Operacje wykonywane w piwnicznych salach, które trzęsły się od wybuchających dookoła bomb. Zabiegi chirurgiczne bez znieczulenia. Chorzy leżący pokotem na podłodze. Czy trafiwszy do powstańczego szpitala, można było wyjść z niego z życiem?
Chociaż wybuch powstania 1 sierpnia 1944 roku zaskoczył wielu warszawiaków, dowództwo AK przygotowywało się do zrywu od dawna. W przygotowaniach nie pominięto także służb medycznych. Wiele szpitali wyposażono w odpowiedni sprzęt, leki, personel oraz dodatkowe miejsca.
Dlatego w pierwszej połowie sierpnia sytuacja w placówkach medycznych była znośna, szczególnie w dzielnicach, gdzie nie zaczęły się jeszcze zacięte walki. W Śródmieściu, na Mokotowie lub Żoliborzu pacjenci leżeli na łóżkach w białej, regularnie zmienianej pościeli, zapewniano im też świeżą bieliznę, lekarze codziennie organizowali obchód. Pierwsze dni powstania wypełniała euforia i wiara w bliskie zwycięstwo.
Nikt nie wierzył w zapowiedzi Niemców, wzywających do zaprzestania walk. „Mikrofony wyją stale swoje: wszystkie domy, z których będzie ostrzał, będą zrównane z ziemią. Wtedy nie sądziłem, że dotrzymają obietnicy”, wspomina Janusz Rola-Szadkowski w książce „Z błyskawicą na tygrysy”.
Z czasem przybywało rannych. W szpitalach zaczynało się coraz bardziej zagęszczać. Gdy brakowało łóżek, wyciągnięto prycze, w najgorszych okresach za posłanie służyły worki lub sterty gazet. Na jednej pryczy lokowano dwóch pacjentów, kolejnych rannych układano na podłodze, obok prycz i w przejściach. Po tak szczelnie wypełnionej sali sanitariuszki i lekarze z trudem mogli się poruszać, a każdy ranny wymagał przecież opieki.
„Na salach krzyki, jęki, oczy błyszczące gorączką, zakrwawione bandaże, ropiejące rany. Żywi obok konających” – taki opis szpitala na Podwalu podają autorki książki „Szpitale Powstańczej Warszawy”. Po odcięciu prądu musiały wystarczyć świece i karbidówki. W podobnych warunkach nietrudno o wypadek na przykład pożar, gdy świeca, która zastępuje lampę, przewróci się i zaczną płonąć bandaże, albo zapali się wylany denaturat.
Tylko największe i najlepiej wyposażone placówki posiadały dynamo – własne źródło światła. W szpitalikach organizowanych naprędce panowały najgorsze warunki. Z książki „Szpitale Powstańczej Warszawy” dowiadujemy się, że:
Tak zwana sala operacyjna to sporych rozmiarów piwnica, kiepsko oświetlona kilkoma świeczkami. Całe wyposażenie stanowią dwa zwykłe stoły, kilka krzeseł, taboretów i miękki fotel.
Najgorszy był jednak brak wystarczającej liczby lekarzy i personelu medycznego, by otoczyć opieką morze rannych. W pielęgnacji rannych pomagały kilkunastoletnie sanitariuszki i rodziny chorych. Medycy pracowali bez wytchnienia.
Podziemne szpitale
Doktor Cyprian Sadkowski „Skiba”, który trafił do szpitalika pod „Krzywą Latarnią” na Starówce, zanotował we swoich wspomnieniach:
Położyć się jako chory, a to równoznaczne w naszych warunkach ze śmiercią. Zastrzyków nie robi się, bo nie ma czym wygotować strzykawek. Zgorzel gazowa wykańcza prawie każdego rannego.
Doktor, dwukrotnie ranny, leżał w szpitalu chory na zapalenie płuc. Dzielił siennik z byłym ambasadorem Polski w Moskwie. Jego towarzysz zmarł po trzech dniach, Sadkowski musiał czekać kilka godzin na to, by sanitariuszki zabrały trupa.
Gdy na Starówce walił się dom za domem, w wielu częściach Śródmieścia panował jeszcze względny spokój. We wrześniu nie było już bezpiecznych dzielnic. Na miasto regularnie spadały bomby. Życie schodziło do podziemia. W piwnicach kamienic koczowali cywile, często przemykały tamtędy łączniczki roznoszące meldunki, żołnierze wędrowali z miejsca na miejsce, przemieszczając się kanałami.
Także szpitale organizowały sale w schronach i piwnicach. W czasie nalotu chorzy w napięciu liczyli uderzenia bomb. Nasłuchiwali huku walących się murów i z trudem łapali powietrze w kurzawie pyłu. Po nalocie sanitariuszki rozdawały gazy i waciki nasączone wodą, które ułatwiały oddychanie. W przepełnionych placówkach lżej rannych pacjentów umieszczano w salach na parterze lub pierwszym piętrze, ale często dochodziło tam do wypadków, gdyż w czasie nalotów wylatywały szyby i ramy okienne.
Amputacje to codzienność
„O ile to możliwe przed wykonaniem amputacji wzywać konsultanta chirurga”, takie zalecenie wydało biuro szefa sanitarnego Śródmieścia Północ. W normalnych warunkach amputowanie kończyny to ostateczność, w czasie Powstania Warszawskiego był to niemalże rutynowy zabieg.
Brakowało narzędzi i leków, by uratować poranioną rękę lub nogę, więc jedynym wyjściem było cięcie. Teresa Bojarska „Klamerka”, sanitariuszka pułku „Baszta” została postrzelona dwukrotnie w nogę. Nie mogąc chodzić, kilka godzin spędziła leżąc na trawie, aż wreszcie przetransportowano ją do szpitala.
Rana była paskudnie zanieczyszczona. Lekarz przez kilka godzin opatrywał nogę, wyciągając kawałki trawy, kamyki i inne zabrudzenia, „Klamerce” groziła amputacja. Nogę udało się uratować, bo dowódca sanitariuszki zdobył gdzieś szczepionkę przeciwtężcową, której brakowało w szpitalu.
Mniej szczęścia miała Wanda Okolska-Woltanowska „Mrówka”, łączniczka postrzelona na ulicy, gdy biegła z meldunkiem. Ranna trafiła do punktu szpitalnego zaimprowizowanego w piwnicy. Lekarze nie mieli penicyliny, w nodze rozwijała się gangrena. Zapadła decyzja o amputacji.
Dziewczyna była przygotowana na bohaterską śmierć, ale nie na to, że zostanie inwalidką. W czasie powstania miała zaledwie 16 lat. Jeszcze przed operacją odwiedziła ją w szpitalu koleżanka, Jadwiga Chuchla „Pszczółka”. Gdy zeszła do piwnicy, by przynieść chorej wodę, zobaczyła makabryczny widok – leżały tam odcięte ręce i nogi, których nie zdążył jeszcze wynieść personel.
„Amputacje stały się codziennością”, twierdzi sanitariuszka „Dora” z jednego z żoliborskich szpitali, bohaterka książki „Dziewczyny z Powstania”. Na zawsze zapamiętała pierwszą tego typu operację, przy której asystowała. Lekarze kazali jej trzymać przycinaną nogę, widziała z bliska przecinanie skóry, mięśni i piłowanie kości.
Po zakończonym zabiegu zszokowana sanitariuszka nadal stała w miejscu, trzymając odciętą kończynę, nie wiedząc, co z nią robić. Czasami na korzyść rannego działał, paradoksalnie, brak narzędzi do amputacji. Gdy lekarze nie mieli czym ciąć, musieli podejmować różne próby leczenia gangreny – tak właśnie stało się w przypadku pewnej łączniczki, której odłamek bomby pokiereszował nogę w kostce.
„Szyj, ja wytrzymam!”
Im dłużej trwało powstanie, tym gorzej działo się w szpitalach. W wielu z nich brakowało już nie tylko miejsc i leków, ale nawet wody, światła, koców, na których można było położyć pacjentów lub nakryć zmarłych. Rannych przybywało – z linii frontu, z bombardowań i pożarów. Nikomu nie odmawiano pomocy, ale kończyły się środki usypiające i uśmierzające ból.
Anna Jakubowska „Paulinka”, sanitariuszka, asystowała przy zabiegu zszywania rany głowy. Pacjentka, studentka medycyny, świadoma swojego ciężkiego stanu, pocieszała lekarza „Szyj, ja wytrzymam”. Sanitariuszka trzymała świeczkę, by oświetlić ranę, a lekarz wykonywał zabieg bez zastosowania znieczulenia. Eter, niezbędny do narkozy, był w czasie powstania bezcenny.
Za jedną ampułkę narkotyku na przykład opium, morfiny, pantoponu, których używano, by uśmierzyć ból, można było w Śródmieściu dostać dwie butelki wódki. Operacje „na żywca” wymagały specjalnego zaangażowania ze strony sanitariuszek, musiały trzymać pacjenta, który szarpał się z bólu i wyrywał.
Maria Zatryb-Baranowska ze szpitala na Powiślu prawie nie zemdlała w czasie zabiegu wygrzebywania odłamków z poszarpanej ręki żołnierza. Zaropiała rana i nadgniłe ciało wydzielało okropny fetor, sanitariuszka zbladła i poczuła mdłości, wówczas operujący lekarz obrzucił ją stekiem obelg – jak później tłumaczył, w ten sposób ratował ją przed omdleniem.
W szpitalu Sano przy ulicy Lwowskiej 13 nawet tak poważne zabiegi jak trepanacje czaszki wykonywano bez uśpienia, ranni z bólu tracili przytomność. Chirurdzy musieli popisać się też kreatywnością, by zrekompensować brak profesjonalnych narzędzi – do usuwania krwi z ran brzucha wykorzystywano łyżkę wazową, którą pożyczono z kuchni.
Sytuacja na zewnątrz budynku szpitala także utrudniała pracę, gdy na przykład zmasowany ostrzał niemiecki na ulicy wprowadził salę w drgania. Gdy nie było możliwości transportu rannego do szpitala, zdarzały się operacje w słabo wyposażonych punktach sanitarnych, które służyły głównie do udzielenia pomocy doraźnej.
Wówczas operowano przy użyciu noża kuchennego i piłki odkażonej spirytusem, chorego znieczulano morfiną. Monika Żeromska, sanitariuszka ze szpitala na Długiej, wspominała, że w jej placówce w pewnym momencie ze środków opatrunkowych zostały jedynie wata, plastry i maść tranowa.
Kadłuby ludzkie w kolorze ołowiu
Po większym bombardowaniu lub ostrzale do szpitali trafiały liczne grupy rannych w różnym stanie. Pielęgniarka ze szpitala „Terminus” opisała przypadki rannych od wybuchu pocisków z moździerzy salwowych: „Do hallu wniesiono nagusieńkie kadłuby ludzkie koloru ołowiu od czubka głowy do paznokci na kończynach”. W przypadku takich pacjentów stosowano jedynie okłady z roztworu taniny i środki na uśmierzenie bólu. Nic więcej nie można było dla nich zrobić.
Z powodu fatalnych warunków sanitarnych w szpitalach szerzyły się choroby zakaźne. Szczególnie uciążliwa była czerwonka. Przy braku lekarstw, niedożywieniu oraz ogólnym osłabieniu organizmu choroba ta mogła zagrażać życiu pacjentów. Próbowano więc różnych metod profilaktycznych, na przykład rannym żołnierzom podawano codzienne 50 gramów spirytusu.
Alkohol pochodził ze słojów, w których trzymano preparaty, na przykład serce lub nerki potrzebne do nauki anatomii. Żołnierze nazywali „lekarstwo” wątrobówką lub sercówką i cieszyli się, że spełnia swoje zadanie i skutecznie chroni przed czerwonką.
W niektórych szpitalach nie udało się zapobiec tej chorobie, nie było też warunków do utworzenia osobnej sali dla rannych i chorych na czerwonkę. „Na barłogach leżeli ludzie w zaduchu, ranni obok chorych na krwawą biegunkę. Odczuwało się brak wszystkiego”, czytamy w „Szpitalach Powstańczej Warszawy”.
Śmierć w szpitalach powstańczych czaiła się na każdym kroku. Nie oszczędzała nikogo, nawet lekarzy, którzy nie licząc godzin, potrafili spędzić na dyżurze nawet po dwie doby bez przerwy. Zdarzało się, że placówka była regularnie ostrzeliwana, a kula dosięgała lekarza w czasie porannego obchodu. W jednym ze śródmiejskich szpitali pocisk zapalający wpadł do sali, lekarz, który właśnie opatrywał rannego, zaczął się palić, a pacjent spadł ze stołu.
Bibliografia:
- Patrycja Bukalska, Sierpniowe dziewczęta, Wydawnictwo Trio, Warszawa 2013.
- Anna Herbich, Dziewczyny z Powstania, Znak Horyzont, Kraków 2014.
- Janusz Rola-Szadkowski, Z błyskawicą na tygrysy. Dziennik powstańca, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2017.
- Bożena Urbanek, Pielęgniarki i sanitariuszki w Powstaniu Warszawskim 1944 roku, Państwowe Wydawnictwa Naukowe, Warszawa 1988.
- Maria Wiśniewska, Małgorzata Sikorska, Szpitale Powstańczej Warszawy, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 1991.
- Maria Zatryb-Baranowska, Uliczka Powstańców, Fundacja Warszawskie Szpitale Polowe, Warszawa 2014.
KOMENTARZE (12)
Mocny artykuł. Bardzo ciekawy.
„Z książki „Szpitale Powstania Warszawskiego” dowiadujemy się, że:(..)”
Jak dokładnie nazywa się ta książka, i kto jest jej autorem? Bo nie mogę jej zlokalizować.
Czyżby wymieniona w bibliografii „Szpitale powstańczej Warszawy”?
A czy mogę poprosić o wyjasnienie, co znaczy wyrażenie „UŚNIEŻENIE bólu?
Pewnie zwykla literowka sie wdarla , autor myslal u usmierzaniu bolu .
W szpitalach w Aleppo pewnie jest teraz tak samo…
Tak Anna , jest to samo , Szczegolnie jak mlode arabusy uciekly z telefonami za 500 dolcow w reku ( co niektorzy z planami jak zrobic bombe ) do Europy i zostawili swoje kobiety i dzieci na pastwe losu . Tak ze przestan tutaj siac propagande a la Goebels , to jest artykul o PW a nie o jakimis tam sreppo czy aleppo . Masz ochote ? to jedz tam i pomagaj , kto ci broni ? Wykarz sie chociaz raz w zyciu a oprocz tego moze cos wreszcie zrozumiesz , kto wie ? Nadzieja umiera ostatnia .
Z jednej strony powstanie bylo przeiwdziane na pare dni , tak zakladano . Podejrzewam ze zaopatrzenie w leki i opatrunki itp byly przewidziane na pare dni rowniez . Niestety bylo inaczej i z paru dni zrobilo sie 63 dni . Ciezko mi jest oceniac sytuacje tych dni . Powiedzmy ze poddano by sie po tygodniu , na pewno wiele osob by stracilo zycie w masowych egzekucjach . Niemcy nie przepuscili by sobie takiej okazji aby rozprawic sie z Warszawa . Artykul bardzo ciekawy bo w sumie wiecej mowimy o walkach niz o cierpieniach rannych i chorych . Wystarczy wyobrazic sobie ten horror ktory panowal w tych szpitalach powstanczych .
@ eternarado Bardzo dziękujemy za komentarz i cieszymy się, że artykuł wzbudził zainteresowanie. Pozdrawiamy.
Ciekawy i bardzo potrzebny artykuł, który powinien zachęcić do lektury publikacji dedykowanych Powstaniu Warszawskiemu, ale przede wszystkim powinien zniechęcić do bezmyślnej krytyki Powstania 1944. Tym wszystkim, którzy w imię służby Ojczyźnie brali w nim udział należy się pamięć, uznanie i szacunek współczesnych. Po raz kolejny potwierdzili, że Polacy o wolność nie żebrzą lecz o nią walczą.
wojna to wojna i jak widać po współczesnych konfliktach jest tak samo. Syria, Irak, Afganistan – giną ludzie na potęgę.
Moja mama, Ewa Bączkowska ps. Mewa była sanitariuszką, asystowała też chirurgom przy operacjach. Brak środków uśmierzających ból, smród ran w upale tamtego lata, prośby i przekleństwa ciężko rannych żołnierzy. Wtedy zaczęła palić papierosy, za radą chirurga: „Śmierdzi ci, zapal sobie”. Miała 17 lat.
Pana mama jest bardzo dzielną kobietą. https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/ewa-baczkowska,2412.html