Stanowili elitę polskiej armii w trakcie II wojny światowej. Ich umiejętności były wynikiem bezlitosnego treningu. Niewielu było w stanie go przetrwać. Najtwardsi, którym się to udało stali się prawdziwymi maszynami do zabijania Niemców.
Kiedy przystępowano do formowania Samodzielnej Brygady Spadochronowej w jej szeregach znalazły się zarówno 18-letnie młokosy, jak i poważni 50-latkowie. Jak łatwo się domyślić ich sprawność fizyczna była na diametralnie różnym poziomie. Nic zatem dziwnego, że kadra szkoleniowa brygady kładła tak duży nacisk na zwiększenie tężyzny fizycznej kandydatów na spadochroniarzy. Właśnie w tym celu powstał – owiany złą sławą – specjalny tor przeszkód nazwany „małpim gajem” (pisaliśmy już o nim kilka lat temu, przedstawiając temat szkolenia Cichociemnych).
Sala tortur na świeżym powietrzu
Został on wybudowany na terenie szkockiej posiadłości Largo House, znajdującej się w rejonie stacjonowania jednostki. Sam pomysł jego stworzenia zrodził się w głowach oficerów polskiej formacji, oni również w dużej mierze sfinansowali z własnych środków tę istną salę tortur na świeżym powietrzu.
O wyzwaniu, jakie czekało na nowo przybyłych śmiałków świadczył już sam napis umieszczony nad bramą: „Szukasz śmierci, wstąp na chwilę”. Jak zatem prezentował się „małpi gaj”? O tym możemy się przekonać czytając relację chorążego Władysława Gołębiowskiego:
Kiedy przyrządzono wszystko, co potrzebne było człowiekowi do niechybnego kalectwa, wypuszczono pierwszą grupę straceńców. […] Rozpoczynano od skoku z przewalonego przez burzę drzewa z wysokości 50 – 80 cm. A że drzewo było okrągłe i nie wszystkie pięćdziesięcioletnie Ikary mogły utrzymać równowagę w postaci stojącej przybito płaską deszczułkę, a dla bezpieczeństwa zmiękczono ziemię na skok.
Po skoku odważni maszerowali na tak zwany trapez. Była to huśtawka, zawieszona na gałęzi rozłożystego, leciwego dębu, przyrząd niechybnego stłuczenia „miękkiej części ciała”. Tych którzy panicznie bali się huśtania – kosztowało to czasem złamanie jakieś kostki. Następnie – chodzenie po żerdziach […]. Cóż za ruchy ekwilibrystyczne musiał adept wyczyniać, chwytając się niekiedy oburącz powietrza, by na tej żerdzi się na chwilę zatrzymać, a co dopiero przejść jej całą długość.
Z kolei, proszę Państwa, płotek! Na trzy metry wysoki. „Raz, dwa i na drugiej stronie” rozkazywali instruktorzy. Piękne to było, ale dla adepta staruszka – to istna ściana płaczu. […] Dla dalszego udręczenia adepta wybudowano z drzewa ścianę z oknem, przez które musiano dawać nura, szybko, jeden po drugim. A potem na poprzeczkę, nad rzeczką i tu dopiero potrzebne były wyćwiczone ręce, bowiem przez połowę poprzeczki – ślizganie na brzuszku, a przez drugą połowę, zwisając na rękach i nogach – marsz do celu. Niewyćwiczone ręce dawały pewną gwarancję – kąpieli w rzeczce.
Hop do „dziury”
Rzecz jasna nie samym „małpim gajem” żyli przyszli spadochroniarze. Codziennie musieli oni przebiec minimum 10 kilometrów, ponadto trenowali m.in. walkę wręcz oraz czołganie się pod zasiekami. Na tych, którzy przetrwali tę morderczą zaprawę czekał kolejny etap szkolenia – tzw. „dziura”. Pod tym pojęciem kryło się wycięcie w suficie dawnej stajni, imitujące otwór w podłodze bombowców Whitley, wykorzystywanych przez Brytyjczyków do transportu wojsk powietrznodesantowych.
Jak zaznacza Krzysztof Jan Drozdowski w książce Sosabowcy trening „w dziurze” miał decydujące znaczenie. Właśnie tam „wpajano żołnierzom wiedzę i umiejętności potrzebne do wykonania skoku ze spadochronem”. Również w trakcie tej fazy szkolenia było wiele przypadków stłuczeń i złamań, ale „nie brakowało też śmiechu”.
Gdy zostały opanowane podstawy, następny punkt jazdy obowiązkowej stanowiła dwudziestopięciometrowa wieża spadochronowa. Dawała ona przedsmak tego, co czekało na żołnierzy podczas prawdziwego skoku ze spadochronem. Pozwalała przyzwyczaić się do „rzucania się w przepaść, do poskromienia instynktu samozachowawczego, który powstrzymuje człowieka przed tego rodzaju posunięciami”.
Na tym kończyła się pierwsza runda szkolenia. Ci, którzy pomyślnie ją zaliczyli trafiali do brytyjskiej szkoły spadochronowej nr 1 w Ringway. Na mniej sprawnych czekał ponownie „małpi gaj”. Podczas tygodniowego, a później dwutygodniowego kursu w Ringway nasi żołnierze oddawali po osiem skoków: dwa dzienne z balonu, pięć dziennych z samolotu i jeden nocny z balonu.
W 1943 r. zmieniono nieco metody szkolenia z uwagi na wprowadzenie do służby nowych bombowców, z których wyskakiwało się już nie przez dziurę w podłodze, lecz boczne drzwi. Po pomyślnym odbyciu regulaminowej liczby skoków polscy spadochroniarze wracali do macierzystej jednostki, gdzie rozpoczynali ostatni – a zarazem najdłuższy – etap swojego treningu.
Kurs „korzonkowy”
Jego wytyczne wyznaczał sam Stanisław Sosabowski, którego – jak podkreśla Antony Beevor w książce Arnhem – „podwładni darzyli szacunkiem. Bali się go, ale też mu ufali, ponieważ sam potrafił robić wszystko, czego żądał od nich”. Układaniem szczegółowych programów zajmowali się z kolei dowódcy batalionów i kompanii specjalnych. Jak możemy przeczytać w książce Krzysztofa Jan Drozdwoskiego:
W programie szkolenia największy nacisk kładziono na wyrobienie i utrzymanie możliwie najlepszej kondycji fizycznej, na wyrobienie koniecznych do działania w odosobnieniu wartości duchowych, na opanowanie sprzętu, jaki był na wyposażeniu brygady spadochronowej i w posiadaniu nieprzyjaciela. Bardzo duży nacisk kładło się na zgranie i zżycie się.
Znaczną uwagę przywiązywano również do wyrobienia w żołnierzach brygady samodzielności w terenie, który miał się stać ich sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. Aby to osiągnąć dowódca brygady przygotował specjalny kurs korzonkowy, czytaj: „darów natury takich jak jagody, grzyby, ptactwo itp., które w specjalnych warunkach miały umożliwić im przetrwanie.”
Na miejsce ćwiczeń wybrano, oddalony o kilkadziesiąt kilometrów od Edynburga, Dunkeld nad rzeką Tay. Panowały tam właściwie idealne warunki do tego typu szkolenia. Poza skałami do wspinaczki, wodą oraz – rzadko spotykanym w Szkocji – lasem, okolica sprawiała bardzo swojskie wrażenie, przypominając np. przełom Dunajca w Pieninach.
Właśnie w takich okolicznościach przyrody żołnierze całymi tygodniami ćwiczyli techniki:
poruszania się w nieznanym terenie bez pomocy miejscowej ludności cywilnej; kroczenia na przełaj z pominięciem dróg i osiedl, tak w dzień jak i w nocy; przekraczania zamieszkałych miejscowości bez zwracania na siebie uwagi; życia z terenu bez uciekania się do kradzieży i rabunku, gdy się nie ma możliwości kupna; spania bezpiecznie w możliwie najwygodniejszych warunkach; przekraczania głębokich rzek bez umiejętności pływania i wyszukiwania brodów; budowania tratw; używania łodzi płynąc z prądem i pod prąd.
Zmarnowany potencjał
Szkolenie żołnierzy brygady trwało właściwie non stop z uwagi na nieustannie docierające uzupełnienia. Większość nowoprzybyłych nie miała pojęcia co ich czeka, szybko jednak się o tym przekonywali w „małpim gaju”. W efekcie przez kursy spadochronowe przewinęło się aż 5470 ludzi.
Wszyscy oni mieli nadzieję, że wezmą udział w oswobodzeniu Polski, zamiast tego ich krew została przelana w stanowczo zbyt ambitnej i tragicznie zaplanowanej operacji „Market Garden” W jej trakcie polscy spadochroniarze pokazali jednakże, że ich morderczy trening nie poszedł na marne i byli gotowi do walki nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach bojowych, czego potwierdzenie znajdujemy w książce „Arnhem” Antony’ego Beevora.
Bibliografia:
- Antony Beevor, Arnhem, Znak Horyzont 2018.
- Krzysztof Jan Drozdowski, Sosabowcy, Finna 2014.
- Kacper Śledziński, Cichociemni. Elita polskiej dywersji, SIW Znak 2012.
- Władysław Klemens Stasiak, W locie szumią spadochrony. Wspomnienia żołnierza spod Arnhem, Instytut Wydawniczy PAX 1991.
KOMENTARZE (21)
Chwała bohaterom!
Pełna zgoda. Ale moim zdaniem trzeba do tego dodać jeszcze pamięć, bo niestety z tym coraz gorzej.
Na pewno „Chwała Bohaterom” ale po raz kolejny przychodzi gorzka refleksja – jakie korzyści z ich poświęcenia przypadły Polsce?
Super temat, ale poziom artykułu niski. Przypomina trochę pracę gimnazjalisty.
Zapraszamy do przysłania własnego artykuły. Zapewne będzie on prezentował wysoki poziom, a wtedy z chęcią go opublikujemy.
@Rafał Kuzak
Proszę wybaczyć, ale ta odpowiedź jest niestosowna i wręcz bzdurna. Co prawda komentarz powinien zawierać więcej niż tak zwany teraz „hejt”, ale sugerowanie, że prawo do krytyki ma tylko osoba która potrafi wykonać krytykowaną czynność lepiej jest pozbawione wszelkiej logiki, niedojrzałe oraz nie wnosi nic do dyskusji i nie pełni żadnej pozytywnej funkcji w dyskusji. A przecież nawet gdy rozmówca nie trzyma poziomu, należy tego poziomu wymagać od siebie.
artykul to nic innego jak pochwala taniego szowinizmu i nacjonalizmu, ot tak zeby sie dowartosciowac, i poczuc jakas tam zekoma wyzszosc nad kims tam. Mama nadzieje ze autor przypomni tez zaslugi bohaterskich oddzialow Bandery wyzwalajacych Ukraine spod obcej okupacji, tylko nie chce slyszec ze to byli mordercy, prezciez walczyli o wlasna wolnosc i niepodleglosc.
Co mają wspólnego banderowcy z naszą brygada spadochronowa?
Polacy wyszkoleni w Wielkiej Brytanii, ginący za Holandię wyzwalając ją z rąk Niemców : rzeczywiście straszni z nich byli nacjonaliści :/
hm.o jaką okupację tu chodzi.Może polska.dzielni Banderowcy już sie postarali,żeby kamien na kamieniu z nas nie pozostał,jak Ukraina sziroka.
Tak to jest jak dasz lewakowi kase z mopsu. Kupił komputer i publicznie chwali się, ze jest idiotą.
Ah ta anonimowość w sieci. Dodaje odwagi maluczkim, tchórzliwym istotom aby pluć jadem na wszystko. Szkoda że kompletnie nie zrozumiałeś Anonie tego tekstu ani też historii owej brygady.
@bartek: Panie Bartku, bardzo dziękujemy za komentarz. Oby więcej na naszym portalu takich dyskutantów. Mimo wszystko jednak prosimy powstrzymywać się od obrażania innych, nawet jeśli oni czynią to samo. Pozdrawiamy serdecznie.
A JAK IM PODZIEKOWANO
NIE MIELI PRAW KOMBATANTOW…A JAK POTRAKTOWALI SOSABOWSKIEGO?
Musieli skakać wprost na niemiecka dywizję,a jak nie mogli sie przebic przez Ren by pomóc ang.oddziałom to on,gen. Sosabowski stał sie kozłem ofiarnym.Podejrzewam,że ta Brygada była potencjalnie zbyt niebezpieczna.Niepotrzebni musza odejść.Po wojnie pracował jako zwykły robotnik.
Stalin potopił swoich w Odrze angole chcieli naszych w Renie.
Mój tata rocznik 1923 , który zmarł w 1998 roku ,był żołnierzem 1 samodzielnej brygady spadochronowej gen.Sosabowskiego. Wiele opowiadał o szkoleniu, o walkach w Holandii itd. niestety nic nie nagrywałem ,nic nie zapisywałem , niestety moje liczne rodzeństwo też tego nie zrobiło :( …a szkoda …bo to prawdziwa historia i byłaby pamiątka na kilka pokoleń …ale niestety …nasz błąd. Niestety nie mam też już żadnych zdjęć które miał mój tata z tamtego okresu :(
Przeglądam wszystkie zdjęcia publikowane w internecie, z nadzieją że znajdę na nich mojego tatę.
Panie Tomaszu, niestety czasem myślimy, że ktoś będzie z nami jeszcze bardzo długo i zapominamy o takiej czynności jak utrwalenie wspomnień. Najważniejsze, że Pan pamięta. A co do poszukiwań – życzymy powodzenia i pozdrawiamy.
Miałem to samo z moim dziadkiem, który walczył w AK. Dużo razem pracowaliśmy w sadzie i czasem mi opowiadał o tamtych czasach. Przyznaję że byłem za młody żeby rozumieć i chcieć więcej wiedzieć. Dopiero jak byłem w wojsku więcej zrozumiałem i nie mogłem się doczekać żeby „świadomie” porozmawiać z dziadkiem. Niestety, mój pierwszy urlop był okolicznościowy – na pogrzeb dziadka.
Dziadek był partyzantem, powstańcem czy np. kurierem?