Początkowo Francuzi mieli pod Waterloo przewagę. Jak zatem doszło do tego, że jedna z najważniejszych bitew w dziejach skończyła się klęską Napoleona?
„Ta bitwa nie była w interesie jego kraju ani też w interesie całego planu wojennego krajów koalicji; pogwałciła wszystkie reguły wojny. […] Nie było w interesie Anglii, […] by się tak beztrosko wystawiać na morderczą walkę, w której mogła stracić swą jedyną armię i najlepszych ludzi” – pisał po latach o klęsce pod Waterloo i swoim głównym adwersarzu, ks. Wellingtonie rozgoryczony Napoleon Bonaparte.
Chyba żaden z uczestników licznych koalicji antyfrancuskich nie miał złudzeń, że walcząc z Napoleonem, miał do czynienia z geniuszem wojskowym. Owszem, w kilku bataliach Korsykanin był bliski porażki. Ale umiejętne wychodzenie z tych opresji zadawało się tylko dodawać mu splendoru i jeszcze większego nimbu niezwyciężoności. Przegraną pod Lipskiem w 1813 roku Napoleon uznał za swoisty wypadek przy pracy. Tym bardziej że po dwóch latach był z powrotem na polu bitwy i mógł odpłacić wrogom pięknym za nadobne. Przecież odzyskał tron i zdawał się człowiekiem sukcesu oraz wiary w swoich żołnierzy. A przede wszystkim w siebie.
Triumfalny powrót
Wszystko wskazywało na to, że ma do tego pełne prawo. Po ucieczce z Elby w marcu 1815 roku cesarz zaczął przecież ponowne rządy w iście triumfalnym stylu. Wszyscy, którzy jeszcze nie tak dawno porzucili go dla powracających do władzy Burbonów, teraz z powrotem przysięgali mu wierność. Marszałkowie, oficerowie i żołnierze, rozczarowani oraz zniechęceni przywracaniem w armii przedrewolucyjnych porządków, entuzjastycznie garnęli się pod cesarskie rozkazy. A zmagający się z bezrobociem i postępującą biedą naród w powrocie Napoleona zdawał się widzieć jutrzenkę nadziei na poprawę swojego losu.
Niespodziewany powrót małego kaprala zupełnie zaskoczył antynapoleońską koalicję państw obradujących na trwającym od września 1814 roku kongresie w Wiedniu. Przecież temat korsykańskiego diabła zdawał się zakończony. Tymczasem ten wraca w glorii i chwale, zagrażając z trudem wywalczonemu i wynegocjowanemu nowemu ładowi w Europie. Reakcja mocarstw była natychmiastowa. 25 marca 1815 roku Bonaparte został uznany za wyjętego spod prawa. Ku granicom Francji ruszyły kilkutysięczne formacje aliantów. Kolejna wojna na skrwawionej ziemi Europy stała się faktem.
Czytaj też: Sam się koronował i nie przyjął komunii. Jak Napoleon został cesarzem?
Sam przeciw wszystkim
Początkowy entuzjazm nie przesłaniał Napoleonowi pełnego oglądu sytuacji. A ta nie przedstawiała się najlepiej. Koalicjanci dysponowali potężnymi siłami, które dodatkowo otaczały Francję niemal ze wszystkich stron. W Piemoncie stała 75-tysięczna armia austriacko-sardyńska. W okolicach Salzburga kolejnych 250 tys. Austriaków. Pod Moguncją szykowało się 170 tys. Rosjan, a na terenie Belgii 200 tys. Anglików i Prusaków.
Tymczasem Napoleon zdołał zebrać ok. 270 tys. żołnierzy, z których jednak nie wszyscy mogli ruszyć od razu do walki. Niektórzy byli dopiero w trakcie szkolenia. Część tych sił cesarz musiał wysłać do ochrony granic i do garnizonów na terenie kraju. W tej sytuacji Napoleon jako strateg wiedział, że tylko w walce z poszczególnymi kontyngentami ma jakieś szanse. A jako polityk rozumiał, że naród nie będzie popierać wodza, który wyda francuską ziemię na pastwę przeciwnika. Wybór zatem mógł być tylko jeden – uprzedzenie działań wroga i uderzenie na jego terenie. Najbliżej byli Anglicy ks. Wellingtona oraz Prusacy dowodzeni przez ks. Gebharda von Blüchera.
Czytaj też: „Lew morski” Napoleona. 140 lat przed Hitlerem Bonaparte szykował się do inwazji na Anglię
Miłe złego początki
Cesarz mógł na tym kierunku rzucić tylko ok. 100 tys. ludzi z ponad 270 armatami. Dlatego też postanowił rozbić armie każdego z wrogich książąt, zanim ci zdążą połączyć siły. 12 czerwca Napoleon wkroczył na teren Belgii i szybkim marszem ruszył w stronę Brukseli. Zajęcie jej byłoby wielkim sukcesem politycznym i militarnym. Niewątpliwie wzmocniłoby pozycję Napoleona wobec nadciągających ze wschodu Rosjan i Austriaków. I początkowo wydawało się, że cesarski plan ma szanse powodzenia. Cztery dni później wojskom francuskim udało się dopaść wrogów w dwóch jednoczesnych bitwach.
Niestety, w nierozstrzygniętym starciu pod Quatre Bras chaotyczne i niezdecydowane działania marszałka Neya – będącego cieniem samego siebie z kampanii moskiewskiej – zdołały tylko lekko nadszarpnąć 80-tysięczne siły Wellingtona (ok. 4 tys. poległych). Natomiast pod Ligny udało się co prawda Napoleonowi pobić blisko 120-tysięczne wojska Blüchera, ale wobec niesubordynacji Neya, który odmówił przysłania cesarzowi rezerwowych sił spod Quatre Bras, nie był to triumf na miarę Jeny czy Auerstedt. Owszem, Prusacy ponieśli straszliwe straty (20 tys. poległych i rannych), a Blücher został nieomal stratowany przez francuską kawalerię. Ostatecznie jednak udało mu się oderwać od Napoleona i zachować główną siłę bojową swojej armii. A to nie wróżyło dobrze dla napoleońskich planów.
Cisza przed burzą
Po remisie pod Quatre Bras i jako takim zwycięstwie pod Ligny cesarz dał swoim wojskom dzień wytchnienia. Jedynie nieliczne oddziały jazdy rzucił za Anglikami. Za Prusakami pchnął 35-tysięczny korpus marszałka Grouchy’ego. Rozmokły po intensywnych tego dnia ulewach teren nie sprzyjał jednak szybkim działaniom zarówno kawalerii, jak i powolnego z natury marszałka, który prędko stracił z oczu wojska pruskie. W efekcie nie niepokojony właściwie Wellington wycofał się w kierunku Brukseli. Zapadł na pozycjach obronnych płaskowzgórza Mont-Saint-Jean na południe od wsi Waterloo. Tam zamierzał zatrzymać Francuzów, czekając na nadejście z pomocą Prusaków.
Co ciekawe, angielski dowódca cały czas nie wierzył w lojalność Blüchera (mimo jego zapewnień) i całkiem serio brał pod uwagę samotne starcie i przegraną z Napoleonem. Być może pokrzepiała go myśl, że oto podobnie jak ponad 400 lat wcześniej pod Crécy Brytyjczycy (tym razem wspierani przez pułki niderlandzkie, saskie, brunszwickie i hanowerskie) stali na błotnistym wzniesieniu, oczekując na francuski atak.
Czytaj też: Wunderwaffe pod Borodino. Czy tajna broń Rosjan mogła przyspieszyć upadek Napoleona?
Burza
Ten jednak nie następował. Liczące ponad 70 tys. żołnierzy siły Napoleona do wczesnych godzin porannych 18 czerwca zajęły większość pozycji wyjściowych u podnóża Mont-Saint-Jean. Mimo to cesarz zwlekał z wydaniem rozkazu do natarcia. Czekał, by nasiąknięty wodą po całonocnej ulewie grunt choć trochę wysechł. Bez tego nie było co marzyć o skutecznych szarżach jazdy i ostrzale artyleryjskim.
W efekcie planowany na 9.00 atak rozpoczął się dopiero ponad 2 godziny później natarciem dywizji cesarskiego brata Hieronima na prawe skrzydło wojsk Wellingtona. Prowadzone na tym kierunku przy wsparciu huraganowego ognia artyleryjskiego uderzenie na umocniony kompleks dworski Hougoumont miało być prawdopodobnie swoistą dywersją, która odciągnie uwagę angielskiego dowódcy od rzeczywistego celu ataku. Tego dnia Bonaparte nie zamierzał bowiem bawić się w żadne wymyślne manewry. Chciał frontalnego natarcia i zmiażdżenia znienawidzonych Anglików jednym potężnym uderzeniem.
Krwawa grań
Gdy tylko pierwsze bataliony Hieronimowej dywizji zaczęły zbliżać się do dworku, zarządził przygotowanie artyleryjskie na głównym kierunku natarcia. Na centrum szyków Wellingtona w ciągu pół godziny spadła lawina ponad 4 tys. francuskich kul armatnich. To strzelała 80-działowa grande batterie. Zakochany w artylerii Napoleon właśnie w niej pokładał nadzieję na osłabienie ducha bojowego Anglików i ich sprzymierzeńców.
Kiedy jednak po nawale ogniowej do ataku ruszyła prawie 20-tysięczna masa francuskiej piechoty, szybko okazało się, jak bardzo nieskuteczne były wysiłki napoleońskich artylerzystów. Ich w zamierzeniu śmiercionośne pociski w dużej mierze grzęzły w nadal rozmiękłym gruncie, nie czyniąc przeciwnikowi żadnej szkody. Ponadto Wellington zawczasu ustawił większość swoich sił za grzbietem Mont-Saint-Jean, przez co francuskie działa strzelały właściwie na oślep. Za to pozostawione na grani angielskie armaty miały doskonałe pole ostrzału. Ich kartacze i szrapnele wyrywały krwawe bruzdy w szeregach mozolnie postępujących pod górę Francuzów.
Między batalionami i eksplodującymi pociskami uwijał się marszałek Ney. Niegdysiejszy bohater odwrotu spod Moskwy, jakby chcąc zmazać hańbę remisu spod Quatre Bras, mobilizował swoich żołnierzy do przyśpieszenia kroku. Nieustępliwość marszałka w końcu się opłaciła. Dwóm jego dywizjom udało się dotrzeć na grzbiet płaskowzgórza. Tam po wymianie ognia z angielskimi pułkami doszło do pierwszej walki na bagnety. Zaciętość obrony żołnierzy Wellingtona sprawiła, że zniecierpliwiony Ney rzucił dla wsparcia swojej piechoty 4 pułki kirasjerów.
Czytaj też: Byli tak głodni, że zjadali się nawzajem. Horror odwrotu Wielkiej Armii Napoleona [18+]
Ziemia drży
Atak kilkuset ciężkich jeźdźców miał przede wszystkim pomóc w zdobyciu leżącej w centrum pola bitwy farmy La Haye Sainte. Broniący się w jej zabudowaniach ok. 400-osobowy oddział lekkiej piechoty angielskiej stawiał zacięty opór napierającym Francuzom i nie pozwalał im w pełni zapanować nad polem bitwy. Podobnie zresztą jak pod dworkiem Hougoumont, gdzie bezskutecznie walący głową w jego mury Hieronim Bonaparte tracił w krwawych walkach kolejne pułki.
Niemniej zaciętość ataków napoleońskich szeregów sprawiła, że Wellington po raz kolejny tego dnia zwątpił w swoją wygraną. Sytuację postanowił ratować szarżą dwóch brygad ciężkiej jazdy lorda Somerseta oraz gen. Ponsonby’ego. Uderzenie prawie 1400 królewskich dragonów i gwardzistów spadło na Francuzów niczym grom z jasnego nieba. Zaskoczenie było tak wielkie, że napoleońscy kirasjerzy poszli w rozsypkę. Trzy dywizje piechoty zostały rozbite. Angielscy kawalerzyści dopadli nawet wielkiej baterii, wycinając kanonierów i niszcząc 20 dział.
Był to ostatni sukces tej szarży. Z każdym metrem słabł jej impet, za to wzmagał się opór Francuzów. Ci po początkowym szoku zwarli szeregi piechoty, tworząc trudne do sforsowania, najeżone bagnetami czworoboki. Do przeciwnatarcia rzucili ponad 1300 lansjerów (w tym żołnierzy mjra Pawła Jerzmanowskiego, którzy towarzyszyli Napoleonowi na Elbie) i strzelców konnych. Walczący ostatkami sił i bez wsparcia własnej piechoty kawalerzyści Wellingtona musieli podać tyły, pozostawiając na pobojowisku 600 poległych towarzyszy. Nie pomogły też rzucone do walki kolejne dwie brytyjskie brygady jazdy, które z miejsca dostały się pod ogień – tym razem skuteczniejszej – artylerii francuskiej i na dodatek wpadły na uciekających towarzyszy.
Ney to nie Murat
Niestety, Francuzi nie byli w stanie od razu wykorzystać tego powodzenia. Zużyte w walce pułki nie nadawały się do zmasowanego ataku na La Haye Sainte i grzbiet płaskowzgórza. Przeprowadzane mizernymi siłami natarcia były z łatwością odrzucane przez Anglików. Niemniej wobec stale rosnących strat zadawanych przez napoleońskie działa Wellington miał rozkazać cofnięcie swoich szeregów poza ich zasięg.
Ney zauważył ten manewr, jak też sunące dalej na północ w stronę Brukseli kolumny wozów i żołnierzy. Uznał, że wróg się wycofuje, i samorzutnie ok. 16.00 zarządził atak ponad 5-tysięczną formacją kirasjerów i lekkiej jazdy gwardii cesarskiej.
Widok szarży godnej tej na Wielką Redutę pod Borodino musiał robić ogromne wrażenie. Tam jednak dowodził urodzony kawalerzysta – marszałek Murat. Tymczasem prowadzone właściwie na oślep, bez wsparcia własnej piechoty, po błotnistym i wznoszącym się terenie natarcie Neya wpadło między zawczasu przygotowane czworoboki koalicji, które zmasowanym ogniem odpierały ponawiane szarże cesarskich kawalerzystów. Kiedy w końcu pod ich naporem niektóre z czworoboków zaczynały się chwiać, z odsieczą nadeszły szwadrony jazdy lorda Uxbridge’a, ratując sytuację.
A ta nie była najlepsza dla strony brytyjskiej.
Czytaj też: Czy Napoleon przeklinał tę mieścinę na łożu śmierci? To tutaj poniósł swoją pierwszą klęskę
Byle do nocy
Napoleon, chociaż wściekły na Neya, postanowił pójść za ciosem. Pchnął do ataku korpus ciężkiej jazdy gen. Kellermanna, za którym już bez wyraźnego cesarskiego rozkazu ruszyła właściwie cała posiadana przez cesarza kawaleria. W sumie na czworoboki angielskie natarło ponad 15 tys. jeźdźców. Kirasjerzy, karabinierzy, dragoni, lansjerzy i strzelcy konni wpadli w odstępy między czworobokami i po raz kolejny próbowali zgnieść ich opór. I tym razem jednak nie dali rady. Mimo ogromnych strat, wynoszących w niektórych oddziałach nawet 70% stanu wyjściowego, brygady Wellingtona utrzymały swoje pozycje.
Niemniej angielski wódz zdawał sobie sprawę, że długo tak nie będzie. Zwłaszcza że sam nie miał właściwie rezerw, a Napoleon w dalszym ciągu dysponował gwardią. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że ok. 18.00 Francuzom udało się wreszcie zdobyć farmę La Haye Sainte, przez co w ugrupowaniu wojsk Albionu powstała niebezpieczna luka. Doskonale wstrzelane francuskie działa siały spustoszenie w czworobokach wojsk sprzymierzeńców. W efekcie zaniepokojony rozwojem wypadków Wellington miał nawet powiedzieć: „Dajcie mi Blüchera albo noc”, bo tylko w pruskiej pomocy lub nadciągających ciemnościach widział szansę na ocalenie swojej armii.
Ostatni bój
Po zdobyciu La Haye Sainte nastąpiła przerwa w walkach na głównym odcinku zmagań, którą mącił huk dział i karabinów dochodzący od południowego wschodu. Na prawym skrzydle francuskim od kilku godzin trwały utarczki z nadciągającymi Prusakami. Napoleon sądząc, że tuż za siłami Blüchera kroczy Grouchy, oddelegował w ten rejon niewielkie siły. Kiedy jednak napływające pruskie pułki zaczęły zagrażać jego prawej flance, zmuszony był rzucić tam 8-tysięczną dywizję gen. Mountona, a następnie 4,5 tys. młodej gwardii. To pozwoliło na powstrzymanie Prusaków i przeprowadzenie ostatecznego uderzenia na głównym kierunku. Do walki ok. 19.30 ruszyła stara gwardia.
Ponad 5 tys. zaprawionych w bojach wiarusów, z których niektórzy pamiętali jeszcze piaski Egiptu, z okrzykiem „Niech żyje cesarz!” ruszyło pod górę. Początkowo atak prowadził sam Napoleon, ale po namowach sztabowców przekazał dowodzenie Neyowi. Jednocześnie z przemarszem gwardii wzmogły się działania na pozostałych odcinkach frontu. W efekcie lewe skrzydło sił Wellingtona właściwie przestało istnieć. Tylko zamek Hougoumont nadal się bronił, ale w razie powodzenia na głównym teatrze działań nie miało to znaczenia.
Kiedy cesarska elita armii wytrzymała pierwszą morderczą salwę angielskiej artylerii i zmasowany atak gwardzistów Wellingtona, wiele wskazywało na to, że plan Napoleona ma wszelkie szanse powodzenia. Najeżona bagnetami i plująca ogniem kolumna francuskich wielkoludów w futrzanych bermycach zdawała się nie do zatrzymania… Do czasu, aż na jej drodze pojawiły się ukryte do tej pory w zbożu przy trasie przemarszu trzy pułki angielskich strzelców.
Na rozkaz Wellingtona podnieśli się i wypuścili morderczy grad kul z odległości zaledwie 20 metrów. Nagły ogień wstrząsnął francuskimi żołnierzami. Zatrzymali się i mimo nawoływań Neya nie byli w stanie ruszyć z miejsca. Nie pomogły przysłane w sukurs brygady kirasjerów i dragonów. Co gorsza, działająca do tej pory bez zarzutu machina, nie dość że się zacięła, to nagle ruszyła w tył!
Niemożliwe
Wieść o cofaniu się gwardii lotem błyskawicy rozeszła się na wszystkich odcinkach walki. To, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Oddziały na prawym skrzydle, widząc odwrót gwardzistów, zachwiały się i zaczęły wycofywać pod zwiększającym się naporem Prusaków. Odwrót szybko zamienił się w paniczną ucieczkę. Wkrótce dołączyli do nich żołnierze walczący do tej pory w centrum zmagań i w okolicach dworku Hougoumont.
Na nic zdały się heroiczne wysiłki niektórych oficerów i marszałka Neya. Lawiny uciekinierów nie dało się już powstrzymać. Tym bardziej że ok. 21.00 Wellington zarządził natarcie na całym froncie walk. Na skutek tego armia cesarska poszła w rozsypkę. Tylko gwardia, jakby chcąc zmazać plamę na honorze, nie uległa powszechnej panice. Postawa jednego z jej dowódców, gen. Cambronne’a, urosła niemal do rangi symbolu tej bitwy. Wezwany do poddania się miał odpowiedzieć: „Gwardia umiera, ale się nie poddaje!”. Chwilę potem jego batalion właściwie przestał istnieć, rozstrzelany przez angielskie działa. Większość żołnierzy dołączyła tym samym do 25 tys. poległych towarzyszy.
Bibliografia
- Barr N., Waterloo 1815 – Granice inicjatywy, [w:] Wielkie bitwy i kampanie, red. J. Pimlott, tłum. J. Rosiński, Warszawa 2001.
- Bielecki R., Encyklopedia wojen napoleońskich, Warszawa 2001.
- Clarke S., Jak Francuzi wygrali pod Waterloo (a przynajmniej tak im się wydaje), tłum. M. Jaszczurowska, Warszawa 2016.
- Macdonell A.G., Napoleon i jego marszałkowie, tłum. F. Rutkowski, Londyn 1992.
- Malarski T., Waterloo 1815, Warszawa 2003.
- Roberts A., Napoleon i Wellington. Długi pojedynek, tłum. M. Fafiński, Zakrzewo 2011.
KOMENTARZE (2)
Tak wiele w tym artykule jest do poprawki, ze powinien być napisany od nowa. Przykład. Na jakiej podstawie autor twierdzi, ze ostatni atak gwardii opierał się na batalionach Starej Gwardii? Cambronne dowodził przecież jednym z pułków strzelców, a to Średnia Gwardia.
1 batalion 1 pułku strzelców pieszych gwardii gen. Cambronne’a to pod Waterloo była Stara Gwardia. Pojęcie Średniej Gwardii występowało właściwie tylko w kampanii rosyjskiej 1812 r. Potem zanikło. Pod Waterloo walczyła tylko Stara i Młoda Gwardia.