Kapo i blokowymi w KL Gross-Rosen zostawali przede wszystkim niemieccy recydywiści: gwałciciele, złodzieje i mordercy. To oni znęcali się nad uwięzionymi.
– Trafiłem do rewiru na trzy tygodnie w czterdziestym drugim, wkrótce po przybyciu do obozu – opowiada Antoni Gładysz. – Dla więźniów był wtedy tylko umieralnią. Miałem biegunkę i bardzo wysoką gorączkę. Umieszczono mnie na jednym łóżku z nieprzytomnym, majaczącym Holendrem, który zmarł przy mnie o trzeciej nad ranem. Leżeliśmy na wąskim łóżku szpitalnym, nakryci jednym kocem. Sporo już wtedy przeżyłem, ale dotąd nie wyobrażałem sobie leżenia w jednym łóżku z trupem.
Czekałem, kiedy nadejdzie dzień. Kiedy tylko zobaczyłem sanitariusza, poprosiłem, aby zabrał zwłoki. Ale sanitariusz mnie zbił i powiedział, że zwłoki usunie dopiero wieczorem. Musiałem jeszcze przez cały dzień leżeć koło trupa, który zaczął już cuchnąć. Nie mnie jednemu tak kazano. Chodziło przecież o to, aby za zmarłego funkcyjny mógł pobrać porcję żywności. Tylko to miało znaczenie dla rewirowego sanitariusza.
„Rano poszedłem do niego. Zastałem już tylko zwłoki”
Biegunka w Gross-Rosen, po niemiecku Durchfall, zabijała kilkudziesięciu więźniów każdego dnia. Właściwie każdy się z nią zmagał. Jedni przyzwyczajali się do niej szybko, inni umierali w męczarniach. Biegunki krwawe, długotrwałe, pozbawiające wycieńczone organizmy resztek składników mineralnych i białka, były wywołane podłym wyżywieniem, którego dzisiaj nikt w Europie nie podałby nawet zwierzętom.
Chleb pieczony z mąki zmieszanej z trocinami. Zupa z liści niemytych brukwi. Odrobina zjełczałego tłuszczu i zepsutej marmolady. Do tego dochodziły zakażenia bakteryjne, brak przestrzegania podstawowych zasad higieny i wycieńczenie katorżniczą pracą. No i pasożyty, w tym wszy. Chorzy rozpaczliwie potrzebowali pomocy, więc – choć wiedzieli, że na rewirze się zwykle umiera – ryzykowali. Bo to była ich ostatnia szansa. Antoni Gładysz zrozumiał to szybko.
– Pierwszy raz dostałem się na rewir razem z kolegą Dostowskim i Marianem Kotrą. Dostowski stracił podczas pracy okulary i nikt nie mógł mu pomóc w załatwieniu nowych. Brak ten odczuwał najdotkliwiej. Był jak ślepiec. Jego życie stało się przejmująco tragiczne. Wszystkim wtedy dokuczała biegunka, ale Dostowskiemu szczególnie. Siedział częściej na beczce w ustępie niż na pryczy.
Lataliśmy tam razem przez trzy dni, w dzień i w nocy, nieraz co dziesięć minut. Spotykaliśmy się tam ciągle. Póki mieliśmy siły, biegaliśmy. Kto nie potrafił już zejść z pryczy, sam wydawał na siebie wyrok. Taki był już zwyczaj w rewirze w Gross-Rosen, że jeśli chory nie mógł iść do ustępu, ściągano go za nogi na podłogę i wleczono do tak zwanej dojrzewalni lub zabierano go na platformę i wywożono wprost do krematorium. Dostowski jakby przeczuwał katastrofę. Tej nocy chodziłem jeszcze kilka razy do ustępu. Ostatni raz spotkaliśmy się około godziny trzeciej nad ranem. Rano poszedłem do niego. Zastałem już tylko zwłoki.
Czytaj też: Kawa, tort i… gulasz z owczarka niemieckiego. Jak wyglądał jadłospis więźniów obozów koncentracyjnych?
„Nie wolno się załamać”
Jak opowiadają więźniowie, władze obozowe nie robiły nic, żeby zapobiec tej epidemii. Każdego dnia z jednej tylko rewirowej sali, w której z powodu biegunki przebywało około dwustu osób, wynoszono po trzydzieści, czterdzieści ciał. Na miejsca zmarłych wpuszczano nowych chorych.
– Już kilkanaście dni pracowałem w kamieniołomach i nie miałem żadnej nadziei, że dostanę przydział do lżejszej roboty – wspomina Andrzej Bartoszyński. – Do tego jeszcze, niespodziewanie, przyplątały mi się niedyspozycje żołądkowe. Wydawało mi się, że z każdym dniem opadam z sił, a dolegliwości nie ustępowały.
Czułem, że zaczyna się ze mną dziać coś niedobrego. Trochę zbijało mnie to z tropu, ale wmawiałem sobie sakramentalną zasadę, którą zawsze powtarzano na Pawiaku, że w obozie przede wszystkim nie wolno się załamać. Niestety, wbrew mojemu optymizmowi okazało się, że jest to typowa choroba obozowa, Durchfall. Na szczęście nie wiedziałem jeszcze wtedy, że właśnie te przypadłości są przyczyną masowych zgonów więźniów obozów koncentracyjnych.
Czytaj też: Najbardziej spektakularna ucieczka z Pawiaka. Jak 17 osobom udało się wymknąć sprzed nosa Niemcom?
Wyrok: Revierlag
Wycieńczony Andrzej Bartoszyński ucieszył się nawet, kiedy się dowiedział, że po wieczornym apelu jego komando ma się stawić przed komisją lekarską. Pomyślał, że może właśnie pobyt w rewirze uratuje go od śmierci.
– Kilku SS-manów siedziało przed stolikiem ustawionym między blokami. Podchodziliśmy do nich pojedynczo. Wybierali najsłabszych i chorych, których mieli dokądś wysłać. Pomyślałem, że może akurat dobrze się złożyło, bo czułem, że w obecnym stanie w kamieniołomach długo bym już nie pociągnął. Mój numer także został odnotowany. Mówili, że miał to być transport do jakiegoś Revierlagru, obozu szpitalnego, gdzie mają być zapewnione pełna opieka lekarska i lepsze warunki.
Ale po tym, jak w wagonach bydlęcych dopiero co przyjechał do Gross-Rosen z Warszawy, bardzo bał się transportu. Zakwalifikowani więźniowie mieli wyjechać jeszcze tej nocy.
– Kierowany jakąś dziwną siłą postanowiłem zrobić cokolwiek, żeby się jednak z tej sytuacji wykręcić, ale nie wiedziałem jak, skoro już zapisali mój numer. Nikogo tu nie znałem i na pomoc liczyć nie mogłem. Podróż nie wiadomo dokąd i nie wiadomo w jakich warunkach, znowu zupełnie w nieznane, jeszcze w tak złym stanie zdrowia, wydawała mi się bardzo ryzykowna. Myśląc o tym, poszedłem w kierunku bloku. Przechodziłem obok rewiru pierwszego, gdzie odbywały się właśnie przyjęcia chorych do szpitala. Stał tam zbity i skotłowany tłum ludzi. Wszyscy tłoczyli się i przepychali pod drzwiami. W tych warunkach dostanie się do izby chorych było prawie niemożliwe.
Postanowił jednak spróbować. Wierzył, że tym razem musi mu się udać, że jeszcze nie przyszedł ten czas…
Przetrwanie po znajomości
Dyżurujący pielęgniarz – Pfleger – przepędzał chorych.
– Spostrzegłem, że ma literę „P” na ramieniu, a więc zapewne musi być Polakiem. Z trudem i ogromnym wysiłkiem prześlizgiwałem się centymetr po centymetrze w kotłowisku ciał coraz bliżej i bliżej. Niemałego wysiłku i uporu wymagało, by znaleźć się wreszcie zupełnie blisko wejścia. Wtedy mnie zobaczył. Ujrzałem grymas zdziwienia na jego twarzy, a następnie wyciągniętą dłoń. Chwyciłem ją mocno i w ten sposób dostałem się do drzwi wejściowych.
– „Co ty, chłopcze, tutaj robisz? Jak się tu znalazłeś?”, zapytał. Nie tracąc ani chwili, w obawie, że mogę być z powrotem wciągnięty przez tłum, powołałem się, z nadzieją, że mi to pomoże, na mojego ojca. Ojciec pracował w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, zapytałem więc, czy są tu wojskowi lekarze z Warszawy, którzy na pewno by go znali. Gdy podałem swoje nazwisko, Pfleger wepchnął mnie głębiej do korytarza, a sam zniknął na chwilę.
Kazał mi zaczekać. Wrócił niebawem w towarzystwie więźnia ubranego w biały fartuch. Był to doktor, pułkownik Stanisław Konopka, który dobrze znał mojego ojca. Zadał mi szereg krótkich pytań. Wszystko się zgadzało. Po spełnieniu wymaganych formalności już nie wróciłem na blok, dostałem się na rewir, unikając dzięki temu transportu do rzekomego Revierlagru. Miałem zresztą dobre przeczucia i dużo szczęścia. Jak mi wyjaśniono, pod kryptonimem Revierlagru kryła się wysyłka do komór gazowych, których tu, w Gross-Rosen, nie było.
Przedsionek do krematorium
Uświadomił sobie wówczas, że następnego dnia nie pójdzie do kamieniołomów.
– Poczułem, jak jestem słaby i wyczerpany. Okazało się jednak, że dostanie tu łóżka to nie taka prosta sprawa. Rewir był zawsze przeładowany i już zacząłem się obawiać, że zostanę odesłany z powrotem na blok, ale po wielu perypetiach jakoś znalazło się wolne miejsce.
– Rewir jedni uważali za chwilowe wybawienie, a inni za przedsionek do krematorium – tłumaczy ksiądz Władysław Klinicki. – Mimo wszystko chętnych nigdy nie brakowało, zwłaszcza kiedy choroba bardziej dawała się we znaki. Kto po wieczornym apelu szedł na rewir, często wracał na blok niemiłosiernie pobity przez niemieckiego zwyrodnialca obdarzonego władzą. Chorzy bali się kapo bardziej niż jakiejkolwiek choroby, nawet zakaźnej.
W czasie funkcjonowania Gross-Rosen sytuacja w obozowych rewirach skrajnie się zmieniała. Najpierw nie było tu więźniów lekarzy oraz sanitariuszy. Później rewiry były tak przepełnione, że oferowały warunki znacznie gorsze niż na blokach przeznaczonych dla pracujących. Zdarzało się tylko sporadycznie, że w rewirach można było zaznać odrobiny „luksusu”, oczywiście na miarę kacetu.
Czytaj też: Ravensbrück. W żadnym miejscu naziści tak nie upadlali kobiet, jak tu
Spokojna śmierć
– Posiłki były te same co w obozie – opowiada Antoni Gładysz. – Rano dostawaliśmy półlitrowy kubek zupy z mielonych kości, na obiad litr zupy z brukwi lub z parzonych liści szpinaku, a na kolację dwadzieścia dekagramów chleba z łyżeczką twarogu lub stęchłej marmolady.
Ale nie można się było załamać.
– Kolega Kotra, który leżał w rewirze obok mnie, znosił to pożywienie, jak się wydawało, z nas wszystkich najlepiej – relacjonuje Antoni Gładysz. – Gdy w nocy umierający mieli halucynacje, krzyczeli, wołali swoich najbliższych, Kotra najspokojniej nam wówczas tłumaczył, że należy jeść powoli, że dobrze jest przedtem przegryźć kawałek węgla drzewnego. Krótko mówiąc, robił na mnie wrażenie człowieka najzdrowszego spośród wszystkich na rewirze.
Pewnego dnia dostał od kogoś ołówek i coś sobie rysował. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że są to projekty mebli. Powiedział, że kupi sobie takie, gdy już będzie na wolności, że się ożeni, że będzie miał dwoje dzieci, którym już z góry nadał imiona. Był zdumiewająco pewny tego, że przeżyje obóz i szybko wróci do rodziny. To działało na nas krzepiąco. Toteż tym bardziej przygnębiło, gdy wkrótce zmarł. Umierał tak cicho, że nikt nawet tego nie zauważył.
W rewirze chorzy na biegunkę mieli zwykle spokojną śmierć.
KOMENTARZE (3)
Z tej nacji morderców pochodzi niejaka Ursula van der Leyden, obecna szefowa Komisji Europejskiej. I co, czy chcemy, aby tacy znowu nami rządzili?
A ty nosisz imię Stalina, rodzice byli fanami? Widzisz, można wymyśleć równie glopi komentarz jak Twój
naziści/niemcy mają krew skażoną złem.