Piloci polskich wycieczek zorganizowanych za komuny widzieli niejedno. Po latach pamiętają przede wszystkim, że niemal nikt z „wczasowiczów” nie miał czasu na odpoczynek. Zamiast wypełniać spokojnie program wycieczki, wypełniali swoje kieszenie dewizami. Na ich zdobycie miewali szalone pomysły.
Handlowali wszyscy, niemal jak za czasów drugiej wojny światowej. Skala międzynarodowego przemytu była taka, że w Zagrzebiu w 1972 roku urządzono pokazowy proces 12 Polaków. Skonfiskowano im wówczas towar i pieniądze. Jak podkreśla Jan Głuchowski w książce „Na saksy i do Bułgarii”, ten wyrok wcale nie odstraszył amatorów wzbogacenia się. W tym samym roku trener kajakarzy zabrał ze sobą 75 suszarek do włosów., zapaśnicy próbowali wwieźć 265 lamp do telewizorów, u koszykarzy Legii wykryto zaś złoto i dolary.
Z czosnkiem z Rumunii
Zapasy czosnku w autokarze dalekobieżnym, który wrócił z Rumunii, wcale nie oznaczały, iż pasażerowie właśnie stoczyli walkę z wampirami rodem z Transylwanii. Powód był zupełnie prozaiczny – w czasach pustych półek i wiecznych niedoborów Polacy zaopatrywali się w przyprawy zagranicą.
Kto raz miał do czynienia z porządnym czosnkiem, ten wie, że wrażenia zapachowe są niezapomniane. Woreczki z jego wprost hurtowymi ilościami upychano w torbach w przedziałach pociągów, a nawet w lukach bagażowych samolotów. Choć to czosnek był nie do ukrycia przez swój zapach, wożono też inne wiktuały. Jak opisuje Jan Głuchowski w książce „Na saksy i do Bułgarii”:
W 1972 r. odnotowano między innymi indywidualny przypadek przewożenia 103 kg rodzynek, 45 kg margaryny, 145 kg wiórków kokosowych. Robiono też większe zakupy towarów tekstylnych, czego przykładem może być bela (95 m) materiału „na własny garnitur”.
En garde!
Polacy znani są ze swojej iście ułańskiej fantazji, jednak tego nie wymyśliłby nawet wyjątkowo przebiegły szlachcic, Onufry Zagłoba. Jeden z polskich szermierzy postanowił bowiem sprzedać na Zachodzie… swoje klingi. Te wyprodukowane w Polsce cieszyły się sporą renomą i kosztowały niemało. Zawodnik dostał od klubu dziesięć sztuk, którymi miał walczyć na turnieju w Niemczech Zachodnich. Zamiast je roztrzaskiwać w kolejnych pojedynkach, walczył tak, że mógł… wszystkie zapasy sprzedać.
Kupił za nie zapas kurtek ortalionowych, które następnie upłynnił na kolejnym turnieju, który akurat odbywał się w ZSRR. U handlarzy z „bratniego narodu” kupił aparaty fotograficzne. Te z kolei przehandlował w Turynie, gdzie sprawił sobie za te pieniądze wymarzony modny skuter Lambretta i zostało mu jeszcze na sprowadzenie maszyny do kraju.
Jeden człowiek w trzech śpiworach?
Dużym powodzeniem na południu Europy cieszył się przywożony z Polski sprzęt kempingowy. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę celnicy greccy czy macedońscy, widząc samochody z polskimi rejestracjami wypakowane po dach butlami gazowymi, śpiworami, czy namiotami. Jak opisuje Jan Głuchowski:
Przewożono po kilka śpiworów, parasole plażowe, hamaki, składane krzesełka, materace do leżenia i pompki do ich nadmuchiwania, radia i magnetofony, wysokiej jakości pościel, kryształy. Na siedem dni przywożono po trzy butle gazowe, co z naddatkiem gwarantowało pichcenie przez całą dobę non stop. oferta przebijała więc zdecydowanie bułgarską czy rumuńską.
Ile należy się za kurs?
Wielu turystów handlowych jako kierunek swoich wypraw wybierało ZSRR. Na miejscu kupowano duże ilości złota, które w Polsce można było sprzedać z kilkukrotnym przebiciem oraz elektronikę i AGD (aparaty fotograficzne, żelazka itd.). Świetny interes robiono też na… radzieckich taksometrach, choć ze względu na ich sporą wagę, można było przewieźć ledwie kilka.
W samolocie zaś nie tylko rozbawione i szczęśliwe dziewczyny, ale nawet ich koledzy powkładali na palce tyle pierścionków i obrączek, ile się dało, aby zaprezentować część kolekcji. Jej dodatkowa wartość polegała na tym, że była lekka. Tylko kilka osób było obciążonych taksometrami dla taksówkarzy, które w Poznaniu szły jak woda, a dawały pięcio-, siedmiokrotne przebicie.
Hej Johnnie Walker, mały jest ten świat!
Polacy doskonale radzili sobie z handlem alkoholem i to na różnych trasach. Wielu z nich uwielbiało wycieczki do Indii właśnie ze względu na procenty. Oczywiście, by kasa się zgadzała, nie mógł być to lot bezpośredni. Przesiadka wypadała w Dubaju, który jak przypomina Jan Głuchowski w książce „Na saksy i do Bułgarii”, rajem zakupowym jest już od dziesięcioleci. Paradoksalnie to w tym arabskim mieście Polacy robili biznes na alkoholu po drodze do Indii.
Polscy turyści, i to bez względu na wiek i płeć, spośród setek oferowanych artykułów upodobali sobie jeden – whisky Johnnie Walker. Cudzoziemcy ze zdumieniem patrzyli na nasze seniorki przyprószone siwizną, które kupowały po trzy butelki, czasem pięć. Litrowych!
Wynikało to z prostego rachunku. W Dubaju litrowa whisky kosztowała 5 dolarów. W Delhi bez najmniejszego problemu mogli ją sprzedać za dziesięć razy tyle. Biorąc pod uwagę fakt, że średnia pensja nad Wisłą wynosiła wówczas w przeliczeniu około 20 dolarów, zarabiali małą fortunę.
A ile futer dostanę „za dupę”?
Polacy wyjeżdżający na wycieczki nad Bosfor, udawali się tam w przeważającej większości nie po to by podziwiać świątynię Mądrości Bożej, a w celach merkantylnych. Arabscy kupcy wiedzieli już, że od naszych rodaków mogą nabyć dobry towar, a udawało im się też przehandlować niejedno. Polscy klienci byli szanowani do tego stopnia, że sprytni Turcy uczyli się nawet kilku zdań po polsku, witając naszych słowami „Cień dopry państwu”, czy „Pyjemy kawe?”.
Szczególną usłużnością wykazywali się w stosunku do kobiet, zwłaszcza tych, które miały tuszę i blond włosy. Niejednokrotnie proponowali takim klientkom, by przyszły po zamknięciu interesu, a o cenie za konkretny towar… nie musi być w ogóle mowy. O ile większość odrzucała takie propozycje z pełnią oburzenia, o tyle zdarzały się takie, które chętnie je przyjmowały. Jan Głuchowski w książce „Na saksy i do Bułgarii” cytuje nawet dowcip, który powstał na kanwie tego procederu:
Któraś z rodaczek chciała nabyć futerko długości trzy czwarte. Sprzedawca nie rozumiał tego terminu. Wówczas powiedziała, wskazując przy tym, że „chce futerko za dupę”. I usłyszała odpowiedź:
– Za dupę to u mój kolega po tamtej stronie ulicy. U mnie tylko za pieniądze.
Rejsy pachnące proszkiem OMO
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych modnym kierunkiem wypraw handlowych były kraje skandynawskie. Co ciekawe, ludzie jadący tam na „wycieczkę” nawet nie kłopotali się opuszczaniem portu i zwiedzaniem. Zamiast tego upłynniali przywiezione z Polski artykuły z Pewexu. Wśród nich były amerykańskie papierosy oraz nasza rodzima żytnia wódka. Za zarobione w ten sposób korony kupowali szalone ilości proszku OMO i pasty do zębów.
Nic więc dziwnego, że opisujący te praktyki dyrektor oddziału Sports-Touristu w Gdyni stwierdził refleksyjnie:
– Jeśli ten statek by zatonął, to woda w całym Bałtyku spieniłaby się jak w balii.
A skoro mowa o pływaniu, to nie sposób nie wspomnieć o tym, co przemycali marynarze. Kupowali bardzo pożądane towary w portach świata, a później sprzedawali je nad Wisłą w odpowiednio wysokich cenach. Jan Głuchowski w książce „Na saksy i do Bułgarii” opisuje przypadek marynarza, który mając zamówienie od kilku kolegów pojechał do hurtowni w Montrealu, gdzie kupił… kilkanaście tysięcy szminek i kremów. Załogi oprócz solidnej wypłaty dorabiały sobie całkiem niezłą pensję na boku, jednocześnie dostarczając deficytowe towary rodakom.
Źródło:
Ciekawostki to kwintesencja naszego portalu. Krótkie materiały poświęcone interesującym anegdotom, zaskakującym detalom z przeszłości, dziwnym wiadomościom z dawnej prasy. Lektura, która zajmie ci nie więcej niż 3 minuty, oparta na pojedynczych źródłach. Ten konkretny materiał powstał w oparciu o książkę:
- Jan Głuchowski, Na saksy i do Bułgarii, Bellona 2019.
KOMENTARZE (3)
Turcy to nie są Arabowie,Turcy to są Turcy i tyle.
U ruskich szło wszystko, a od ruskich przywoziło się złoto (zakaz jak to w komunie, a obecnie rejestracja jak to w komunie), kawior astrachański, karakuły, potem telewizory i oczywiście fajki
SWEGO CZASU wybraliśmy się z małżonką w 5 rocznicę ślubu na sylwestrową wycieczkę do Budapesztu, którą sfinansowaliśmy ze sprzedaży Wielkiej Encyklopedii , oczywiście wzięliśmy parę rzeczy na ewentualną sprzedaż, ale wszystkich nas przebił biznes jednego z turystów, który w drodze powrotnej na granicy w deklaracji o przywozie dewiz wpisał 1 $, ileż śmiechu mieliśmy z niego i jego łan dolara , dopiero po kilku latach zrozumieliśmy tą historię pisaną przez życie i pomysłowość owego turysty . Po przyjeździe można było z jedynki dopisując zera zrobić tysiąc, 10 tys. czy nawet 100 tys. dolarów, wpłacając wielokrotność przysłowiowego dolara na konto dewizowe , uzyskując legalność posiadanych dewiz, a w szkole wmawiali nam że zero nie gra roli, szok, po prostu szok czego nas uczyli w TEJ szkole , bo myślenia na pewno zapewne nie .