Otto Wächter był zastępcą Hansa Franka, gubernatorem dystryktu krakowskiego i Galicji. Ścigano go za zbrodnie na 100 tys. Polaków, ale nigdy nie został ukarany.
Stan człowieka na szpitalnym łóżku był poważny. Wysoka gorączka i ostry stan zapalny wątroby nie pozwalały ani jeść, ani skupić myśli na ambicjach i pragnieniach, które kierowały nim przez całe życie.
Notatki w nogach łóżka zawierały niewiele informacji, a nawet i te były nieścisłe. „Dnia 9 lipca 1949 roku przyjęto pacjenta nazwiskiem Reinhardt”. Data się zgadzała, lecz nazwisko nie. Prawdziwe nazwisko brzmiało Wächter, lecz jego użycie zaalarmowałoby władze, że pacjent to poszukiwany wysokiej rangi narodowy socjalista, winny masowych zbrodni. Pełnił swego czasu funkcję zastępcy Hansa Franka, generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich, powieszonego trzy lata wcześniej w Norymberdze za wymordowanie czterech milionów ludzi. Wächtera również oskarżano o „masowe zbrodnie”, rozstrzeliwanie i egzekucje ponad stu tysięcy osób. Były to szacunki zaniżone.
Quo vadis Germania?
W Rzymie „Reinhardt” się ukrywał. Był przekonany, że ścigają go Amerykanie, Polacy, Sowieci i Żydzi za „zbrodnie przeciwko ludzkości” i „ludobójstwo”. Liczył na przedostanie się do Ameryki Południowej.
Jego ojca określono w tych notatkach imieniem „Josef”, co odpowiadało prawdzie. Miejsce na wpisanie imienia pozostało puste. „Reinhardt” posługiwał się imieniem Alfredo, lecz w rzeczywistości miał na imię Otto.
Jako zawód pacjenta wpisano „pisarz”, co nie było tak całkiem pomyłką. Otto Wächter pisywał listy do żony, prowadził dziennik, mimo że niewiele było tam wpisów, a poza tym – jak dowiedziałem się później – wszystkie były albo stenografowane, albo zapisane szyfrem, co utrudniało ich odczytanie. Pisał też wiersze, a w ostatnim okresie, aby wypełnić sobie jakoś puste godziny człowieka złaknionego rozrywki, napisał scenariusz filmowy oraz manifest dla przyszłych Niemiec. Nadał mu tytuł Quo vadis Germania?
W czasach, gdy pacjent ów cieszył się jeszcze władzą i wolnością, podpisywał swoim nazwiskiem tego rodzaju dokumenty, z których powodu wydają za człowiekiem listy gończe. Jego podpis widniał u dołu ważnych listów i dekretów. W Wiedniu położył kres karierze tysięcy osób, w tym dwóch swoich wykładowców uniwersyteckich. W Krakowie wydał rozkaz utworzenia getta. We Lwowie zakazał Żydom pracy. Trafniej byłoby więc określić zawód pacjenta następująco: „prawnik, gubernator i Gruppenführer SS”. Przez ostatnie cztery lata ów ukrywający się, szukający dróg ucieczki człowiek skupiał się głównie na tym, żeby przeżyć, i był przekonany, że mu się udało.
Czytaj też: Jak Watykan pomagał nazistom?
Uciekinier na szlaku szczurów
Z notatek wynikało, że pacjent ma czterdzieści pięć lat. Tak naprawdę był o trzy lata starszy, niedawno obchodził urodziny. W notatkach określono jego stan cywilny jako „wolny”. De facto był żonaty z Charlotte Bleckmann, określaną w jego listach jako Lotte albo Lo. Ona nazywała go pieszczotliwie Hümmchen albo Hümmi. Mieli sześcioro dzieci, choć mogli mieć więcej. W notatkach nie podano żadnego rzymskiego adresu. W rzeczywistości mieszkał potajemnie w zakonnej celi na najwyższym piętrze klasztoru Vigna Pia na przedmieściach Rzymu, usytuowanego w zakolu Tybru. Lubił pływać.
Notatki nie wspominały, że pacjenta przywieźli do szpitala dwaj zakonnicy z Vigna Pia. Co do jego stanu w notatkach stwierdzano:
Pacjent sygnalizuje, że od 1 lipca nie może jeść, a 2 lipca pojawiła się wysoka gorączka, 7 lipca objawy żółtaczki. Pacjent jest cukrzykiem, a badanie kliniczne wykazało stan chorobowy wątroby: ostry żółty zanik wątroby (icterus gravis).
Czytaj też: Dlaczego papież Pius XII nie potępił działań Hitlera?
Przyjaciółka Kościoła
Z innych źródeł dowiadujemy się, że „Reinhardta” podczas jego pobytu w Szpitalu Ducha Świętego odwiedziło troje gości. Pierwszym był biskup, niegdyś blisko związany z papieżem Piusem XII, drugim lekarz, który w czasie wojny pełnił służbę w niemieckiej ambasadzie w Rzymie. Trzecim gościem była pewna pruska dama, żona włoskiego uczonego, matka dwojga dzieci. Odwiedzała pacjenta codziennie – pierwszy raz w niedzielę, w dniu jego przyjęcia do szpitala, dwa razy w poniedziałek i raz we wtorek. Tamtego dnia, w środę 13 lipca, była to już jej piąta wizyta. Za każdym razem przynosiła jakiś drobny podarunek – owoc albo trochę cukru, jak sugerował doktor.
Pruskiej damie niełatwo było dostać się do sali Baglivi, w której leżał pacjent. Przy pierwszej wizycie została dokładnie przepytana przez strażnika. „Za mało konkretów” – stwierdził. Bądź dyskretna – uprzedzono ją – mów tylko tyle, że jesteś przyjaciółką Kościoła. Powtarzała te słowa tak długo, aż strażnik dał za wygraną. Teraz już ją tam rozpoznawano.
Odwiedzająca była pod wrażeniem sali Baglivi. „Niczym jakiś kościół” – opowiadała potem żonie pacjenta, która – według notatek – nie istniała. Doceniała chłód tej ogromnej przestrzeni, schronienie przed skwarem dnia, gdy idąc ze swojego domu, mijała Piazza dei Quiriti i fontannę, która przywiodła Mussoliniego do stwierdzenia, że cztery nagie kobiety nigdy nie powinny znaleźć się w parku.
Wchodziła do sali Baglivi, mijała niewielką kaplicę, skręcała w prawo i niepewnie podchodziła do łóżka pacjenta. Pozdrawiała go, mówiła parę słów, chłodziła go wilgotną szmatką, zmieniała mu koszulę. Wysuwała spod łóżka mały taboret i przysiadała na nim, aby porozmawiać i pocieszyć. Nowy pacjent w sąsiednim łóżku zakłócał prywatność, zważała więc na słowa.
Ostatnie chwile Ottona Wächtera
Pacjent niewiele miał do powiedzenia. Podawano mu penicylinę, dożylnie, aby leczyć zakażenie. Lek obniżał gorączkę, lecz zarazem osłabiał go. Kazano mu jeść niewiele, pić kawę z mlekiem, parę kropel soku pomarańczowego, łyżkę stołową dekstrozy. Lekarze powiedzieli, żeby oszczędzał żołądek. Przy każdej kolejnej wizycie pruska dama zauważała jakąś zmianę. W poniedziałek był osłabiony i małomówny, we wtorek zdawał się bardziej ożywiony i rozmowny. Dopytywał o korespondencję, której się spodziewał, wyrażał nadzieję, że jego najstarszy syn, również Otto, przyjedzie go odwiedzić jeszcze tego lata. Jego wypowiedzi owego dnia brzmiały krzepiąco, mimo że fizycznie wydawał się słabszy. „Jest dużo, dużo lepiej” – powiedział. Podawała mu łyżeczką sok pomarańczowy. Umysł miał jasny, oczy promienne.
Pacjent zdołał wyrazić dłuższą myśl. „Jeśli Lo nie może teraz przyjechać, to nie szkodzi, bo czułem się tak blisko niej przez te ostatnie długie noce i jestem szczęśliwy, że jesteśmy tak blisko związani. Ona w pełni mnie rozumie i wszystko jest tak, jak należy”. Wewnątrz płonął, lecz nie czuł bólu. Wydawał się spokojny, leżał nieruchomo, trzymając damę za rękę. Opowiadała mu, jak minął dzień, o życiu w Rzymie, o dzieciach. Przed wyjściem delikatnie pogładziła jego czoło. Powiedział do niej kilka ostatnich słów. „Jestem w dobrych rękach, do jutra”.
O wpół do szóstej pruska dama pożegnała się z pacjentem znanym jako „Reinhardt”. Wiedziała, że koniec jest bliski.
Czytaj też: Dlaczego naziści uciekali po wojnie do Argentyny?
Tajemnicza śmierć zbrodniarza
Jeszcze tego samego wieczora u pacjenta zjawił się biskup. W ostatniej chwili – wedle relacji biskupa, w którego ramionach podobno wtedy spoczywał – pacjent zdążył jeszcze wypowiedzieć swoje ostatnie słowa. Zasugerował, że jego stan spowodowało czyjeś celowe działanie, i wskazał osobę truciciela. Miało upłynąć jeszcze wiele lat, zanim jego słowa, wypowiedziane podobno do biskupa, kiedy byli sam na sam, ujawniono innym osobom. Pacjent nie doczekał kolejnego dnia.
Kilka dni później pruska dama napisała do Charlotte Wächter, wdowy. Na dziesięciu stronicach pokrytych odręcznym pismem opowiedziała, jak kilka tygodni wcześniej poznała Wächtera, wkrótce po jego przybyciu do Rzymu. „Od niego dowiedziałam się o Pani, o dzieciach, o wszystkim, co było mu drogie”. „Reinhardt” opowiedział gościowi o swojej pracy przed wojną i w jej trakcie oraz o latach powojennych, spędzonych wysoko w górach. List opisywał jego niepokój oraz napomykał o weekendowej wyprawie poza Rzym. Autorka nie wyjawiła ani miejsca, ani osoby, które wtedy odwiedził.
Na zakończenie list zawierał parę słów o diagnozie. Lekarz uważał, że śmierć została wywołana przez „ostry zanik wątroby”, pewnego typu „zatrucie wewnętrzne”, spowodowane być może przez pokarm bądź wodę. Dama pozwoliła sobie na refleksje o przyszłości, o tym, że Charlotte będzie brakowało jej „optymistycznego, przyjacielskiego towarzysza”. Proszę myśleć tylko o dzieciach – dodała – one potrzebują odważnej i szczęśliwej matki. „Zwłaszcza tę niezłomną pogodę ducha, twarde stąpanie po ziemi Pani mąż tak w Pani uwielbiał”. Tymi słowami zakończyła list, nie wymieniając prawdziwego nazwiska pacjenta.
Czytaj też: Najważniejsi naziści po zakończeniu wojny. Co stało się z Goebbelsem, Hessem, Frankiem?
Rodzinna pamiątka
List ów, z datą 25 lipca 1949 roku, przesłano z Rzymu do Salzburga, gdzie został doręczony do domu Charlotte Wächter i jej sześciorga dzieci.
Charlotte przechowywała ten list przez trzydzieści sześć lat. Po jej śmierci w 1985 roku został przekazany jej najstarszemu dziecku, Ottonowi juniorowi, wraz z innymi osobistymi dokumentami. Po śmierci Ottona juniora w 1997 roku list trafił w ręce Horsta, czwartego z kolei dziecka. Mieszkał on wówczas w ogromnym, pustym zamku, imponującym, acz w opłakanym stanie, w starej austriackiej wsi Hagenberg, położonej w połowie drogi pomiędzy Wiedniem a czeskim Brnem. Cztery lata później list ów znajdował się nadal w tym miejscu, zapomniany w prywatnych rękach.
Później, po upływie dwóch dekad, w pewien niebywale chłodny dzień odwiedziłem Horsta w jego zamku. Gdy parę lat wcześniej przedstawiono nas sobie, byłem świadomy istnienia tysięcy stron dokumentów w prywatnym archiwum jego matki. W pewnej chwili zapytał, czy chciałbym zobaczyć oryginał listu pruskiej damy. Tak, chciałbym. Wyszedł z kuchni, wspiął się po stromych kamiennych schodach, wszedł do swojego pokoju i zbliżył się do starej drewnianej gablotki stojącej przy jego łóżku, tuż obok zdjęcia jego ojca w mundurze SS. Wyjął list, zszedł z nim do kuchni, rozłożył go na starym drewnianym stole i zaczął czytać na głos. Lecz głos mu zadrżał, Horst zaszlochał.
– To nieprawda.
– Co jest nieprawdą?
– Że ojciec zmarł, bo się rozchorował.
W piecu trzaskały polana. Patrzyłem na parę jego oddechu. Znałem Horsta od pięciu lat. Postanowił w tej właśnie chwili podzielić się swoją tajemnicą, przekonaniem, że jego ojca zamordowano.
– Jaka jest prawda?
– Najlepiej zacznijmy od początku – powiedział Horst.
KOMENTARZE (1)
O kilka lat za późno niestety.