Druga Rzeczpospolita była państwem demokratycznym, ale jednak nie do końca. Wolność miała sztywno określone granice i mógł się o tym boleśnie przekonać... każdy miłośnik filmu.
To nie były łatwe czasy dla kinematografii. Filmy dźwiękowe zdobyły szturmem serca widzów. Pierwsze popularne produkcje z pełną ścieżką dźwiękową trafiły na ekrany kin w 1927 roku. Pięć lat później ludzie nie chcieli już oglądać niczego innego. Technika z trudem nadążała za oczekiwaniami mas. Problemów było multum, ale nic nie sprawiało reżyserom takiego kłopotu jak pocałunki.
„Prawdziwy pocałunek wychodzi przed mikrofonem jak grzmot albo jak zgrzyt noża po szkle, albo nawet jak turkot lekkiej bryczki” – wyjaśniał w październiku 1932 roku dziennikarz brukowca „Dobry Wieczór! Kurier Czerwony”. – „Dotychczas nie pomogły liczne próby z wszystkimi artystami i artystkami Hollywood. Dość powiedzieć (…), że pocałunek Ramona Navarro brzmi w filmie dźwiękowym jak… świst pary z wybuchającego kotła”.
Receptę opracowano po wielu latach starań: „Trzeba wziąć tafelkę szklaną o powierzchni dwudziestu kwadratowych centymetrów, posmarować grubo na centymetr żywicą i zwykłym korkiem pociągnąć po niej rytmicznie, żeby skrzypiało. Aparatura dźwiękowa przerabia to skrzypienie na idealnie namiętny pocałunek” .
Technika wreszcie pozwoliła zawrzeć na filmowej taśmie scenę prawdziwej pasji. Dużo trudniej było jednak przekonać polską cenzurę, by pozwoliła na jej pokazanie.
Cenzura… na koszt cenzurowanego
Kontrola przedwojennej prasy funkcjonowała w sferze niedopowiedzeń, nieformalnych zasad i kompromisów. W przypadku filmów o żadnych niejasnościach nie było mowy. Już 7 lutego 1919 roku Józef Piłsudski wydał Dekret o widowiskach. I jak na Piłsudskiego przystało – nie zamierzał się cackać z filmowcami. Warunkiem wyświetlania jakiejkolwiek produkcji było uzyskanie w Wydziale Prasowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych specjalnej „karty filmowej”.
Wszystko odbywało się na koszt petentów: zarówno za ocenzurowanie filmu, jak i wydanie karty urzędnicy pobierali specjalne opłaty. Zgodnie z art. 6 przepisów wykonawczych surowo wzbronione było wystawianie filmów o „treści pornograficznej i w ogóle przeciwnych moralności lub prawu”. Bardziej beztrosko nie dałoby się tego ująć. Film mógł być grzeczną komedyjką w 100% zgodną z przepisami karnymi, ale określenia „w ogóle” i „lub” robiły swoje. Jeśli cenzorowi materiał się nie spodobał i nie przypasował jego prywatnej moralności – to lądował w koszu.
Filmowa Ochrana
Podobne restrykcje dało się zrozumieć w warunkach chaosu i niepewności panujących w pierwszych latach wolnej Polski. Wszystkie powstania, plebiscyty i walki z bolszewikami wpędzały polityków w osobliwy stan umysłu. W 1920 roku w Sejmie przeszła nawet ustawa wprowadzająca w Polsce częściową prohibicję alkoholową. O ile jednak ten niesławny bubel prawny nigdy nie był traktowany serio, o tyle cenzura filmowa z roku na rok tylko przybierała na sile.
Anonimowa grupa nieudolnych skreślaczy na przestrzeni lat przepoczwarzyła się w klub hipokrytów z politycznego nadania, którzy wedle własnego gustu próbowali rozdawać karty w świecie filmu. Wszystkim trząsł Leon Łuskino – emerytowany pułkownik znany z napisania piosenki Piechota, ta szara piechota i z porażającej pruderii.
Tygodnik „Jutro Pracy” nazwał jego ludzi „filmową Ochraną”. Antoniemu Słonimskiemu jawili się oni jako największe zagrożenie dla rodzimej kinematografii. W felietonie z maja 1931 roku przekonywał, że nie ma nic gorszego niż „urzędnik działający w myśl mętnych rozporządzeń albo własnego mętnego umysłu. Cenzura w Polsce jest ostatnią instancją i nie ma apelacji od jej wyroków, wydawanych z całą nonszalancją i pełnym brakiem odpowiedzialności”.
Publicysta wyliczał, że filmy podlegają cenzurze każdego możliwego rodzaju: politycznej, obyczajowej, wojskowej, religijnej. A nawet zupełnie bezczelnej cenzurze artystycznej. Wiedział, że czytelnicy nie potraktują jego wywodów poważnie. Informacje o działaniu cenzury nie docierały do widzów. Wszystko działo się za zamkniętymi drzwiami i bez żadnej kontroli, a do kin trafiały filmy pozbawione jakiegokolwiek sensu lub jakiegokolwiek podobieństwa do wyświetlanych zagranicą oryginałów.
W tekście z września 1931 roku Słonimski podał przykład niemieckiej produkcji Spór o sierżanta Griszę. „Wszystko to razem trwało czterdzieści minut. Nie było ani sporu, ani sierżanta, ani Griszy, było tylko jedno »o«. Jeżeli cenzura zostawiła jedną trzecią filmu, zwyczajnym oszustwem jest pokazywać taką brednię za biletami kosztującymi normalnie. Trzeba ogłaszać, że dzisiaj pół porcji i cena biletów wynosi złoty dwadzieścia pięć” – pisał.
Dalej dodał jeszcze, że dobrze by było, „gdyby widz po cenie biletu orientował się, w jakim stopniu okradają go skreśleniami” . Niekoniecznie był to żart. W prasie czytelnik widział przynajmniej białe plamy – dawano mu do zrozumienia, że cenzura interweniowała i że coś zostało wykrojone. Czasem dostawał nawet tytuł usuniętego tekstu lub dwa zdania wyjaśnienia od redakcji. W kinach nikt nie puszczał białej taśmy w miejsce wyciętych scen. Po prostu udawano, że te fragmenty nie istniały.
Pole do jeszcze większych przekrętów dawały filmowe napisy. W pewnym filmie historycznym cenzor wykreślił całe zdanie na temat pychy Napoleona Bonaparte. Stwierdził, że cesarz Francuzów tak naprawdę był bardzo skromny. A poza tym – polski interes narodowy nie pozwala na szerzenie krzywdzących plotek o sojusznikach.
Pruderyjni skreślacze
Jeśli tak postępowano z tematami przeterminowanymi od stulecia, to co dopiero z wątkami erotycznymi. W przypadku produkcji zagranicznych nożyczki cenzorów rozgrzewały się do czerwoności. Jednak to przy polskich filmach absurd sięgał zenitu. Jeszcze zanim kamera poszła w ruch, cenzorzy obsadzali samych siebie w roli reżyserów. To oni decydowali, co wolno w filmie powiedzieć, jak daleko mogą posunąć się bohaterowie i jakie zakończenie fabuły będzie właściwe.
Drażliwe obyczajowo kwestie wolno było poruszać, o ile w ostatniej scenie bohaterowie grzecznie szli do ołtarza, by wziąć katolicki ślub. Ewentualnie „brudy życia codziennego” można było odmalować po to, by na koniec filmu wyszydzić je lub napiętnować. Weźmy na przykład film Moi rodzice rozwodzą się z 1938 roku. Na pierwszy rzut oka – realistyczny obraz podwójnej moralności przedwojennych elit.
Zamożny dyrektor banku Józef Nałęcz sypia ze swoją sekretarką; jego sporo młodsza żona Ada wplątuje się w romans z popularnym aktorem. W ich małżeństwie od lat brakuje jakiejkolwiek iskry. Męczą się ze sobą i to tylko ze względu na córkę Stasię. Wreszcie Ada odchodzi do kochanka. Rozstanie jest kulturalne i zupełnie cywilizowane. Obie strony mogą odetchnąć z ulgą. Matka przygotowuje się do złożenia wniosku o rozwód, ale jednocześnie dokłada starań, by nie zrywać kontaktów z dzieckiem. Ojciec oświadcza się własnej kochance. Każdy chce pójść w swoją stronę i żyć dalej. I właśnie w tym momencie scenarzyści, dotąd twardo stąpający po ziemi, wyrzucają cały zdrowy rozsądek za okno.
„Nie wolno mi tak krzywdzić mego dziecka”
Bliska pełnoletności córka bohaterów przeżywa załamanie nerwowe. Jest zdecydowana zrobić wszystko, byle zmusić rodziców do pojednania. Kradnie rewolwer, urządza publiczną awanturę i dokonuje nieudolnej próby samobójczej. To otwiera matce oczy.
„Nie wolno mi tak krzywdzić mego dziecka. Wiem, że sprawiam ci tym dużą przykrość, ale zrozum, ta przykrość jest taka mała wobec tego wielkiego obowiązku. Obowiązku matki. Żegnaj!” – mówi do zakochanego w niej na zabój partnera. Porzuca go i pokornie wraca do domu. Skazuje samą siebie na fikcję rodziny; na życie w związku z człowiekiem, którego nie darzy żadnym uczuciem. Byle Stasia już nie narzekała. Podniosła muzyka. KONIEC. A morał? Nie próbuj rozstawać się z mężem, bo twoje dziecko palnie sobie w łeb. I nie wysyłaj go do psychiatry. Wystarczy, że pójdziesz po rozum do głowy, a wszystko będzie dobrze.
Z większą frywolnością motywy erotyczne można było traktować właściwie tylko w komediach. W dramatach często nie wykraczały one nawet poza… tytuł filmu. Polscy producenci doskonale wyczuwali rynkowe zapotrzebowanie. Na potęgę wykupywali prawa do ekranizowania odważnych obyczajowo powieści. Na srebrny ekran trafiły Dzieje grzechu, Dziewczęta z Nowolipek, O czym się nie mówi. Tyle tylko, że pod naciskiem ludzi Łuskiny filmowcy rzeczywiście bali się powiedzieć cokolwiek nieobyczajnego. Nawet myśleć o tym nie chcieli. Najbardziej skandalizujące pozycje ubiegłej epoki, bezlitośnie punktujące obłudę mieszczańskiego społeczeństwa, przerobili na wykastrowane opowiastki o niczym.
Źródło:
Artykuł powstał w oparciu o literaturę i materiały zebrane przez autora podczas prac nad książką pt. Epoka hipokryzji. Seks i erotyka w przedwojennej Polsce.
Przeczytacie w niej nie tylko o cenzurze filmowej, ale też między innymi o podejściu do sztuki erotycznej, polskim przemyśle pornograficznym przed wojną i o zastanawiającym zamiłowaniu premiera Składkowskiego do kolekcjonowania rozbieranych pocztówek…
KOMENTARZE (3)
Ciekawe :)
to jest marzenie ministra Glińskiego
„Druga Rzeczpospolita była państwem demokratycznym, ale jednak nie do końca. Wolność miała sztywno określone granice i mógł się o tym boleśnie przekonać… ”
Demokracja =/= wolność. Nigdy i przenigdy…