Od 10 sierpnia 1942 roku ulice Lwowa zamieniły się w pułapkę. Gestapo, Sonderdienst i żydowska policja wyciągali z mieszkań i kryjówek kolejne ofiary. Świadkowie wspominają sceny, w których dzieci zabierano matkom na oczach całej dzielnicy.

Czerwone pieczęcie i złudzenie bezpieczeństwa
Od początku sierpnia 1942 roku w dzielnicy żydowskiej krążyły pogłoski o planowanej dużej „akcji”. Niepokój wzmógł się jeszcze bardziej po aresztowaniu dużej grupy zarejestrowanych przy Judenracie lekarzy. Wysłano ich do „janowskiego”, rzekomo jako Lagerarzte (lekarzy obozowych). Marek Redner:
„Na wolności została 1/3 ogółu lekarzy w tym najsilniejsza grupa szpitalników uratowana dzięki zapobiegliwości swego młodego, pełnego energii dyrektora, doktora Maksymiliana Kurzrocka, który zdążył na czas zaopatrzyć cały swój personel w tak zwane czerwone pieczątki SS Polizei na ich ≫Meldkartach≪”.
Ludwik Fleck i jego rodzina mieli prawo czuć się względnie bezpiecznie. Mieli „ochronne” czerwone pieczęcie. Pomylił się Kurzrock i wszyscy, którzy sądzili, że czystka ich ominie. Mógł być 10, 11 może 12 sierpnia rano, gdy pod szpital przy ulicy Kuszewicza podjechały ciężarówki. Wysypali się z nich Niemcy i Ukraińcy. Otoczyli budynek. Wszyscy chorzy mają się natychmiast znaleźć w samochodach! Kto nie mógł chodzić – tego wynosili żydowscy policjanci i przymuszona do tego część personelu. Dla pracowników szpitala, włącznie z doktorem Kurzrockiem, to był szok.

Młyn do mielenia kości używany w obozie janowskim we Lwowie. Podobny młyn wykorzystywano w obozie w Bełżcu
Tym razem tyfus nie pomógł. Tadeusz Zaderecki pisał:
„Niezakaźnie chorych jacy chodzić mogli – zabrano. Że jednak Niemcy respekt mieli przed chorobami zakaźnemi, więc do sal takich się nie zapuszczali, z zachowaniem wszelkiej ostrożności wystrzelali chorych od progów”
Jeśli Kurzrock sądził, że to był tylko jeden straszny dzień, był w błędzie. Esesmani przyjeżdżali do szpitala dzień za dniem, czasem również nocą. Po kilku dniach akcja sięgnęła szpitalnego personelu i mieszkających z nim bliskich, rodziców i dzieci. „Do ambulatorium wpadli lekarze i zaczęli krzyczeć ≫Uciekajcie, ratujcie się, my nic nie możemy!≪” – ten krzyk zapamiętała Janina Hescheles, która była wtedy z mamą w pokoju szpitalnej administracji. Administracja mieściła się tuż obok laboratorium Ludwika Flecka.
Czytaj także: Holokaust. Jak rozpoczął się najbardziej haniebny okres w historii ludzkości?
Droga na stację: Bełżec jako ostatni przystanek
Kilkoro świadków zapamiętało sceny wywózki dzieci z oddziału pediatrii. Na tym oddziale pracowała Blanka Jurimowa, pediatra, żona ordynatora oddziału chirurgicznego Maksymiliana Jurima. Oboje chroniły „specjalne” papiery. Na swoje nieszczęście postanowili ukryć wśród innych dzieci na oddziale swoje jedyne dziecko, kilkuletniego synka. Miał być bezpieczny pod okiem mamy. Esesmani likwidowali oddział, wrzucając dzieci do ciężarówek jak kukiełki. Pod szpitalem rozegrała się rozpaczliwa scena, gdy rodzice i dyrektor szpitala próbowali ich powstrzymywać. Argumentowali, że przecież są w chronionym obietnicą SS korpusie lekarskim. Maksymilian Kurzrock zaryzykował życie, taka dyskusja mogła skończyć się natychmiastową uliczną egzekucją.
„Nic nie pomogły prośby (…). Poszli zatem oboje [rodzice] wraz z dzieckiem w ognie Bełżca, gdyż mieli czelność oświadczyć Niemcom, że życie bez niego nie przedstawia dla nich wartości – wspominał doktor Marek Redner. – Zabrana też została znaczna część aptekarzy i pomocniczej służby sanitarnej. Na nic nie zdały się opaski z czerwonymi krzyżami na ramionach (…)”.
Bezradny Kurzrock mógł tylko patrzeć na ciężarówkę z jego przyjaciółmi i pacjentami stłoczonymi na pace, oddalającą się w kierunku kleparowskiego węzła kolejowego. Stamtąd już prosto do Bełżca, czasem z krótkim przystankiem w obozie janowskim.

Getto lwowskie
Decyzji o wymordowaniu europejskich Żydów nie da się zamknąć w jednej dacie i przypisać jednej tylko osobie. Opracowania, analizy i syntezy idą w setki tomów. Moment wymyka się historykom. Zostają fakty. W obozie zagłady w Chełmnie nad Nerem pierwszą grupę Żydów Niemcy zagazowali w grudniu 1941 roku. Komory śmierci KL Auschwitz ruszyły z początkiem 1942 roku. Budowę obozu zagłady w Bełżcu rozpoczęto w listopadzie 1941 roku. Dla większości galicyjskich Żydów to właśnie Bełżec był stacją końcową. Wybór miejsca nie był przypadkowy. Łączyły się tu dystrykty Galicja, Lublin i Kraków. Do stacji Bełżec biegły pociągi ze Lwowa i Lublina, a do nieodległej Rawy Ruskiej – z dystryktu krakowskiego. Wykonawców wybrano równie starannie. Obóz zbudowali więźniowie pod okiem grupy specjalistów zaangażowanych wcześniej w akcję T4 (Masowa eutanazja osób uznanych przez nazistów za „niewarte życia” (psychicznie i nerwowo chorych, z wadami rozwojowymi i innych).
W pierwszym okresie działania, od 17 do 31 marca 1942 roku, Bełżec pochłonął 66 200 ofiar, z czego 10 tysięcy stanowili Żydzi ze Lwowa.
Przygrywką do sierpniowej likwidacji lwowskiej dzielnicy żydowskiej były wywózki tak zwanego elementu asocjalnego cztery miesiące wcześniej, na przełomie marca i kwietnia 1942 roku. Wtedy jeszcze słowo „przesiedlenie” nie zdradzało Żydom prawdziwego znaczenia. Naziści tłumaczyli gminie żydowskiej, że ci, którzy nie mogą pracować dla armii w fabrykach, są za starzy, chorzy lub słabi, dostaną pracę w gospodarstwach rolnych w głębi żyznej Ukrainy. Każdy będzie mógł zabrać dwudziestopięciokilogramowy bagaż i 200 złotych w gotowce. Zyskają ci, którzy pozostaną – więcej miejsca, mniej obowiązków wobec tych, którym bezustannie trzeba pomagać. Naziści zażądali kontyngentu „wysiedleńców” – 33 tysięcy ludzi. Ich wyselekcjonowanie spadło na Judenrat. Wyjazd miał nastąpić wraz z nastaniem wiosny, na przełomie marca i kwietnia. Punkt zbiorki był w jednej ze szkół na terenie dzielnicy.
„Zaprowadził mnie [milicjant żydowski] do szkoły Sobieskiego w której gromadzono Żydów przewidzianych na Zagładę. Większość z nich była ułomna i chora. Leżeli na podłodze i porzucając kikuty czołgali się na kolanach błagając oficera niemieckiego o litość – wspominała Jadwiga Bałaban. – Z nieludzkiego wycia setek ludzi dosłyszałam urywek w języku żydowskim zapewniający oficera niemieckiego, że Żydzi nie mają boga”.
Wiadomości o koszmarze tych zbiorek szybko rozeszły się w dzielnicy. Przeznaczeni do „wysiedlenia” się poukrywali. W rezultacie w tym pierwszym dużym transporcie do Bełżca pojechała połowa z planowanych 33 tysięcy osób. Wszyscy zginęli w komorach gazowych. Potem obóz zagłady zawiesił działalność, a architekci zabrali się do poprawek i „udoskonaleń”. Dotychczasowe drewniane komory gazowe zastąpił solidny murowany budynek z sześcioma szczelnymi pomieszczeniami.
Czytaj także: Bez nich obozy koncentracyjne nie mogłyby funkcjonować. Kim byli kapo?
Wielka Akcja – początek końca lwowskiego getta
W zamyśle nazistów sierpniowa obława, której ofiarami padli też pacjenci i część personelu szpitala przy Kuszewicza, miała być ostatnim akordem przed zamknięciem getta i zarazem pierwszym – na tak wielką skalę – aktem zagłady Żydów ze Lwowa w ramach „ostatecznego rozwiązania”.
Sierpień 1942, tak jak pogromy lwowskie latem 1941 roku i działalność obozu janowskiego, jest obecny we wszystkich relacjach ocalałych lwowskich Żydów. Wtedy, podczas tak zwanej Wielkiej Akcji, do dzielnicy zjechali oprócz Niemców ukraińscy granatowi policjanci i oddziały ukraińskiego Sonderdienst, służby specjalnej, czyli policji pomocniczej. Z obozu janowskiego dotarły kolumny „askarów”, a na miejscu włączyła się w łapankę żydowska policja. Zamykali ulicę za ulicą, przeszukiwali dom za domem, zaglądali we wszystkie zakamarki, schowki, ustępy. Przeczesywali podwórka, piwnice, strychy.

Fragment bocznicy kolejowej wykorzystywanej przez obóz w Bełżcu
10 sierpnia 1942 roku. Fragmenty relacji Kazimiery Poraj i Jadwigi Bałaban:
„Od godziny 5 rano dzieją się niesamowite rzeczy (…). Już koło wielkiego Teatru trzeba trzymać legitymację w ręku, gdyż legitymują na każdym kroku. Ulice są pozamykane przez gestapowców, ukraińską policję i – o ironio – żydowską milicję. Zamykają ulice szeregiem ludzi, tak, że nawet kot nie mógłby przejść niezauważony. Po dziesięciu i więcej gestapowców i ukraińskiej policji wchodzą do każdego domu i zabierają wszystkich z mieszkań żydowskich. Dzieją się straszne rzeczy, matkom odbierają maleńkie dzieci i zabijają je w oczach matek.
(…) W czasie pracy zabrano wszystkim Żydom (…) Arbeitskarte. Znów miano wydać nowe o innym kolorze, względnie stemplować zmienioną pieczątką. Na 176 zatrudnionych kobiet legitymacje ostemplowane otrzymało zaledwie 6 kobiet i ja wśród nich. Reszta kobiet skazana została na zagładę gdyż przechodząc przez miasto, gdzie szalała akcja nie miały dowodów pracy. (…) wracam do domu o godz. 15tej pustka niesamowita w całym domu wszystkich zabrano. Matka oczekuje mnie na schodach. Na ulicy Pełtewnej czarny pochód zabranych z ulicy i domów Żydow. Za kilka minut przychodzi do mieszkania gestapowiec (…) i zabiera mi Matkę mimo, że posiadała chroniącą ją przed zabraniem legitymację wydaną przez kierownika policji niemieckiej [Katzmanna]. Działał na własną rękę (…). Zbiegłam za Matką na ulicę, zauważył to gestapowiec i kierując we mnie lufę karabinu krzyknął, że gdy natychmiast nie wrócę zastrzeli mnie jak psa. Wtedy usłyszałam rozkaz Matki ≫Wracaj natychmiast do domu≪. Był to jej ostatni rozkaz ratujący życie jej dziecka. (…) Obowiązujące zarządzenie nie było ważne gdy chodziło o zgładzenie jeszcze jednego Żyda. (…) Z okien mojego nieoświetlonego mieszkania widziałam skrawek ulicy Zamarstynowskiej, po którym sunęły lory pełne ludzkich głów – oświetlone reflektorami.
Były to ofiary zabrane w ciągu akcji i przewożone nocą na dworzec do Bełżca (…). Wśród morza głów widziałam twarz mojej drogiej Matki. Zerwała się niesamowita burza połączona z ulewnym deszczem. Widziałam moją Matkę w Jej płóciennej sukience przemoczoną i drżącą z zimna. Zrozpaczona wybiegłam na ganek. Jakieś dziecko na podwórzu rozpaczliwym głosem wołało Mamo. Był to 10 letni chłopczyk, który wylazł z jakiegoś ukrycia. Matka jego podzieliła los mojej Matki. Przyłączyłam się do jego głosu i razem jakimś nieludzkim głosem wyliśmy Mamo”.
Untersturmfuhrer Kurt Gerstein z Instytutu Higieny SS w Marburgu wizytował w tych dniach obóz zagłady w Bełżcu. Był świadkiem zagazowania kilku tysięcy Żydów przywiezionych ze Lwowa 19 sierpnia 1942 roku. „Martwi ciągle są w pozycji stojącej, jak kolumny bazaltowe – pisał w raporcie w 1945 roku – nie mogli się osunąć albo pochylić, bo w ogóle nie było miejsca. Nawet po śmierci rozpoznaje się poszczególne rodziny, które jeszcze trzymają się mocno za ręce. Z trudem oddziela się ich od siebie, żeby opróżnić komory dla następnego ≫ładunku≪”.

Pomnik ofiar Holokaustu we Lwowie
Urywki wspomnień ocalałych ze Lwowa wskazują sierpień 1942 roku jako moment, w którym dotarło do nich, że wszyscy zostali skazani na śmierć.
Czytaj także: Ekonomiczny aspekt nazistowskiego terroru: Jak III Rzesza czerpała zyski z prześladowań
Tekst stanowi fragment książki Anny Wacławik i Marty Ciesielskiej, Fleck. Ocalony przez naukę. Wydawnictwo Agora, 2025.

KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.