Ołtarz mariacki dopiero po wojnie powrócił do ojczyzny. I to z „obstawą” z USA. Amerykańcy żołnierze w komunistycznej Polsce? To proszenie się o kłopoty...
Historia odnalezienia ołtarza, którego twórcą był Wit Stwosz, jest dobrze znana. Dokładniej piszemy o tym tutaj. Jednak „akcja” tego artykułu urywa się w momencie, gdy eskortowany przez amerykańskich żołnierzy ołtarz tryumfalnie wjeżdża pociągiem na krakowski dworzec. Tymczasem to, co się później wydarzyło, było wstydliwe, wręcz haniebne, a nawet potencjalnie niebezpieczne. Bo pamiętajmy, że działo się to już po zakończeniu II wojny światowej, ale u zarania kolejnej, tym razem zimnej. A w niej Polska i USA znalazły się po przeciwnych stronach barykady.
Sam ołtarz do transportu szykowano od lutego do kwietnia. Trzeba było zorganizować wagony, do których by się zmieścił i w których mógł podróżować w komfortowych warunkach. Wygodną drogę mieli również amerykańscy oficerowie, którzy zasiedli w salonce należącej wcześniej do Joachima von Ribbentropa. Ochronę stanowiło 12 strażników. Pociągiem oprócz dziennikarzy z USA przyjechał również Karol Małcużyński, który miał już na koncie m.in. relacjonowanie procesu norymberskiego. I w tej oto silnej „obstawie” ołtarz mariacki wjechał o godzinie 01:30 w dniu 30 kwietnia na stację w Zebrzydowicach, by wieczorem dotrzeć do Krakowa.
Prawdziwy obraz powojennej Polski
Na początku wszystko wyglądało wręcz idealnie. Na dworcu obecny był delegat ministra kultury i sztuki dr Józef Dutkiewicz. Grała orkiestra, zaprezentowała się kompania honorowa. A że oficjalne uroczystości miały się odbyć w Sukiennicach 5 maja, wyglądało na to, że Amerykanie kilka dni w Polsce zabawią. Dostali przy okazji zaproszenie na obchody Święta Pracy. Pierwszy zgrzyt pojawił się w momencie, gdy wchodzili na posiedzenie Miejskiej Rady Narodowej. W tej bowiem chwili odegrano hymn… Związku Radzieckiego!
Amerykanie jakoś to przetrwali. Później cieszyli się nawet ze zwiedzania Wawelu. Ba! W dniu 1 maja usadzono ich na trybunie honorowej. Ale wystarczyły zaledwie dwa dni, by ujrzeli zgoła inne obrazki z powojennej, komunistycznej już przecież Polski. Oto bowiem w dniu 3 maja przez Kraków przechodziła patriotyczna manifestacja, która została rozpędzona przez wojsko i służbę bezpieczeństwa. Wstyd dla Polski niewątpliwy. Być może to z tego powodu na uroczystości 5 maja nie pojawili się delegaci Krajowej Rady Narodowej. W każdym razie ołtarz został zwrócony. Amerykanie zrobili swoje, obejrzeli swoje i mogli wracać. Okazało się jednak, że… nie mogli.
- Einsatzkommando Paulsen. To oni mieli unicestwić polską kulturę i dokonać największej grabieży w dziejach Rzeczpospolitej
- Ewakuacja skarbów narodowych. Jak ratowano dorobek polskiej kultury przed niemieckim najazdem w 1939 roku?
- Polski Indiana Jones. To temu facetowi, a nie Czartoryskim, należałoby zapłacić miliony za „Damę z łasiczką”!
Amerykanie? Aresztować ich!
Ostatnie dni nie były spokojne. Postrzelony został m.in. jeden z milicjantów, a z jego ramienia wyjęto kulę kal. .45. W międzyczasie Amerykanie szykowali się już, by wyruszyć w drogę powrotną. Ich pociąg miał odjechać 6 maja. Ale nie odjechał. O postrzelenie milicjanta, a także – jak informuje Longin Pastusiak – o gwałt oskarżony bowiem został jeden z żołnierzy: 18-letni Curtis Dagley. Nie byłby to pierwszy taki przypadek. Pół roku wcześniej, 16 grudnia 1945 roku, inny amerykański żołnierz, szeregowiec Melvin Best zastrzelił polskiego milicjanta. Amerykanie nie mieli w tym czasie dobrej prasy wśród polskich organów ścigania.
Żołnierze siedzieli już w pociągu, gdy ten został otoczony przez uzbrojonych w karabiny Polaków. Zażądano wydania Dagleya. Poinformowano Amerykanów, że dwóch świadków (cywilów) wskazało właśnie jego jako sprawcę postrzelenia. Na nic się zdały tłumaczenia. Dagley był co prawda w stanie przedstawić świadków – innych amerykańskich strażników ołtarza – którzy potwierdzili, że w czasie napaści na milicjanta przebywał w hotelu. Ale było to słowo przeciwko słowu. Polskie służby ok. północy 6 maja poinformowały tych, którzy eskortowali ołtarz mariacki, że w zaistniałej sytuacji wszyscy zostają aresztowani. Atmosfera gęstniała z minuty na minutę.
Czytaj też: Kiedy właściwie Matkę Boską koronowano na królową Polski?
Sprytny wybieg czy krycie prawdziwego sprawcy?
To, co stało się później, budzi niemałe kontrowersje, choć relacje amerykańskich autorów różnią się w szczegółach. Curtis Dagley został ostatecznie wydany polskiej policji, co potwierdzają zarówno Michael J. Kurtz, jak i Kenneth D. Alford. W zaistniałej sytuacji starszy szeregowiec Calvin Vivian poinformował swoich zwierzchników, że feralnego dnia to on opuścił hotel i wystrzelił z pistoletu, najwyraźniej raniąc jednego z milicjantów. Jego zeznania zostały spisane przez kapitana Everetta P. Lesleya Jra. O dalszych wydarzeniach Kurtz i Alford piszą podobnie, chociaż z pewną istotną różnicą dotyczącą osób, które podjęły najważniejszą decyzję.
Według Kennetha D. Alforda oficerowie USA uknuli misterny plan: Curtis Dagley zostanie wydany Polakom, dzięki czemu wszyscy pozostali będą mogli odjechać. Tymczasem Calvin Vivian zostanie aresztowany i pozostanie w pociągu. W momencie, gdy dotrze na terytorium Niemiec znajdujące się pod amerykańską kontrolą, attaché wojskowy wyśle wiadomość do amerykańskiej ambasady w Warszawie z informacją, że prawdziwy sprawca został ujęty, co pozwoli na domaganie się przez placówkę dyplomatyczną USA zwolnienia Dagleya.
Nieco inaczej pisze o tym Michael J. Kurtz. W jego wersji to właśnie amerykański attaché wojskowy pułkownik Walter Dashley podjął decyzję o tym, by milczeć i zostawić za sobą niewinnego Curtisa Dagleya. Dlaczego? Ponieważ zakładał, że jemu łatwiej będzie się wybronić, gdyż znajdą się świadkowie, którzy potwierdzą, że nie opuszczał hotelu. Prawdziwym winowajcą – już na terenie Niemiec – miałby się zająć sąd wojskowy.
Sprawiedliwości nie stało się zadość?
Ostatecznie 7 maja 1946 roku amerykański pociąg odjechał z Krakowa. Aresztowany Curtis Dagley, który o dziwo wyraził zgodę na realizację tego kuriozalnego planu, trafił do więzienia św. Michała w Krakowie. Ambasada USA w istocie zaczęła starać się o jego zwolnienie, chociaż nie wiemy, czy posłużyła się przy tym informacją o zatrzymaniu prawdziwego sprawcy. Zapewne nie, bo w takim przypadku polska strona zapewne zaczęłaby się domagać, by stanął przed polskim sądem.
Równolegle amerykańska ambasada zabiegała o zwolnienie tego, któremu udowodniono winę: przebywającego w więzieniu w Cieszynie Melvina Besta. I – jak podaje Longin Pastusiak: Władze polskie poszły na rękę ambasadzie, godząc się opóźnić proces Dagleya do czasu formalnego zawarcia porozumienia o wymianie aresztowanych osób należących do personelu wojskowego.
Notę w sprawie zawarcia takiego porozumienia polskie MSZ przekazało amerykańskiej ambasadzie 2 września 1946 roku. W konsekwencji niecałe dwa tygodnie później, 13 września, zarówno Melvin Best, jak i Curtis Dagley odzyskali wolność. W tym samym dniu odlecieli amerykańskim samolotem do Berlina. Można też spotkać informację, że w momencie zwolnienia z więzienia Curtis Dagley był w stanie poważnego wyczerpania organizmu. Cóż, on w przeciwieństwie do Besta nie miał na sumieniu poważnego przestępstwa. W całej tej historii brakuje jeszcze tylko jednej istotnej informacji. Jednak ani o dalszym losie, ani o potencjalnym skazaniu starszego szeregowego Calvina Viviana żadne ze źródeł nie wspomina choćby słowem.
Bibliografia
- D. Alford, Nazi Plunder. Great Treasure Stories od World War II, Da Capo Press, Cambridge 2000.
- J. Kurtz, America and the Return of Nazi Contraband. The Recovery of Europe’s Cultural Treasures, Cambridge University Press, New York 2006.
- Pastusiak, Stosunki polsko-amerykańskie 1945-1955, Adam Marszałek, Toruń 2004.
- Rzeczkowska, Historia powrotu ołtarza mariackiego, „Teka Komisji Historycznej TN KUL”, nr 3/2021.
- Treaties and Other International Acts, Series 2400, Department of State, Washington 1946.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.