Amerykańskie wojsko dba o swoich żołnierzy. Dostają niezłe jedzenie, najlepszy sprzęt i wsparcie logistyczne, po czym ruszają w teren. I wtedy okazuje się, że jednak szkolenie to nie wszystko. Bo o paskudne gafy naprawdę łatwo...
Młody wiekiem i stażem porucznik US Army Sean Parnell, o którym pisaliśmy niedawno, szkolenie z różnic kulturowych wziął sobie mocno do serca i nie chciał w żadnym wypadku obrazić mieszkańców Afganistanu. Kiedy po raz pierwszy wyjechał nawiązywać przyjazne relacje z miejscowymi w jednej z wiosek, gorączkowo powtarzał w myślach wszystko, co wyniósł ze szkolenia: Sean, pamiętaj! Zdejmij buty, ostrożnie z kontaktem wzrokowym, stopy podeszwami do dołu, a lewa łapa przy sobie.
Kiedy hummery US Army wjechały do afgańskiej wioski, żołnierze przygotowywali się psychicznie na spotkanie z miejscowymi. Podczas szury, czyli posiedzenia starszyzny, Amerykanie mieli dowiedzieć się, jak pomóc mieszkańcom i nawiązać z nimi przyjazne relacje. A, że Afgańczycy niejedną wizytę żołnierzy już przeżyli i z paroma różnymi jednostkami mieli do czynienia, przywitali gości raczej powściągliwie.
Porucznik Parnell zdjął hełm i starał się usiąść tak, by – jak uczono go na szkoleniu – nie świecić swoim afgańskim rozmówcom podeszwami stóp po oczach. Jego próby musiały być dość energiczne, bo w pewnym momencie usłyszał trzeszczenie szwu spodni i poczuł, jak ten się pruje… Im bardziej chłodno i przewiewnie robiło się Parnellowi w okolicach klejnotów rodowych, tym bardziej robiło mu się gorąco. Coraz czerwieńszy na twarzy porucznik szukał wzrokiem czegoś, czym mógłby się zasłonić. Jego wybór padł na kamizelkę kuloodporną. Przykrywając swoje skarby odsunął się w stronę najbliższej ściany.
Tymczasem Afgańczycy obserwowali go z coraz trudniej skrywanym rozbawieniem. Podwładni Parnella i ich tłumacz ledwie powstrzymywali salwę śmiechu, a porucznik siedział nieruchomo z grobową miną. Na szczęście starszyzna nie odebrała wpadki Amerykanina jako potwarzy, a jej członkowie śmiali się z sytuacji pod nosem. Po spotkaniu jeden z żołnierzy Parnella powiedział: Taa, niewielu ludzi ma jaja, żeby odwalić taki numer! Jeszcze przez długi czas porucznik musiał wysłuchiwać żartów na temat jaj, klejnotów i sposobów nawiązywania przyjaznych relacji.
W strategicznie położonej bazie w Bandarze, pełnej afgańskiej straży granicznej, pojawiało się także inne ryzyko – urazić można było nie tylko miejscowych, ale też towarzyszy broni. Kiedy Parnell dostał propozycję wspólnej kolacji z dowódcą sojuszniczych żołnierzy, nie mógł odmówić. Takie posiłki były już elementem tradycji, zatem odrzucenie zaproszenia byłoby oczywistą potwarzą dla majora Ghula. Porucznik wraz z jednym ze swoich ludzi i tłumaczem zeszli do piwnicy, gdzie otrzymujący pogróżki afgański major dla bezpieczeństwa spędzał większość czasu. Kiedy znaleźli się pod ziemią usiedli.
Zwyczajny obiadek
Pomiędzy Amerykanami i Afgańczykami stał kocioł z bulgoczącą zawartością o wątpliwej proweniencji. Potrawa pachniała mięsem na tyle mocno, że była w stanie przebić się przez kwaśny odór niemytych ciał osób przebywających w piwnicy i stęchłą woń słomianej wyściółki. Parnell nie miał większego wyboru i choćby w kotle gotowana była zupa z podeszew starych sandałów (a tak mu się wydawało…) musiał zachować zimną krew i zjeść.
Na całe szczęście potrawa okazała się koźliną z warzywami. Major Ghul podał do niej sześć placków. Wszyscy amerykańscy żołnierze byli przygotowani na ewentualność spożywania z tuziemcami posiłków i z góry zaopatrzeni w cripo, czyli w lek zwalczający pasożyty i bakterie, z którymi ich żołądki nie dałyby sobie rady. Parnell wiedział, że wątpliwej jakości kolację zjedzoną w śmierdzącej piwnicy odchoruje i okupi faszerowaniem się potrójną dawką cripo, ale wyjścia nie miał.
Powyższe dwa przykłady to tylko wierzchołek góry lodowej. W wydanych ostatnio wspomnieniach Parnell opisał też wiele innych zabawnych lub absurdalnych sytuacji. Różnice dzielące ludzi wychowanych w kulturze zachodu i Afgańczyków urastają nieraz do rozmiarów przepaści. Amerykanie przekonali się o tym dobitnie w tej samej bazie, a poszło o higienę. Dla żołnierzy wuja Sama szokiem był fakt, że na terenie fortu w Bandarze nie znaleźli ani jednej porządnej latryny. Stacjonujący tam Afgańczycy używali jako wygódki jednego z pustych budynków. O ile używali.
Częściej zdarzało się, że „miny przeciwpiechotne” leżały na środku placu, bowiem męczony potrzebą sojusznik zatrzymywał się gdziekolwiek, opuszczał spodnie, załatwiał co swoje i lżejszy o ten problem z zadowoleniem szedł dalej. Co w tej sytuacji mogli zrobić Amerykanie? Odpowiedź brzmi: nic. Wszak oni byli tam tylko gośćmi, którzy przyjechali zabić paru terrorystów i uszczęśliwić miejscowych w poszanowaniu ich kultury…
Źródła:
- Sean Parnell, Pluton wyrzutków, Wydawnictwo Literackie, 2012.
KOMENTARZE (3)
Wybrane komentarze do artykułu z serwisu wykop.pl (http://www.wykop.pl/link/1312133/jaja-po-afgansku-weselsza-strona-wojny-z-terroryzmem/):
Kozajsza
Miałem cały wykład na ten temat. Podobno Amerykanie na początku generalnie mieli gigantyczne problemy wywołane różnicami kulturowymi i np. gdy chcieli pomóc lokalnej ludności dostawą wody, żywności i ubrań często nikt tego nie brał choćby miał umrzeć z głodu. Okazało się że podawali im jedzenie lewą ręką która w tamtejszej kulturze ma tylko jedno zastosowanie – podcieranie się (a tam nie ma za bardzo papieru). Lokalni uważali to za potwarz. Innym przykładem było gdy ambasador USA pojawił się na czyimś pogrzebie w czerwonym krawacie który tam ubiera się na radosne święta.
wyjalowiony
@Kozajsza: a jak dla mnie to ktoś kto nie potrafi zrozumieć ze ktoś wychowany w innej kulturze może nie mieć złych zamiarów wykonując gesty uważane przez nas za niestosowne to po prostu zacofany, rasistowski burak. I nie mowie tutaj akurat o amerykanach (chociaż ich armia ma takie fundusze ze powinni moc ich przeszkolić na ta okoliczność).
Jakbym gdybym miał w domu za gościa chińczyka, który nie tknolby się klusek i rolady, to bym spytal czego by zjadl.. bo wiadomo ze dla nie go to może być tym czym dla nas zupa z psa.
Tak samo jakbyśmy szli ulica w Polsce a on bez krycia się zaciągałby wielkiego mela z nosa do gardla celem wyplucia na chodnik w towarzystwie innych to bym mu uprzejmie (przynajmniej za pierwszym razem) zwrócił uwagę ze u nas sie tak nie robi (przynajmniej oficjalnie.. jak ludzie patrzą).
j%!@na poprawność polityczna zawsze wypomina tylko takie rzeczy przy okazji „wpadek” reprezentantów zachodniej (do której jednak należymy) kultury, jakoś nie jest niczym złym jak muzułmanin ci powie żebyś nie jadł teraz przez miesiąc obiadów bo on ma ramadan i się na to patrzeć musi..
Przecież jego poświecenie byłoby więcej warte gdyby musiał się oprzeć pokusie.
Dobra wola musi wypływać z obu stron.. I wiem ze offtopic troche i ze amerykanie tam (słusznie) kochani nie są.. ale poczułem potrzebę podzielenia się tym przemyśleniem :D
RudyRydz
Znajomy żołnierz z misji (bodaj piąta zmiana) opowiadał, że amerykanie dawali dzieciom, w dobrej wierze, wojskowe racje żywnościowe, takie które zalewa się wodą i chemiczne podgrzewacze robią z tego papu. Oczywiście dzieciaki nie wiedziały „z czym to się je” i wpieprzały wszystko (bez wody, za to z proszkami z podgrzewacza) jak leci. Do reakcji chemicznych dochodziło dopiero w przełyku i żołądku i część dzieci zginęła okropną śmiercią (ugotowani od środka). Amerykanie nie ukarali winnych, bo winne same sobie były dzieci, żołnierze nie mieli pojęcia co robią. Oczywiście wieśniacy zostali przez talibów przekonani, że Amerykańce zrobiły to specjalnie etc. i następna wizyta patrolu skończyła się strzelaniną.
sad, true story :(
„Znajomy żołnierz z misji (bodaj piąta zmiana) ”
Pisze się okupant.
Nie pisze się „znafca”, tylko dureń. Idź sobie pluć na inne forum.