Na przełomie XIX i XX wieku wciąż nieodkrytymi terenami pozostawały skute lodem bieguny: północny i południowy. Na tych, którzy postanowili je zdobyć czekało piekło. Ekstremalnie niskie temperatury, choroby, a w końcu próba charakteru, gdy należało rozważyć zjedzenie towarzysza podróży.
To najzimniejsza kraina na naszej planecie; temperatury spadają tu zimą do -90°C w głębi lądu. Latem przy wybrzeżu termometry wskazują czasami nawet +15°C, ale zwykle temperatura nie przekracza +10°C. To także najbardziej wietrzny i najbardziej suchy kontynent, którego interior stanowi pustynia z opadami na poziomie ledwie 10 centymetrów śniegu rocznie.
Antarktyczna czapa lodowa pokrywa niemal 98% jego powierzchni, a jej przeciętna grubość wynosi 1,6 kilometra i zawiera w sobie niemal 70% światowych zasobów wody. W zimie panują tu oczywiście całkowite ciemności, a latem jest bez przerwy jasno, co sprawia, że oparzenia słoneczne stanowią dla badaczy poważne zagrożenie.
Tak warunki panujące na Antarktydzie, gdzie mieścił się geograficzny biegun południowy opisuje Stephen R. Bown w swojej najnowszej książce „Amundsen. Ostatni wiking”, opowiadającej historię człowieka, któremu jako pierwszemu udało się dotrzeć do tego, wydawało się niemożliwego do zdobycia, miejsca.
Długotrwałe ciemności panujące podczas nocy polarnej uniemożliwiały orientację w terenie. Do sprawnego nawigowania pozostawał jedynie kompas. Natomiast duże nasycenie światła słonecznego (a co za tym idzie i promieniowania ultrafioletowego), występujące w czasie dnia polarnego, oprócz wspomnianych oparzeń, powodowało u podróżników również ślepotę śnieżną. Ból oczu i głowy, światłowstręt oraz opuchnięte powieki stanowiły codzienność członków ekspedycji. Na przełomie XIX i XX wieku objawy te umiano leczyć wyłącznie w jeden sposób: za pomocą opiumowych kropli. Przebywanie w takich warunkach przez dłuższy czas mogło jednak prowadzić do nieodwracalnego uszkodzenia wzroku.
Zjedzone buty sir Johna Franklina
Jak zatem można było zabezpieczyć się przed niebezpieczeństwami, które czekały na pragnących zdobyć biegun? Przygotowanie się do wyprawy było sprawą indywidualną każdej ekspedycji. Czerpano z dzienników i badań podróżników, literatury pomocniczej oraz własnych doświadczeń. Wielu jednak problemów nie można było przewidzieć i tylko od zaradności załogi zależało przeżycie wszystkich uczestników eskapady.
Podstawową kwestię stanowiło zgromadzenie zapasów żywności na co najmniej kilka lat. Widmo śmierci głodowej podczas podróży było nie tyle realne, co stanowiło jedno z podstawowych zagrożeń. Przekonał się o tym sir John Franklin, który podczas swojej wyprawy, aby przetrwać musiał zastąpić zwykły pokarm własnymi skórzanymi butami. Z jego ostatniej ekspedycji na okrętach HMS Terror oraz HMS Erebus, nikt żywy już jednak nie wrócił. Nie pomogło nawet to, że część marynarzy, walcząc o przeżycie, zjadła swoich towarzyszy…
Zanim śmiałków dotknął głód – monotonne żywienie również dawało się we znaki. Konsekwencją braku urozmaiconej diety był m.in. szkorbut. Można mu było zaradzić poprzez spożycie świeżego mięsa oraz krwi upolowanych zwierząt. Początkowo jednak zwykli marynarze nie byli przekonani do jedzenia surowizny. Dopiero kiedy choroba osiągała poziom zaawansowania, niechętnie, ale rozszerzali swój jadłospis o polarne zwierzęta. Jak duże zagrożenie stanowił dla podróżników szkorbut opisuje Stephen R. Bown w książce „Amundsen. Ostatni wiking”:
Wiele zaburzeń psychicznych, które w ciągu tamtych ponurych miesięcy nękały członków wyprawy (depresja, posępne pogrążanie się w czarnych myślach w koi, letarg i brak zainteresowania, by pomóc nawet sobie samemu), to mentalne objawy szkorbutu. Wśród jego symptomów fizycznych są natomiast: spuchnięte, poczerniałe i krwawiące dziąsła, ruchome zęby, cuchnący oddech, opuchnięte stawy, a także otwieranie się starych ran i rozszczepianie się złamanych kości, gdy tkanka łączna ciała ulega rozkładowi. Temu wszystkiemu towarzyszy ogólna niezdolność do koncentracji i jasnego myślenia.
Brytyjski wojskowy i badacz Antarktydy Robert Falcon Scott, który w tym samym czasie, co Roald Amundsen postanowił zdobyć biegun południowy wspominał, że członkom jego załogi – podczas długich antarktycznych wypraw – często śniły się wystawne obiady. O poranku był to główny temat rozmów i westchnień marynarzy.
Szybko jednak dopadała ich rzeczywistość: obok znajdowały się bowiem psy – towarzysze, dzielący z załogą trudy podróży. Nie tylko bowiem ludzie na Antarktydzie głodowali. Jeśli zabrakło żywności zwierzęta stawały się agresywne i z przyjaciół zamieniały się w śmiertelnych wrogów. Z głodu zjadały własne ekskrementy oraz skórzane elementy oporządzenia. Jeśli podróżnikom nie udało się w porę znaleźć żywności – trzeba było mordować lub zjadać zdechłe psy.
Z prowiantem wiązało się jeszcze jedno zagrożenie dla członków ekspedycji. Puszkowana żywność mogła zostać skażona ołowiem jeszcze w trakcie jej pakowania, poprzez niewłaściwe lutowanie pojemnika. Bóle brzucha, zaburzenia pamięci, podatność na infekcje oraz anemia – to jedne z głównych objawów zatrucia tym metalem ciężkim, które dotykały załogę podczas drogi na biegun.
Pływający dom wariatów
Chociaż marynarze mieli ogrom obowiązków związanych z codzienną podróżą – po kilku miesiącach zaczynała ich dopadać monotonia. Jeśli do, z pozoru błahego, problemu dołączymy ciągłe poczucie zagrożenia – to otrzymujemy mieszankę wybuchową. Jak czytamy w książce „Amundsen. Ostatni wiking”:
To wielomiesięczne życie w zimnie i ciemności na małym statku, powtarzanie wciąż tych samych historii, rozpamiętywanie tych samych żali i wskrzeszanie w kółko tych samych kłótni z tymi samymi ludźmi. Dodajmy do tej niezdrowej izolacji ciągły lęk, że nigdy nie zobaczy się słońca albo nie wróci się do domu; że statek może tkwić zamarznięty na odludnej ziemi jałowej, dopóki nie umrze się z powodu zimna i kurczących się zapasów; że jeśli lód się przemieści, statek może zostać ściśnięty jak w imadle i się rozpadnie – nie dziwota, że wraz z upływem kolejnych miesięcy morale (…) wyraźnie spadało. (…) Dwaj marynarze zwariowali, inni zaś balansowali na krawędzi szaleństwa. Cook pisał, że życie na pokładzie (…) „pod względem psychicznym przypominało dom wariatów”.
Jeśli przyszło załodze poczekać, aż okręt zostanie uwolniony z okowów lodu trzeba było spędzić rok lub dwa na śnieżnym odludziu. Nie było wtedy codziennych obowiązków związanych z pracą na statku. Ludzie tracili chęć do pracy, a jedynym ich marzeniem było przespanie się w łóżku. Wszechogarniające pustkowie wdzierało się do ich głów, paraliżując umysł i ciało.
Zadaniem kapitana było między innymi znalezienie swoim ludziom obowiązków tak, aby mogli na chwilę zająć się czymś i zapomnieć o sytuacji, w jakiej się znaleźli. Przerwę codziennej monotonii, oprócz kontaktów z Inuitami (ludźmi Północy), stanowiły zabawy z psami zaprzęgowymi, które dla marynarzy stanowiły często pełnoprawnych członków załogi.
Podróżnicy na biegun w swoich dziennikach sporo miejsca poświęcali na opisy zachowań tych zwierząt oraz ich indywidualnych cech osobowości. Dostarczały one codziennej rozrywki, ale potrafiły stać się też kolejnym źródłem problemów. Ich twarde charaktery oraz wrodzony spryt powodowały częste ucieczki. Załodze Roberta Edwina Peary’ego – amerykańskiego odkrywcy, który prawdopodobnie był pierwszym, który dotarł do bieguna północnego – udało się znaleźć sposób na ich łapanie. Najpierw wabiono je suszonym mięsem, a następnie jeden z marynarzy doskakiwał i przyciskał łeb psa do śniegu, podczas gdy drugi zakładał mu obrożę. Jak wspominał Peary: Dzięki tej metodzie można było uskoczyć, nie narażając się na ukąszenie przez psa więcej niż kilka razy.
Najmniejszy błąd może kosztować życie
Nawet najlepiej przygotowana wyprawa mogła skończyć się jednak niepowodzeniem lub śmiercią całej załogi – przekonał się o tym chociażby wspominany już Robert Scott, który przegrał wyścig z Amundsenem. Drobny błąd, nieprzemyślana decyzja lub po prostu pech decydowały o klęsce całej ekspedycji.
Pożar na pokładzie, który pochłonął część zapasów, niewidoczne gołym okiem rozpadliny w lodzie głębokie na kilka, czy nawet kilkanaście metrów oraz ślepota śnieżna – z tymi i wieloma innymi problemami musieli radzić sobie odkrywcy każdego dnia drogi na biegun. Czasem popełniano błędy już na etapie przygotowań wybierając nieodpowiednią odzież dla załogi lub decydując, że sanie będą ciągnęli ludzie zamiast psów. Wtedy niepowodzenie i śmierć były w gruncie rzeczy nieuniknione.
Z całą jednak pewnością, nawet mimo odpowiednich kwalifikacji, te udane wyprawy polarne wiele zawdzięczają rdzennym ludom, których wiedza, jak przetrwać w trudnym klimacie okazywała się bezcenna. Należy pamiętać, że walka nie odbywała się tylko pomiędzy warunkami panującymi w tym lodowym piekle, a marynarzami, ale przede wszystkim w głowie każdego z uczestników wyprawy. Każdy z nich musiał bowiem stoczyć bój z własnymi słabościami, a niekiedy i swoim światopoglądem.
Bibliografia:
- Angell Pauline K., Zwycięstwo nad Diabłem Północy, Nasza Księgarnia, 1972.
- Augustyniak Tomasz M., Lodowa pułapka, Podróże.Onet.pl, [dostęp online: 30.04.2018].
- Bown Stephen R., Amundsen Ostatni Wiking, Wydawnictwo Poznańskie, 2018.
- Scott Robert F., The Voyage of the “Discovery”, Londyn, 1912.
KOMENTARZE (7)
Inuici zamieszkują Arktykę, nie Antarktydę.
Chętnym do poszerzenia wiedzy o wyprawach na bieguny polecam książki Centkiewiczów. Dawno wydane., ale zawierające naprawdę dużo informacji
Panie Marcinie bardzo dziękujemy, oczywiście nastąpiła pomyłka. Az prosi się napisać tekst „Antarktyka, Antarktyda, Arktyka – gdzie leżą, czym sie różnią?”. Niestety to nie portal geograficzny, choc jak widać i my się pomylililsmy. Dziękujemy za czujność i polecenie. Pozdrawiamy :)
inuici nie byli rdzennymi mieszkancami antarktydy, tylko kanady, syberii i grenlandii
Oczywiście mają Państwo racje, błąd został już poprawiony. Przepraszamy i dziękujemy za czujność.
„Z całą jednak pewnością, nawet mimo odpowiednich kwalifikacji, te udane wyprawy polarne wiele zawdzięczają rdzennym ludom, których wiedza, jak przetrwać na Antarktydzie okazywała się bezcenna.” Nie wiem jaki lud jest rdzenny na Antarktydzie?
Szanowny komentatorze, chodzi o rdzenne ludy Arktyki (rdzenne ludy zamieszkujące obszary polarne). Dzięki ich wiedzy jak przetrwać w tych trudnych warunkach, podróżujący na biegun południowy (czyli na Antarktydę), w tym Amundsen, wiedzieli jak sobie poradzić. Aby nie było już więcej nieporozumień z tym związanych sparafrazowaliśmy zdanie budzące wątpliwości. Sęk jednak w tym, że Amundsen, który zdobył biegun południowy na Antarktydzie, zrobił to głównie dzięki podpatrywaniu Inuitów, zamieszkujących daleką Północ. Pozdrawiamy.
Rechot po prostu zauważył, że na Antarktydzie NIE MA rdzennych ludów. To obszar niezamieszkiwany przez ludzi.