W czasach przemysłowej świetności USA miasteczka w tzw, Pasie Rdzy rozkwitały. Od 40 lat ulegają powolnej degradacji. Dziś wielu ich mieszkańców żyje w nędzy.

Middletown należy do najstarszych miast stanu [Ohio – przyp. red.]: powstało jeszcze w XIX wieku, dzięki bliskości koryta Miami, bezpośredniego dopływu rzeki Ohio. W dzieciństwie żartowaliśmy, że nasze miasto jest tak przeciętne, że nikomu nie chciało się nawet wymyślić dla niego porządnej nazwy: leży w połowie (middle) trasy z Cincinnati do Dayton, jest miastem (town), no to bęc, gotowe. (I nie jest pod tym względem wyjątkiem: o kilka kilometrów od Middletown znajduje się miejscowość Centerville).
Kentucky w bagażu
Middletown jest szablonowe jeszcze z kilku innych względów. Na jego przykładzie można było prześledzić rozwój gospodarczy przemysłowego miasteczka w Pasie Rdzy. Socjoekonomicznie dominuje w nim klasa robotnicza. Jeśli chodzi o profil rasowy, jest tu wielu białych i czarnych (ci drudzy to owoc podobnej wielkiej migracji), ale inni trafiają się bardzo rzadko. Pod względem kultury z kolei zdecydowanie przeważa tu konserwatyzm, choć zachowawczość kulturalna i konserwatyzm polityczny nie zawsze idą w Middletown w parze.

Ludzie, wśród których spędziłem dzieciństwo, nie za bardzo różnią się od mieszkańców Jackson. Szczególnie wyraźnie widać to w zakładach Armco, które zatrudniały większość mężczyzn w miasteczku. W rzeczy samej, środowisko pracy odzwierciedlało niegdyś owe miejscowości w Kentucky, z których przybyli ci robotnicy. Jeden z historyków odnotował, że „tablica nad przejściem między wydziałami głosiła: «Hrabstwo Morgan żegna, hrabstwo Wolfe wita»”. Migranci z Appalachów przywieźli tu Kentucky w bagażu, włącznie z rywalizacją między tamtejszymi regionami.
Podział „klasowy”
Jako dzieciak dzieliłem sobie Middletown z grubsza na trzy rejony geograficzne. Przede wszystkim tereny wokół liceum, oddanego do użytku w roku 1969, kiedy wuja Jimmy był w ostatniej klasie (jeszcze w 2003 Mamaw mówiła na nie „nowe liceum”). Tam mieszkały „bogate” dzieci. Duże domy gnieździły się wygodnie wśród zadbanych parków i kompleksów biurowych. Jeśli miało się za ojca lekarza, niemal na pewno miał on w tej okolicy dom lub gabinet, albo i jedno, i drugie. Marzyło mi się, że będę miał dom w Manchester Manor, względnie nowo wybudowanej dzielnicy jakiś kilometr z kawałkiem od liceum, gdzie fajne sztuki kosztowały niespełna jedną piątą tego, co trzeba by zapłacić za znośny dom w San Francisco.
Dalej: biedne dzieciaki (te naprawdę biedne) mieszkały koło Armco, gdzie nawet dobre domy podzielono na mieszkania dla wielu rodzin. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że w rzeczywistości ten rejon składał się z dwóch osobnych części – w jednej mieszkała czarna klasa robotnicza Middletown, w drugiej najbiedniejsi z tutejszych białych. Tam również znajdowały się nieliczne bloki komunalne, które zbudowało miasto.

Middletown w latach 30. XX wieku.
No i na koniec rejon, w którym mieszkaliśmy my – głównie domki jednorodzinne, ale spacerem dało się dojść pomiędzy opuszczone magazyny i hale fabryczne. Patrząc wstecz, nie umiem stwierdzić, czy między rewirem „prawdziwej biedy” a moją okolicą istniała jakaś zasadnicza różnica, czy też ów podział był tylko konstruktem umysłu niechętnego uwierzyć, że i on należy do naprawdę ubogich.
Czytaj też: Skutki wielkiego kryzysu w USA (1929-1933). Ćwierć miliona wygłodzonych dzieci, fala gwałtów i samobójstw
Zwiastuny katastrofy
Po drugiej stronie ulicy od domu dziadków leżał park Miami, jeden kwartał gruntu, a na nim huśtawki, kort tenisowy, boisko do bejsbolu i drugie do koszykówki. Z upływem lat zauważałem, że linie na korcie płowiały z każdym mijającym miesiącem, że miasto zrezygnowało z łatania dziur i wymieniania siatek na boisku do kosza. Wciąż jeszcze byłem młody, kiedy kort stał się właściwie betonowym plackiem, usianym trawiastymi łatami.
O tym, że okolica „zrobiła się kiepska”, dowiedziałem się, kiedy w ciągu tygodnia łupem złodziei padły dwa rowery. Mamaw twierdziła, że jej dzieci przez lata mogły zostawiać na podwórzu rowery, nie przypinając ich do płotu. Teraz jej wnuki rano znajdowały już tylko grube kłódki, rozłupane na pół nożycami do metalu. Od tego momentu wszędzie chodziłem pieszo.
Jeśli Middletown do chwili mojego urodzenia nie zmieniało się zanadto, niemal zaraz potem pojawiły się zwiastuny katastrofy. Nawet tutejsi mogli ich z początku nie dostrzegać, bo zmiany przychodziły stopniowo – to była raczej erozja, nie lawina błotna. Jeśli jednak człowiek wie, gdzie patrzeć, rzeczy stają się oczywiste, i ci z nas, którzy wracają tam tylko od czasu do czasu, powtarzają jak refren: „O kurczę, Middletown nie wygląda dobrze”.

J.D. Vance, obecny wiceprezydent USA, wychował się w niewielkim miasteczku Middletown w Ohio i przez lata obserwował jego stopniową degradację.
W latach osiemdziesiątych miasto chlubiło się niemal idyllicznym centrum: była tam zawsze pełna klientów galeria handlowa, wciąż działały restauracje otwarte jeszcze przed II wojną światową, do tego kilka barów, gdzie panowie tacy jak Papaw mogli po dniu ciężkiej harówki w stalowni zebrać się przy piwku (czasem niejednym). Moim ulubionym sklepem był dyskont sieci Kmart, główna atrakcja w ciągu handlowym, niedaleko którego był jeszcze spożywczak miejscowej firmy Dillman’s – jeden z trzech czy czterech, które mieli.
Obecnie ów ciąg handlowy stoi niemal zupełnie pusty: Kmart to wolna hala, rodzina Dillmanów zamknęła ów duży spożywczy i wszystkie pozostałe też. Kiedy byłem tam ostatnim razem, w owym niegdysiejszym handlowym sercu Middletown działały tylko fastfoodowy bar Arby’s, dyskont spożywczy i chińska knajpka.
Czytaj też: Kolej podziemna – droga do wolności dla niewolników z amerykańskiego Południa
Zabytek z czasów przemysłowej świetności USA
To, co przytrafiło się ciągowi handlowemu w Middletown, to nic wyjątkowego. Mało której firmie w tym miasteczku dobrze się wiedzie, wiele w ogóle zaprzestało działalności. Dwadzieścia lat temu w okolicy były dwa centra handlowe. Obecnie jedno to już tylko olbrzymi parking, a drugie służy jako spacerniak dla emerytów (choć wciąż działa tam parę sklepów).
Dzisiaj centrum Middletown to praktycznie tylko zabytek z czasów przemysłowej świetności Ameryki. Wzdłuż ulic zieją powybijane witryny sklepów, tam gdzie Central Avenue krzyżuje się z Main Street. Od dawna nie działa już stary lombard u Richiego, choć, jeśli się nie mylę, na budynku wciąż jest jego ohydny żółto-zielony szyld. Lombard znajdował się niedaleko drogerii, która w zamierzchłych dobrych czasach miała nawet kontuar z napojami, gdzie dało się kupić korzenną lemoniadę z kulką lodów.
Po drugiej stronie ulicy jest budynek wyglądający na teatr, z jednym z tych ogromnych, trójkątnych szyldów, na którym litery tworzą napis „ST___L”, bo te w środku wyrazu zostały rozbite i nikt nie zajął się ich wymianą. Jeśli szukacie firmy chwilówkowej czy skupu złota za gotówkę, w centrum Middletown na pewno je znajdziecie.
Upadła chluba miasta
Niedaleko od głównych ulic, pustych sklepów i zabitych dyktą okien znajduje się rezydencja Sorgów. Sorgowie, potężna i bogata rodzina przemysłowców, której korzenie sięgają XIX wieku, prowadzili w Middletown wielką papiernię. Miejscową operę dotowali na tyle hojnie, że nosiła ich nazwisko, pomogli też rozbudować miasteczko do rozmiarów na tyle pokaźnych, że zwabiło to Armco. Ich rezydencja, gigantyczny pałac, stoi nieopodal dumnego niegdyś klubu dla elit Middletown. Choć to piękny dom, małżeństwo z Maryland nabyło go niedawno za dwieście dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, mniej więcej połowę tego, co trzeba by dać za porządne kilkupokojowe mieszkanie w Waszyngtonie.

Rezydencja Sorgów w Middletown.
Z rezydencji Sorgów, stojącej dosłownie przy Main Street, krótkim spacerkiem można dojść do kilku bogato wyglądających domów, w których za czasów świetności miasta żyli tutejsi bogacze. Większość z nich wymaga obecnie remontu. Te, które jeszcze się trzymają, podzielono na ciasne mieszkania dla najuboższych mieszkańców Middletown. Ulica, która była niegdyś chlubą miasta, obecnie służy jako miejsce spotkań ćpunów z dilerami. Lepiej nie zapuszczać się tam po zmroku.
Czytaj też: „Może zrobić wszystko i zostanie mu to wybaczone”. Co przesądziło o zwycięstwie Trumpa w wyborach?
Ubóstwo w willowych przedmieściach
Ta zmiana to oznaka nowej rzeczywistości ekonomicznej: nasilających się podziałów mieszkaniowych. Rośnie liczba białych przedstawicieli klasy robotniczej w dzielnicach bardziej dotkniętych nędzą. W 1970 roku dwadzieścia pięć procent białych dzieci mieszkało w dzielnicach, w których ponad dziesięć procent mieszkańców żyło poniżej granicy ubóstwa. W roku 2000 odsetek ten wynosił czterdzieści procent. Od tej pory niemal na pewno jeszcze wzrósł.
Jak wykazują badania opublikowane przez Instytut Brookingsa w roku 2011, „w porównaniu z rokiem 2000 w latach 2005–2009 częściej zdarzało się, że w dzielnicach skrajnej nędzy mieszkali biali, urodzeni w USA absolwenci szkół średnich lub uniwersytetów, właściciele domów, nieotrzymujący pomocy państwa”. Innymi słowy, teraz nędzne dzielnice to już nie tylko getta – ubóstwo rozpełzło się także na willowe przedmieścia.
Powody tego stanu rzeczy są złożone. Państwowa polityka mieszkaniowa czynnie promowała prywatną własność domów, od Ustawy o reinwestowaniu w społeczność za Jimmy’ego Cartera po głoszone przez George’a W. Busha społeczeństwo właścicieli.
Próby reanimacji
Jednak w miasteczkach takich jak Middletown posiadanie domu pociąga za sobą istotne koszty społeczne: gdy w danym rejonie znika rynek pracy, spadające ceny domów sprawiają, że ludzie z niektórych dzielnic są tam zakleszczeni. Nawet jeśli chcieliby się wyprowadzić, nie mogą, bo ceny nieruchomości poleciały na łeb na szyję – dług hipoteczny jest wyższy niż cena, jaką zaproponowałby jakikolwiek nabywca. Koszt wyprowadzki staje się tak wielki, że wielu woli zostać na miejscu. Oczywiście w tę pułapkę najczęściej wpadają ci, którzy mają najmniej pieniędzy: jeśli kogoś stać na wyprowadzenie się, to tak uczyni.

Kryzys biedy dotknął wiele miejscowości z tzw. Pasa Rdzy (na zdj. opuszczony zakład przemysłowy w Pensylwanii).
Ojcowie miasta podejmowali daremne próby reanimacji centrum Middletown. Aby ujrzeć najbardziej poroniony rezultat ich wysiłków, należy udać się Central Avenue aż do jej kresu nad brzegiem rzeki Miami. Niegdyś było to urocze miejsce. Ci urbanistyczni geniusze, kierowani przesłankami, których nie jestem w stanie pojąć, postanowili przeobrazić nasze piękne wybrzeże w jezioro Middletown, który to projekt infrastrukturalny polegał najwyraźniej na zwalaniu w nurt rzeki ton piachu z nadzieją, że wyniknie z tego coś ciekawego. Prace nie przyniosły pożądanych rezultatów, ot, tyle że na rzece jest teraz sztuczna wyspa wielkości miejskiego kwartału.
Próby znalezienia nowego pomysłu na centrum Middletown zawsze wydawały mi się próżnym trudem. Ludzie wyprowadzają się nie dlatego, że w mieście brakuje im modnych instytucji kultury. Modne instytucje kultury wywiało z Middletown, bo nie miały tu dość klientów, by się utrzymać. A czemu zabrakło tych klientów z wypchanymi portfelami? Bo brakowało posad, które by im portfele wypchały.
Źródło:


KOMENTARZE (2)
USA to kraj trzeciego świata. Jak byłem dzieckiem i znałem ten kraj tylko z amerykańskich filmów i książek do angielskiego ze szkoły, to moim marzeniem było żeby tam mieszkać. Teraz nie dałbym się tam wołami zaciągnąć. Chore prawo, absurdy na każdym kroku, galopująca przestępczość (13% społeczeństwa odpowiada za ponad 50% przestępstw) i patologiczna służba zdrowia, gdzie nawet jak jesteś ubezpieczony to wychodzisz ze szpitala z rachunkiem na kilkaset tysięcy dolarów. Wystarczy jakakolwiek poważniejsza choroba albo wypadek i w jednej chwili z dobrze sytuowanej klasy średniej stajesz się zadłużonym bankrutem. Główną przyczyną upadłości konsumenckiej w USA są rachunki za usługi medyczne. Tam nawet jak ktoś umrze, to jego rodzina organizuje zbiórki pieniędzy na pogrzeb, bo nawet na pogrzeb ich nie zawsze stać. Chory kraj, nie do życia.
Przeczytałam fragmenty i nie zachęcają do zakupu całej książki. Dlaczego ktoś zdecydował się coś takiego wydać w Polsce?