaję sobie jasno sprawę, że ten rozkaz, jak i jego wykonanie, było zbrodnią i czynem godnym potępienia.
Tak mówił „Zawisza” przed sądem, prosząc o złagodzenie wyroku, a inni potwierdzili jego wersję. Choćby dziwnie wszechobecny przy zbrodniach Barw Białych Kolasa:
Wtedy na ochotnika zgłosił się „Bojlrok”, który podobierał sobie ludzi. Następnie „Bojlrok” z wybranymi ludźmi udał się na polanę, gdzie obozowali Żydzi, potem prowadził ich jeszcze z 500 metrów w las i ustawił ich na skraju lasu. (…) Pchor. „Olsza” prosił, aby jemu pozwolić odejść, na co uzyskał zgodę. Zresztą „Grzegorz” sam powiedział, że jeśli ktoś nie może patrzeć, może odejść, i sam ze Stecem odszedł również (…). Po tej sprawie „Grzegorz” mówił do nas w oddziale, że o ile „Zawisza” sam wydał taki rozkaz, to zrobił wielkie świństwo, bo tak nie robią żołnierze. Był na to bardzo oburzony.
„Mało się o tym mówiło…”
A również obecny na miejscu Jan Śledź „Jeleń” dodawał, że „sprawa ta ujemnie wpłynęła na ludzi z oddziału, widać było wielkie niezadowolenie i dlatego może mało się o tym mówiło”. Wersję tę potwierdzał też inny świadek, uczestnik wydarzeń Jan Górski „Rzędzian”:
„Grzegorz” zwrócił się do „Śledzia” z zapytaniem, czy on wykona to zadanie, ten jednak odmówił, wtedy zgłosił się na ochotnika „Bojlrok” i dobrał sobie ludzi. W pewnej chwili usłyszałem kilka strzałów, jak się okazało, to „Bojlrok” postrzelił kilku Żydów, którzy szli z nami jako przewodnicy. „Grzegorz” zwrócił się wtedy do „Bojlroka” z wymówką, dlaczego strzela na własną rękę.
Ranni, których postrzelił „Bojlrok”, pozostali na miejscu, nikt ich nie opatrywał i mnie, nie pamiętam, czy „Grzegorz” czy „Bojlrok”, kazał ich pilnować kilkoma żołnierzami, przy czym otrzymałem rozkaz, aby w chwili, gdy w lesie będzie egzekucja, zastrzelić tych 4-ch czy 5-ciu, przy których mnie pozostawiono (…). W chwili gdy usłyszeliśmy w lesie strzały, jeden z moich żołnierzy, zdaje się „Jordan”, zastrzelił tych 4-ch pozostawionych przy nas Żydów.
Wychodzi na to, że na sześćdziesięciu żołnierzy Barw Białych, którzy ruszyli na akcję likwidacyjną, patologicznym antysemityzmem wykazał się jedynie sierżant „Bojlrok”, czyli Kazimierz Rudziński (lub Rudnicki) – postać dość tajemnicza. Ani jego wcześniejsze, ani powojenne losy nie są znane […].
Czy pozostałych siedmiu egzekutorów również należy posądzać o podobnie mordercze skłonności? Wykluczyć tego nie można, sporo jednak wskazuje na to, że faktycznie wykonywali oni rozkaz „Bojlroka”. Kolasa przyznaje, że byli to świeżo upieczeni partyzanci i jako tacy być może chcieli wykazać się przed dowództwem karnością: „Wyznaczeni do tego byli »As«, »Karol«, »Wampir«, »Jelonek«, dalszych pseudonimów nie pamiętam, a nazwisk w ogóle nie znałem, bo byli to ludzie przydzieleni świeżo po mobilizacji”.
Pytanie brzmi: jak w tym kontekście ocenić dowódcę oddziału Kazimierza Olchowika „Zawiszę”? Nie ma wątpliwości, że to on wydał rozkaz, ale czy była to jego samodzielna decyzja? Kolasa wspomina, że zanim ją podjął, udał się konno do dowództwa pułku, ale po pierwsze, jest jedynym ze świadków, który o tym wspomina, a po drugie – jak wynika z relacji „Grzegorza” – Olchowik był autentycznie zadowolony z faktu zastrzelenia Żydów. Edward Sternik zeznawał:
Po powrocie na miejsce postoju do Siekierna pow. Kielce zameldowałem o wykonaniu rozkazu d-cy oddziału »Zawiszy«, na co »Zawisza« uśmiechnął się, powiedział, że dobrze, i rozkazał zdać do niego te rzeczy zabrane po zabitych osobach narodowości żydowskiej, tj. buty i odzież.
Źródło:
Powyższy tekst stanowi fragment książki Wojciecha Lady pt. Bandyci z Armii Krajowej, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, informacje i wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów. By zachować integralność tekstu, usunięto z niego przypisy znajdujące się w wersji książkowej.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.