W lodowatych wodach Bałtyku toną niemieccy uciekinierzy. Połowa z nich to kobiety i dzieci, ratujące się przed Armią Czerwoną. Ofiary nie budzą współczucia Sowietów. Zabili 9000 osób. I podobno wcale nie była to bezmyślna rzeź.
21 stycznia 1945 r. admirał Karl Dönitz wydał rozkaz przeprowadzenia operacji „Hannibal”. Dotyczył on ewakuacji drogą morską żołnierzy i cywilów z zagrożonych przez Armię Czerwoną portów w Prusach Wschodnich. Niemcom zależało przede wszystkim na wywiezieniu w bezpieczne miejsce personelu dwóch szkoleniowych dywizji okrętów podwodnych. Do transportu miano użyć m.in. wielkich statków pasażerskich, służących dotychczas jako koszary w bałtyckich portach.
Ostatni rejs „Wilhelma Gustloffa”
„Wilhelm Gustloff”, pełniący dotąd funkcję statku mieszkalnego dla 2. Szkolnej Dywizji U-bootów, wyszedł z Gdyni 30 stycznia 1945 r. Na jego pokładzie zaokrętowanych było najprawdopodobniej około 1000 marynarzy ze wspomnianej jednostki szkolnej.
Niektóre, zwłaszcza starsze, publikacje podają liczbę aż 3700 specjalistów U-bootwaffe. Do tego dochodziły jeszcze kobiety ze służby pomocniczej marynarki, ranni żołnierze oraz cała masa cywilów. Szacuje się, że na pokładzie „Gustloffa” znajdowało się wówczas nawet ponad 10 tys. ludzi.
Jeszcze tego samego dnia niemiecki transportowiec został storpedowany w rejonie Ławicy Słupskiej przez radziecki okręt podwodny „S-13” pod dowództwem komandora Marinesko. Łącznie w lodowatych falach Bałtyku życie straciło 6600–9000 osób, w tej liczbie również marynarze przeznaczeni do służby na nowych U-bootach. Około połowę ofiar stanowiły kobiety i dzieci. Niemieckie okręty uratowały nieco ponad 1200 osób.
Niemiecka pamięć narodowa kontra radziecka prawda historyczna
Po zakończeniu wojny nagłośniono, szczególnie w RFN, sprawę zatopienia „Wilhelma Gustloffa”. Niemcy postrzegali to jako zbrodnię wojenną na ludności cywilnej, porównywalną z bombardowaniem Drezna przez lotnictwo alianckie.
Wówczas, niejako w odpowiedzi, publicyści radzieccy, a za nimi również polscy (czytaj PRL-owscy) zaczęli podkreślać znaczenie owych specjalistów floty podwodnej oraz rolę, jaką mieli odegrać w przyszłej ofensywie podwodnej Kriegsmarine na Atlantyku.
Pisał o tym na przykład Edmund Kosiarz:
3700 specjalistów podwodnego pływania mogło stanowić załogi dla przeszło 70 hitlerowskich okrętów podwodnych, które bezlitośnie zatopiłyby setki statków i tysiące ludzi.
A podkreślając jeszcze znaczenie Armii Czerwonej, dodał, że:
(…) nawet przewidujący polityk i strateg, jakim był Winston Churchill, bez trudu dostrzegł, że jedyną siłą, mogącą pokrzyżować i zniweczyć plany adm. Donitza wznowienia ofensywy podwodnej, są wojska i okręty radzieckie.
Wniosek właściwie nasuwa się sam: pal licho cywilów! Marinesko swymi trzema celnymi torpedami uratował tysiące istnień ludzkich i setki statków. Bo gdyby te 70 okrętów wypłynęło w morze…
Nowe podwodne wilki Grossadmirala
Zastanówmy się, czy na tym etapie wojny Krigsmarine zdolna była do wymierzenia morderczego ciosu? Admirał Karl Dönitz i jego sztabowcy na przełomie 1944/45 r. żywili jeszcze nadzieję na odzyskanie inicjatywy w wojnie podwodnej na Atlantyku. Przede wszystkim liczyli na nowe, zapowiadające się rewelacyjnie, okręty podwodne typów XXI i XXIII.
Te tzw. „elektrobooty” w niczym nie przypominały swoich starszych kuzynów. Wyróżniał się tu zwłaszcza oceaniczny typ XXI. Cechował się opływową linią kadłuba, wysoko wydajnymi akumulatorami, pozwalającymi uzyskiwać wysokie prędkości w zanurzeniu, pasywnym systemem sonarowym i automatem do przeładowania wyrzutni torped.
Do tego dochodziło nowoczesne uzbrojenie, m.in. torpeda typu „Lüt”, którą można było wystrzelić bez wysuwania peryskopu i zaprogramować ją tak, aby sama poszukiwała celu. Wszystko to czyniło z okrętu niezwykle niebezpieczną broń nie tylko dla statków handlowych, ale również dla eskortowców.
Tabletki na ból głowy Dönitza
Starsze typy okrętów także przeszły modernizację. Wyposażono je w chrapy umożliwiające ładowanie akumulatorów w zanurzeniu. Kadłuby pokryto specjalną gumą absorbującą fale dźwiękowe wysyłane przez sonar. Każdy posiadał Metox, czyli urządzenie ostrzegające przed radarem. Dodatkowo U-booty otrzymały przynęty, które działając niczym gigantyczne tabletki Alka-Seltzer, wydzielały w wodzie mnóstwo pęcherzyków zakłócających pracę hydrolokatorów.
Co ważne, konstrukcja nowych jednostek była modułowa. Dzięki temu poszczególne sekcje kadłuba można było budować w różnych zakładach na terenie Rzeszy. Mimo alianckich bombardowań znacznie przyspieszało to proces produkcyjny.
Do końca 1944 r. oddano do służby 31 okrętów typu XXIII i 62 typu XXI, a w pierwszych czterech miesiącach 1945 r. miało wejść do użytku, odpowiednio, 31 i 57 tych jednostek. Więc powody do optymizmu były, tym bardziej że łączna liczba U-bootów osiągnęła właśnie swoje apogeum i liczyła przeszło 400 jednostek. Aż tu napatoczył się Marinesko ze swoim „S- 13” i zepsuł wszystko.
Ciężkie czasy dla Kriegsmarine
Niestety dla hitlerowskiej floty, sytuacja na Atlantyku w początkach 1945 r. niczym nie przypominała tej z roku 1942, kiedy to U-booty zatopiły rekordową liczbę 1160 alianckich statków. Zdecydowanie pogorszyła się sytuacja strategiczna samej III Rzeszy. Nieudana ofensywa w Ardenach sprawiła, że zmarnotrawiono ostatnie cenne zapasy zaopatrzenia i paliwa. Od wschodu coraz bliżej niemieckich granic byli Sowieci. Zaplecze przemysłowe kraju non stop nękane było atakami lotniczymi Aliantów. Miało to katastrofalny wpływ także na niemiecką marynarkę.
Nie bez znaczenia była utrata francuskich portów, skąd prowadziła najkrótsza droga na Atlantyk. Okręty podwodne trzeba było przebazować do Norwegii, ponieważ w niemieckich portach również nie były zbyt bezpieczne. Z nowych U-bootów typu XXI tylko jeden wyszedł na patrol bojowy. Mimo że nie odniósł żadnych sukcesów, potwierdził swoje doskonałe parametry techniczne.
Odkryto jednak, że zarówno tym okrętom, jak i typowi XXIII daleko było do doskonałości technicznej starszych typów. Budowane w różnych zakładach, często siłami przymusowych robotników, okazały się awaryjne, a poszczególne podzespoły były niskiej jakości.
Zawiodły również chrapy. Źle zaprojektowane, sprawiały, że gdy woda dostawała się nimi do dieslów, te momentalnie wysysały powietrze z wnętrza okrętu i omal nie dusiły załogi.
Ocean to niezbyt bezpieczne miejsce dla U-bootów
Również Alianci w znacznym stopniu udoskonalili sposoby walki z U-bootami. Na potrzeby sojuszniczych marynarek działały potężne zespoły naukowców. Do użytku weszły nowe typy radarów zarówno okrętowych, jak i lotniczych, zdolne wykryć niewielkie obiekty na powierzchni morza. Praktycznie każdy eskortowiec posiadał hydrolokator.
Zastosowano także nową taktykę zwalczania okrętów podwodnych. Utworzono ofensywne zespoły okrętów, które, niczym kawaleria, patrolowały i poszukiwały przeciwnika na wybranym akwenie. W ich skład często wchodziły też lotniskowce eskortowe, dzięki czemu cały Atlantyk znalazł się w zasięgu lotnictwa.
Alianci mieli w zanadrzu również ciekawą amerykańską nowinkę techniczną. Była nią lotnicza samonaprowadzająca się na cel torpeda akustyczna typu „Mark 24”, zwana też „Fido”. Była to pierwsza tego typu broń podwodna użyta na szeroką skalę. Fakt jej posiadania do końca wojny trzymano w ścisłej tajemnicy.
Nasze „trzy grosze” do zwycięstwa na Atlantyku
Był jeszcze jeden ważny czynnik, który przesądzał o przewadze Sprzymierzonych na Atlantyku. Dzięki przechwytywaniu niemieckich transmisji radiowych, szyfrowanych przez Enigmę, można było czytać korespondencję między U-bootami a dowództwem.
Eskortowce posiadały także radionamierniki, tzw. Huff Duff. Pozwalały one namierzyć nadającą radiostację wrogiego okrętu, a co za tym idzie – ustalić jego pozycję. Wystarczyło potem tylko naprowadzić na takiego delikwenta okręty eskorty lub lotnictwo.
Rekordowe trafienie było… bez sensu?
Ogółem w 1945 r. na północny Atlantyk wyszło 125 U-bootów. Zatopiły one 42 statki, lecz cena, jaką im przyszło zapłacić za ten sukces, była bardzo wysoka. Sprzymierzeni zatopili 55 niemieckich jednostek.
Kolejnych 17 stracono, gdy te pod koniec wojny próbowały się przedrzeć z Niemiec do Norwegii. Do momentu kapitulacji Niemiec zniszczonych zostało łącznie 120 niemieckich okrętów podwodnych.
W chwili gdy Marinesko wystrzelił swoje torpedy w kierunku „Wilhelma Gustloffa”, wojna na Atlantyku była już dla III Rzeszy przegrana. Jednak źródeł tej porażki trzeba szukać zupełnie w innym miejscu. Zatonięcie transportowca pozostaje zaś do dziś największą katastrofą morską w dziejach.
Źródła:
[expand title=”Artykuł został oparty na szerokiej bibliografii. Kliknij, aby ją rozwinąć.”]
- Leszek Adamczewski, Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich, Wydawnictwo Replika 2014.
- H. Bennett, R. Bennett, Admirałowie Hitlera, Bellona S.A. 2007.
- Prit Buttar, Pole walki Prusy, Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. 2011.
- Adam Głowacki, Fido- zabójcza „mina”, Nowa Technika Wojskowa Wrzesień/Październik 2005.
- Wieńczysław Kon, Bitwa o Atlantyk, Wydawnictwo Morskie Gdynia 1967.
- Edmund Kosiarz, Bałtyk w ogniu, Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1985.
- Edmund Kosiarz, Bitwy na Bałtyku, Wydawnictwo MON 1978.
- Jerzy Lipiński, Druga wojna światowa na morzu, Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1976.
- Andrzej Perepeczko, W obronie konwoju, Wydawnictwo Morskie Gdynia 1961.
- Door Barrie Pitt, Bitwa o Atlantyk, Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998.
- Antony Preston, Najsłynniejsze okręty podwodne, Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000.
- Jak P. Mallmann Showell, Enigma Kriegsmarine, Bellona S.A. 2011.
- Sławomir Walkowski, Wielkie polowanie, Oficyna Wydawnicza KAGERO 2006.
[/expand]
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.