Podczas lądowania w Normandii alianci użyli tysięcy bomb, rakiet i pocisków. Czy ten zmasowany ostrzał rzeczywiście przełamał niemiecką obronę?

Tekst stanowi fragment najnowszej książki Craiga Symonds Operacja Neptun. D-Day i inwazja Aliantów na okupowaną Europę Znak Horyzont 2025.
***
Przeprowadzono wiele dyskusji na temat najlepszego sposobu kierowania ogniem artylerii okrętowej. Armia opowiadała się za wykorzystaniem lądowych zespołów kierowania ogniem (Shore Fire Control Parties, SFCP), natomiast marynarka wojenna chciała wykorzystać obserwatorów powietrznych. Ostatecznie alianci zastosowali oba rozwiązania, co okazało się zbawienne, gdyż zespoły SFCP na plaży Omaha zostały zdziesiątkowane przez niespodziewanie silny ogień nieprzyjaciela. Ponadto naprowadzanie artylerii z lądu mogło się rozpocząć dopiero po wylądowaniu wojsk. Najlepiej do nakierowywania ognia nadawały się powolne, dwumiejscowe samoloty, które mogły dłużej krążyć nad celem.
Ponieważ jednak wybrzeża Normandii były usiane bateriami przeciwlotniczymi, użycie tych samolotów 6 czerwca było nierealne. Jak ujął to admirał Deyo: „Powolne hydroplany, których normalnie używaliśmy, długo by tam nie przetrwały”. Zamiast nich alianci wykorzystali brytyjskie spitfire’y, które nad amerykańskimi plażami pilotowali ochotnicy z U.S. Navy. Samoloty te działały w parach – jeden pilot obserwował upadek pocisków, drugi skanował niebo w poszukiwaniu zagrożeń ze strony Luftwaffe, choć biorąc pod uwagę alianckie panowanie w powietrzu, było to raczej zbędne. Niemcy natomiast otworzyli intensywny ogień przeciwlotniczy. Jeden z obserwatorów na pokładzie „Texasu” stwierdził, że niemiecki ostrzał amunicją smugową wyglądał tak, jakby „ktoś wymachiwał wężem ogrodowym” wznosiły się z kilku stanowisk równocześnie, zasnuwając niebo „ażurowym haftem”.
Lotnicze naprowadzanie ognia i problemy z łącznością
Długi lot z brytyjskich lotnisk oznaczał, że spitfire’y mogły pozostać nad plażami jedynie przez około czterdzieści minut, ale gdy jedna para musiała wracać, w jej miejsce pojawiała się następna. W każdej chwili w powietrzu znajdowało się przynajmniej sześć samolotów obserwacyjnych dla każdej z plaż desantowych: dwa nad celem, dwa wracające i dwa w drodze. Mimo to naprowadzanie było trudne – zadania myśliwcom nie ułatwiała ani ich duża prędkość, ani chmury dymu i pyłu po eksplozjach tysięcy pocisków, znacznie ograniczające widoczność. W dodatku aliancka komunikacja radiowa pozostawiała wiele do życzenia. Okręt flagowy Deyo – „Tuscaloosa” – nawiązał kontakt ze swoim samolotem obserwacyjnym o 5.38, ale stracił go dziesięć minut później i nie odzyskał przez ponad pół godziny.

Spitfire’y mogły pozostać nad plażami jedynie przez około czterdzieści minut
Brak precyzji alianci starali się nadrobić intensywnością ognia. W pół godziny przeznaczone na ostrzał plaży Utah sam tylko pancernik „Nevada” wystrzelił 337 pocisków kalibru 356 mm oraz 2693 pociski kalibru 127 mm. Lufy dział nagrzewały się do tego stopnia, że trzeba było schładzać je wodą morską.
Ponad sześćdziesiąt niszczycieli dodało do tej nawały tysiące pocisków kalibru 102 i 127 mm. Początkowo do ostrzału wyznaczono nowsze i większe amerykańskie niszczyciele typu Gleaves, podczas gdy lżejsze brytyjskie niszczyciele oraz amerykańskie niszczyciele eskortowe pełniły funkcję osłony, odpierając ataki niemieckich E-Bootów. Wynikało to głównie z faktu, że niszczyciele typu Gleaves dysponowały radarowymi systemami kierowania ogniem, co pozwalało im namierzać niemieckie stanowiska artyleryjskie na podstawie współrzędnych, nawet przez gęsty dym. Jak ujął to jeden z marynarzy: „Brytyjczycy musieli widzieć swoje cele, podczas gdy Amerykanie mogli strzelać na oślep”.
Czytaj także: Lądowanie aliantów w Normandii
Bombowce nad Normandią – skuteczność alianckich nalotów
W trakcie bombardowania morskiego nad pięć plaży desantowych zleciało się przeszło 2 tysiące alianckich bombowców. Ich skuteczność została jednak znacznie osłabiona przez warunki pogodowe. Choć sztorm, który opóźnił inwazję, nieco już ucichł, warstwa chmur nad plażą wciąż była na tyle gęsta, że piloci i bombardierzy nie byli w stanie dostrzec swoich celów. Przez to musieli zrzucać bomby znad chmur, korzystając jedynie z radaru. Ze względu na ogromną liczbę samolotów operujących na niewielkiej przestrzeni każda grupa miała wyznaczoną bardzo precyzyjną trasę przelotu. Najtrudniejsze zadanie przypadło pilotom 450 bombowców B-24 Liberator, którzy mieli bombardować plażę Omaha.
Ich trasa lotu wiodła niemal prosto na południe, nad flotą inwazyjną, a uderzenie miało nastąpić pod kątem prostym do linii brzegu. Ponieważ piloci nie widzieli swoich celów i starali się za wszelką cenę uniknąć przypadkowego zbombardowania alianckich barek desantowych, zwlekali ze zrzutem bomb od pięciu do dwudziestu sekund. B-24 zrzuciły ponad 13 tysięcy bomb, lecz z powodu trudnych warunków oraz ostrożności pilotów wszystkie spadły bezużytecznie na francuskie pola za plażą Omaha. Choć spektakularne eksplozje podniosły morale żołnierzy płynących w kierunku lądu, historyk Joseph Balkoski odnotował, że „ani jedna bomba nie spadła w pobliżu plaży Omaha”.
Bombardowanie na innych plażach przyniosło lepsze rezultaty. B-26 Marauders przydzielone do ataku na plażę Utah leciały niżej niż B-24, co zapewniało pilotom lepszą widoczność. Jeszcze ważniejsze było jednak to, że trasa ich przelotu biegła wzdłuż plaży Utah, więc nawet bomby, które spadły zbyt daleko lub zbyt blisko, miały spore szanse trafić w cel. Maraudery, których było 276, zrzuciły prawie 5 tysięcy bomb, głównie o masie 113 kilogramów, choć niektóre niosły potężne ładunki burzące o wadze ponad 900 kilogramów, które – nawet jeśli nie trafiły bezpośrednio w cel – na chwilę ogłuszały zarówno atakujących, jak i obrońców. Plaża Utah została całkowicie zasłonięta przez dym, pył i odłamki. Dym wytwarzały też alianckie niszczyciele nieopodal brzegu, aby osłonić zbliżające się łodzie Higginsa. W efekcie ani artylerzyści na alianckich okrętach, ani sternicy w łodziach niewiele widzieli przez gęsty całun dymu.
Artyleria rakietowa i ostrzał z morza – chaos i ograniczona celność
Gdy alianckie samoloty odleciały, wznowiono ostrzał z okrętów, lecz dym i kurzawa osiągnęły taką gęstość, że artylerzyści zmuszeni byli strzelać na oślep. Alianckie niszczyciele blisko brzegu próbowały na bieżąco wybierać sobie cele, lecz okrętów na przybrzeżnych wodach było tak wiele, że dosłownie zaczęły sobie wzajemnie przeszkadzać. Sytuację dodatkowo komplikował wiatr i morskie prądy. Komandor podporucznik James G. Marshall na niszczycielu USS „Doyle” (DD-494) przez większość czasu skupiał się na „unikaniu kolizji”; mimo to jego okręt zdołał wystrzelić 364 pociski kalibru 127 mm.

USS Doyle (DD-494)
Trzeci element alianckiego planu osłabienia niemieckiej obrony polegał na wykorzystaniu nowatorskiej i dość eksperymentalnej broni: barek desantowych uzbrojonych w rakiety. Jednostki te, oznaczone skrótem LCT(R), były niemal w całości wypełnione wyrzutniami. Tkwiło w nich łącznie 1080 rakiet o długości trzech stóp. Ponieważ każda rakieta ważyła prawie 30 kilo, LCT(R) mogły w ciągu dziewięćdziesięciu sekund posłać w kierunku wroga blisko 30 tysięcy kilogramów ładunku wybuchowego. Do udziału w bombardowaniu przeznaczono trzydzieści sześć takich jednostek, z czego osiem operowało u brzegów plaży Omaha.
Problem polegał na tym, że rakiety można było celować jedynie poprzez manewrowanie samym okrętem, a zasięg regulowano zmianą kąta wyrzutni. Po namierzeniu celu i oszacowaniu odległości załoga udawała się pod pokład, a dowódca chował się w opancerzonym schronie. Po naciśnięciu przycisku rakiety odpalały w zaprogramowanej kolejności, bez dalszego udziału człowieka. Wizualnie robiło to wrażenie. Jeden z marynarzy wspominał, że „okręt jakby eksplodował”; setki rakiet z hukiem wystrzeliwały z wyrzutni, znacząc niebo czarnymi smugami. Dym unosił się wokół okrętu „jak gęsta mgła”, a na pokładzie wybuchały małe pożary. Po zakończeniu ostrzału „wszyscy przeklinali, krzyczeli i walczyli z płomieniami”. Ale choć atak był widowiskowy, większość rakiet wystrzelonych w kierunku plaży Omaha leciała zbyt krótko i wpadła z sykiem do morza. Te, które dotarły do brzegu, uszkodziły nieco drut kolczasty i przeszkody, ale nie wyrządziły takich zniszczeń, jakich można było się spodziewać po tej pirotechnicznej kanonadzie. Na szczęście żadna nie trafiła w łódź desantową.
Czytaj także: Alianckie okręty podczas D-Day
Czy ostrzał plaż Normandii spełnił swoją rolę?
Wszystko to oznaczało, że przez ponad godzinę, między 5.37 a 6.40 rano, nad dwiema amerykańskimi plażami w Normandii przelatywały tysiące bomb, pocisków i rakiet. Wrażenia zmysłowe były oszałamiające, żeby nie powiedzieć: obezwładniające. Żołnierze w łodziach Higginsa w ostatnich minutach przed lądowaniem kulili się i zatykali uszy; mogli tylko dziękować opatrzności, że to nie oni, lecz ich wrogowie są celem tej potężnej nawały. Niestety, cały ten wściekły hałas przykrywał fakt, że na plaży Omaha bomby spadły za daleko, rakiety za blisko, a ostrzał z okrętów trwał zbyt krótko. Niemcy skryli się w swoich schronach o półtorametrowych ścianach. Oni również zatykali uszy, ale żadna z alianckich bomb nie rozbiła ich bunkrów i stanowisk ogniowych.
fot.US Air Force / domena publiczna
Artylerzyści na pancernikach i krążownikach prowadzili intensywny ostrzał plaży niemal do momentu, gdy pierwsze łodzie desantowe dobiły do brzegu. Margines błędu był tu bardzo wąski – gdyby przestali strzelać zbyt wcześnie, obrońcy mieliby czas na dojście do siebie; gdyby strzelali zbyt długo, mogliby trafić własnych ludzi. Deyo i Bryant bili się z myślami. W końcu jeden z niszczycieli eskortowych przekazał sygnał, że żołnierze lądują. Duże okręty wstrzymały ogień. Była 6.40 rano – godzina H na plażach Omaha i Utah.
Źródło:

KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.