Czasy siermiężnego PRL-u nie sprzyjały kasiarzom. Tysiące podsłuchów i wzmożona inwigilacja obywateli dodatkowo utrudniały i tak niełatwe zadanie. Skok na bank to przecież Mount Everest w złodziejskim fachu... Ale i tak nie brakło śmiałków, którzy chcieli szybko i brawurowo się wzbogacić. Jak im poszło?
W PRL-u przestępczość miała się zmniejszać. Żelazny uścisk totalitarnego ramienia pozornie uniemożliwiał funkcjonowanie zorganizowanych grup przestępczych. Zbrodnie i afery na wielką skalę – jeśli wierzyć gazetom – praktycznie się nie zdarzały. Gdy przegląda się periodyki z epoki (a szczególnie rubryki kryminalne), okazuje się, że największy problem stanowiły wówczas drobne przestępstwa polityczne i gospodarcze. Klasyki pitawalu wspominają o rozbojach, pobiciach, rzadziej gwałtach i morderstwach. Słowem – co najwyżej skutki frustracji i alkoholu wśród zdesperowanych i patologicznych jednostek.
A jednak półświatek i bandy rabusiów, mniej lub bardziej zorganizowane, istniały i wtedy, czego świadectwem jest na przykład słynna powieść Leopolda Tyrmanda „Zły”, opisująca przestępcze podziemie Warszawy. O wielu sprawach nie informowano po prostu opinii publicznej, aby nie podważać wiary obywateli w skuteczność nowych służb porządkowych. Czy można jednak naprawdę zatuszować skok na bank – to najbardziej kapitalistyczne z przestępstw?
Napad stulecia
Być może dlatego, że większe afery starano się zwykle zamiatać pod dywan, wydarzenia z sierpnia 1962 roku wprawiły w konfuzję organy ścigania. Stały się też prawdziwą sensacją dla uśpionych nudą mieszkańców PRL. Skok na bank w Wołowie, bo to o nim mowa, szybko został – pewnie z powodu rozmachu przedsięwzięcia – ochrzczony mianem napadu stulecia.
Rzecz działa się w spokojnym, dolnośląskim miasteczku. Dlaczego to właśnie niepozorny wołowski bank wart był grzechu? Otóż stanowił jedyną w całym powiecie lokalną filię oddziału Narodowego Banku Polskiego we Wrocławiu. Oznacza to, że składowano w nim nie tylko utargi ze wszystkich okolicznych agencji handlowych. W placówce trzymano również uposażenia i wypłaty dla pracowników wszystkich okolicznych firm państwowych (a przecież wtedy wszystkie instytucje były państwowe!). Bywało więc, że znajdowało się tam prawdziwe bogactwo.
Pokusa była wielka, tym bardziej, że bank mieścił się w słabo zabezpieczonym poniemieckim domu i był wyjątkowo kiepsko pilnowany. Pracowało tam, na zmianę, tylko dwóch etatowych strażników. Kiedy obaj naraz mieli wychodne – czyli codziennie między 15 a 22 – placówka pozostawała bez jakiejkolwiek ochrony. Nic dziwnego, że w końcu znaleźli się chętni na rozbicie wołowskiej skarbonki… Tak przebieg wydarzeń referują autorzy książki „Zagadki kryminalne PRL”, wydanej w tym roku przez Wydawnictwo Bellona:
O godzinie 22 wyszła z banku sprzątaczka; młodzi ukryli się w piwnicy, a kiedy strażnik tam wszedł, zawołali: ręce do góry! W pierwszej chwili pomyślał, że to żart kolegi, gdy jednak ujrzał dwóch mężczyzn z pończochami na twarzach i pistoletami w dłoniach, od razu się poddał. Nie miał szans, skoro jego pistolet leżał zamknięty w bankowej szafie pancernej.
Mistrzowska robota
Strażnik, związany i zakneblowany, z ręcznikiem owiniętym wokół twarzy, przeleżał w piwnicy całą noc. Sprzątaczka znalazła go dopiero nad ranem. Złodzieje mieli dobrych kilka godzin na ucieczkę i zacieranie śladów… Tymczasem z kasy banku zniknęło ponad 12,5 miliona złotych. Dla porównania można dodać, że średnia pensja wynosiła wówczas 1680 złotych.
Szybko postawiono na nogi całą lokalną milicję. Władze potraktowały sprawę bardzo ambicjonalnie, zaangażowano więc najskuteczniejszych śledczych. Precyzyjna realizacja planu wskazywała na robotę profesjonalistów. W pewnym momencie śledztwa brano również pod uwagę wątek międzynarodowej szajki gangsterów. Milicjanci mieli jednak pewną wątpliwość – zaplanowanie tej akcji wymagało doskonałego rozeznania w miejscowych realiach.
Ciekawym tropem dla śledczych mogła być informacja o sporej puli nowych banknotów, które znajdowały się wówczas w banku. Rozesłano informację, wraz ze szczegółami i numerami banknotów do wielu placówek handlowych w całym kraju. Jednak bezskutecznie. Sprawcy działali bardzo ostrożnie. Wydawało się, że popełniono zbrodnię doskonałą… Aż do momentu, kiedy jedna osoba popełniła tragiczny błąd.
Pechowa narzuta
2 października 1962 roku w Kluczborku do jednego z miejscowych sklepów weszła pozornie zwyczajna klientka. Spodobała jej się jedna ze sprzedawanych w lokalu narzut. Podeszła do kasy, wyciągnęła nowy banknot i podała kasjerce. Co nastąpiło dalej, czytamy w w „Zagadkach kryminalnych PRL”:
Kasjerka zaczęła go [banknot] starannie oglądać, co spowodowało po chwili bardzo nerwową reakcję klientki: „pani mi odda tę pięćsetkę, dostałam ją od nieznajomego, jeśli fałszywa, to podrę, wolę stracić”. Wtedy już pracownica sklepu nie odpuściła, wezwała milicję i pani F. trafiła na przesłuchanie. Już na wstępnym etapie się załamała.
Kiedy już wszystko wyszło na jaw, zarówno stróże prawa, jak i opinia publiczna znaleźli się w stanie szoku po raz drugi. Okazało się bowiem, że wyrafinowanego „napadu stulecia” dokonała nie międzynarodowa szajka rabusiów, lecz szanowani i nieźle sytuowani mieszkańcy Wołowa! Był wśród nich miejscowy taksówkarz, był także rymarz, a nawet „złota rączka” – specjalista od naprawy telewizorów. Na pomysł napadu panowie wpadli… podczas gry w karty! I kto wie, czy gdyby nie nieostrożność żony jednego z nich, to może wciąż pisalibyśmy o zbrodni doskonałej?
Rekord głupoty rabusiów
Nie wszyscy rabusie z przypadku byli równie zdolni, co grupa z Wołowa. Nie popisali się na przykład dwaj niepozorni panowie, którzy próbowali dokonać skoku na warszawską spółdzielnię „Rekord” w 1952 roku. Przyczyna ich wpadki była dużo bardziej prozaiczna.
Kasiarze-amatorzy napadli na kasjera i ochroniarzy, transportujących pieniądze do wspomnianej spółdzielni. Z początku osiągnęli sukces – konwojenci na widok pistoletu szybko oddali teczkę z pieniędzmi. Była to jednak jedynie wygrana bitwa, nie wojna. Ucieczka wyszła im bowiem zupełnie niezgrabnie.
Za złodziejami natychmiast ruszył tłum przechodniów. Spłoszeni napastnicy wyrzucili zrabowane pieniądze, jednak niedługo później i tak zostali schwytani. Po szczegółowych badaniach stało się wiadome, dlaczego rejterada nie mogła się powieść. Rabusie, tuż przez skokiem, wypili dla kurażu ponad litr wódki…
Zbrodnia doskonała
A jednak zdarzył się w Polsce Ludowej skok doskonały. Złodzieje do dzisiaj nie zostali wykryci, a sprawa wciąż budzi kontrowersje. Mowa o słynnym napadzie na Jasnej w Warszawie z 1964 roku. Bandyci zaatakowali wówczas konwój transportujący pieniądze do banku. Skarbu pilnowały 3 osoby: kasjerka Jadwiga Michałowska oraz dwóch strażników, Stanisław Piętka i Zdzisław Skoczek. Zajście przypominało scenę z amerykańskiego gangsterskiego filmu. Tak opisano je w „Zagadkach kryminalnych PRL”:
Kiedy cała trójka usiłowała wejść do budynku, Michałowska dostrzegła młodego niewysokiego mężczyznę w jesionce, podążającego tuż przy murze budynku od strony ul. Jasnej w kierunku wejścia. W jednej chwili Piętka niemal się z nim zderzył. Wtedy bandyta strzelił mu prosto w pierś. Wyrwał worek z pieniędzmi i zaczął uciekać. Ranny strażnik zdołał jeszcze wejść do środka budynku i upadł na schodach. Wkrótce zmarł.
Rabusie przechwycili pieniądze i rozpoczęli ucieczkę. Wszystko było doskonale zaplanowane i zorganizowane. Najprawdopodobniej mieli co najmniej jednego wspólnika, który przejął worek z majątkiem i wskoczył do podstawionego samochodu. Udało im się też zmylić przechodniów: naoczni świadkowie przedstawili kilkanaście sprzecznych wersji zdarzenia!
Milicja zorganizowała obławę na wielką skalę. Zarządzono blokadę dróg i kontrolę ponad dziesięciu tysięcy samochodów marki Warszawa (takim najpewniej uciekali złodzieje). Każdy, kto przyjechał do stolicy w dniach 21-22 grudnia był przesłuchiwany i musiał przedstawić alibi. W całym kraju inwigilowano osoby zajmujące się paserką. Wszystko na darmo. Sprawcy ulotnili się niczym kamfora i wszelki ślad po nich zaginął.
Bezkarni czy jednak nie?
Sprawcy napadu z Jasnej do dziś pozostali niewykryci. Sprawa w 1989 roku uległa przedawnieniu. Czy złodzieje naprawdę pozostali jednak bezkarni? Tak głosi oficjalna wersja. Zgodnie z nią najprawdopodobniej wyjechali za granicę i tam żyli w spokoju, korzystając ze zrabowanego majątku. Nie wszyscy jednak w to wierzą.
Wielu dziennikarzy i badaczy doszukuje się w tej sprawie drugiego dna, bazując na relacjach niektórych świadków oraz dostępnych, choć szczątkowych, dokumentach. Po opublikowaniu czasopiśmie „Kulisy” w 1997 roku artykułu na temat napadu do redakcji dotarł list, w którym anonimowy autor – po zwięzłym i rzeczowym stylu przypuszcza się, że był to jeden z mundurowych – zaproponował inną, obecnie bardziej popularną hipotezę:
Według ulicznej plotki, ale też ocalałych dokumentów odkrytych po latach, mogli oni jednak zostać pojmani i uśmierceni w tajemniczych okolicznościach. Bez wyroku i towarzyszącego takim sprawom rozgłosu, ponieważ byli to przypuszczalnie pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa lub milicjanci, a to pokazywało oblicze władzy kolidujące z oficjalną ideologią komunistyczną.
Nieudolni naśladowcy
Dwa lata po warszawskim napadzie na Jasnej podobnego przestępstwa próbowali dokonać rabusie z Poznania. Ich celem był konwój przewożący 700 tysięcy złotych do urzędu pocztowego. Mieli oni jednak mniej szczęścia. A może po prostu działali mniej profesjonalnie i roztropnie?. Początek akcji przypominał nieco sytuację z ulicy Jasnej. Doszło do szarpaniny, padły strzały, jeden z konwojentów został postrzelony (na szczęście tym razem nie był to strzał śmiertelny). A napastnicy uciekli.
Dalej poszło już gorzej. Podczas ucieczki jeden ze złodziei został powalony… przez nastoletniego przechodnia, który podłożył mu nogę. Inny został ranny. Już niebawem cała szajka trafiła w ręce milicji. Rabusie byli rzekomo zainspirowani popularnym wówczas filmem „Liga Dżentelmenów”. Jak widać, nie zawsze sztuka inspiruje do wzniosłych czynów…
Obecnie takie „klasyczne” napady na bank odchodzą do przeszłości. Współczesne perfekcyjnie zorganizowane skoki na kasę nie są tak spektakularne. Współczesny świat stworzył przecież warunki do łatwiejszego i bezpieczniejszego wyprowadzania publicznych pieniędzy z krwiobiegu i oszuści nie muszą ganiać z rajstopą na głowie i pukawką w ręce. A kasiarze? Powoli przestają być bohaterami nuconych na osiedlach i podwórkach romantycznych pieśni o eleganckich i brawurowych dżentelmenach, którzy znów wystrychnęli na dudka organy ścigania…
Bibliografia:
- Tomasz Ławecki, Kazimierz Kunicki, Zagadki Kryminalne PRL, Wydawnictwo Bellona, 2017.
- Stanisław Milewski, Szemrane towarzystwo niegdysiejszej Warszawy, Iskry, 2009.
- Stanisław Podemski, Pitawal PRL-u, Iskry 2006.
- Przemysław Semczuk, Czarna Wołga. Kryminalna historia PRL, Znak 2013.
- Leopold Tyrmand, Zły, Wydawnictwo Czytelnik 1990.
KOMENTARZE (9)
Autorze, Poznań nie leży nad Wisłą więc lepiej poprawić podpis pod zdjęciem Jacka Hawkinsa ;)
No, żeby Wisle
z Odrą pomylić. :D
Tym bardziej, że przez Poznań nie płynie Wisła, ale Warta, a już na pewno nie Odra pani Ewo ;) . Dżizasss!!!
Moim zdaniem „znad Wisły” w sensie z Polski ;)
Istotnie „znad Wisły” miało oznaczać po prostu „z Polski”, ale poprawiliśmy podpis, żeby nie budzić oburzenia szanownych (i uważnych!) Czytelników i nie sugerować, że każde polskie miasto musi koniecznie leżeć nad Wisłą :)
A mi się artykuł podobał. :-)
Eee… kolejny artykul z serii pastwienia nad panstwem sprzed ponad pol wieku z perspektywy dzisiejszych standartow.
Stosujac takie porownania nawet USA Roosevelta wyda sie wiocha zabita dechami i pokryta gnojem .
Przydalby sie inny aparat porownawczy i badawczy o ile w ogole chodzi w tym wypadku o jakiekolwiek badania.
Poki co to ja widze ze za juz 20 lat bedziemy sie smiali z panstwa jakie organizuje PiSuar.Na naszych oczach rodzi sie groteska ale redaktorzy jakos tego nie dostrzegaja.
Myślę, że nie chodzi jednak o to, żeby się pastwić, tylko żeby opowiadać, jak było – i mówić tak o tych dobrych stronach przeszłości, jak i o złych. Co do tego, że na naszych oczach rodzi się groteska – może i tak jest, ale skoro to się dzieje teraz, to może zostawmy temat dziennikarzom i politologom, a nie historykom :)?
Dotyczy napadu w Wołowie . Końcówka czyli wpadka wyglądała trochę inaczej niż ta opisana w tekście . Ale owszem wpadli przez kobietę która puściła w obieg nowy banknot