Bogdan Bartnikowski miał 12 lat kiedy trafił do Auschwitz. Przeżył, ale koszmar, którego doświadczył, nadal go prześladuje. Tak wspomina horror obozu.
Pamiętam. A kto nie pamięta? Każdemu w głowie utrwaliło się mnóstwo momentów, które wracając nagle, po latach, we wspomnieniach, budzą uśmiech – ach, jak wtedy było pięknie! Jakieś niespodziewane spotkanie się z kimś oczami, uśmiech, zamienienie paru błahych słów, które nagle stały się ważne, pierwszy – bo wszystko, co pierwsze, może zapaść w serce na całe życie – pocałunek. Chyba każdy takie momenty zachowuje w pamięci. Na zawsze.
Ale mamy w niej też inne zdarzenia, takie, które chciałoby się z niej wyrzucić. Czy jest ktoś, kto przeszedł przez życie, po samych tylko różach stąpając? Trudno w to uwierzyć. Ja i wielu moich rówieśników do takich szczęśliwców nie należymy. Mamy wspomnienia, które chciałoby się wyrzucić z pamięci raz na zawsze. Koniec! Nie było tego! Dość tych cholernych obrazów, które wracają w dzień i w nocy. Budzą koszmarem. Przez całe lata. I nie ma od nich ucieczki.
Koszmarne sny
Przyciskam do piersi pajdkę chleba. Zerknięcie w prawo, w lewo – nikogo nie ma, zaraz będę jadł. I nagle kapo zjawia się tuż za mną. Zamierza się pałką, krzyczy coś, czego nie rozumiem. Podrywam się do biegu, ale nogi mam jak z waty. Zaraz mnie dopadnie. Wpadam na jakiś korytarz – prędzej, prędzej! Strasznie wąski staje się ten korytarz, ramionami dotykam ścian, już trudno się weń wcisnąć, a kapo jest tuż za mną! Już dosięga mnie ręką…
Szarpnięcie za ramię. Otwieram oczy. Nie ma kapo. Nie ma obozu. Ktoś mnie dotyka. To żona.
– Co z tobą? Krzyczałeś, dusiłeś się…
– Nic, to tylko sen. Byłem tam.
– Znowu…
– Znowu. Ale już dobrze. Śpij.
Leżę, patrzę w sufit. Zamykam oczy. Usnąć… Nie! Bo jeśli przyjdzie ten sam sen i znów tam się znajdę? Wysuwam się spod kołdry. Po cichu, na palcach, wychodzę na balkon. Na ulicy całkiem pusto. Niebo na wschodzie czerwone, niedługo wysunie się słońce. Przejechał pierwszy tramwaj. Wracam do pokoju. Wstrząsam się od chłodu. Chwila zastanowienia: co robić? Jest bardzo wcześnie. Spoglądam na kalendarz. O, dziesiąty sierpnia!
Czytaj też: Irma Grese – sadystyczna nadzorczyni z obozu Auschwitz-Birkenau
- „Jeśli będziemy unikać zbyt drastycznych opisów, organizowane przez Niemców ludobójstwo zblednie”. Wywiad Bartoszem T. Wielińskim, autorem książki „Wojna lekarzy Hitlera”
- Kawa, tort i… gulasz z owczarka niemieckiego. Jak wyglądał jadłospis więźniów obozów koncentracyjnych?
- „Leżą na zapchlonej, niemal gołej podłodze”. Piekło polskich dzieci w trakcie II wojny światowej
W ukryciu
Dziesiąty sierpnia wtedy… Dwadzieścia lat temu. Chciałoby się wymazać tę datę z pamięci, ale to niemożliwe. Dziesiąty sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Warszawa. Moja dzielnica, Ochota. Ulica Kaliska. Przepełniona, cuchnąca piwnica. Od tygodnia już tłoczymy się przy świeczkach, bo w mieszkaniach niebezpiecznie. A w piwnicach zaduch. Smród. Nie ma wody. I teraz, choć to noc, nie śpimy. Nasłuchujemy.
Oddział „Gustawa” odszedł w nocy. Wieczorem, gdy już było wiadomo, że nie utrzymamy się dłużej, „Gustaw” zdecydował:
– Odchodzimy do Lasów Chojnowskich. Ranni i smarkacze zostają.
To był wyrok na mnie i jeszcze paru takich chłopaków jak ja. Stojąc na podwórku, w deszczu sączącym się z czerwonego nieba, patrzyliśmy, jak się oddalają. Wśród nich był mój ojciec. Przecisnęli się przez lukę w ogrodzeniu. Zostaliśmy sami. Kobiety, dzieci, paru dorosłych mężczyzn. Co z nami będzie, kiedy tutaj wtargną? Oni. Esesmani. A z nimi ze słyszenia już nam znani dzicy ronowcy, Brygada Russkoj Oswoboditielnoj Narodnoj Armii z 29 Dywizji Waffen-SS. Banda pijanych rabusiów i bandytów w mundurach. A że przyjdą, to pewne. Kiedy? Za godzinę, za dwie. Nie ma gdzie przed nimi uciec. Trzeba czekać.
Do tej pory na ulicach była cisza. Z daleka tylko docierały wybuchy i strzały. Ale teraz strzały się zbliżają. Już huczą tuż obok. Rozstrzeliwują? Ktoś zaczął Pod Twoją obronę, lecz przerwał, bo parę osób krzyknęło:
– Cicho!
I w wielkiej ciszy, prawie nie oddychając, czekamy.
Wypędzanie
Mamy w piwnicach przebite przejścia do sąsiednich domów na Sękocińskiej. I stamtąd docierają głosy. Już zaczęli wypędzanie (…).
– Wychadiii! Bystro!
Żołnierz chwyta mnie za ramię, przyciąga do siebie i popycha mocno, aż padam na schody. Chcę wstać, ale inni się tłoczą, depczą mi po palcach. Posuwam się w górę na czworakach, wreszcie wstaję i przepycham się do wyjścia na ulicę. Gdzie jest mama? Przede mną! Ronowiec popycha ją pod ścianę domu, grzebie w jej zawiniątku, coś wyrzuca na chodnik, coś chowa do kieszeni, a dokoła krzyki, płacz, żar od domu, który płonie tuż obok. Całą gromadą pędzą nas do Białobrzeskiej i dalej, w stronę Zieleniaka, gdzie wpadamy w tłum wypędzonych z domów, a potem w wielkiej kolumnie marsz na dworzec, do pociągu. Krótka jazda do obozu w Pruszkowie, gdzie już czekają szeroko otwarte drzwi wagonów pociągu towarowego.
– Wsiadać! Szybko! – Żandarmi kolbami i wrzaskiem „pomagają” nam wspinać się po schodkach.
Przysiadam na podłodze przy ścianie. Strasznie ciasno, trudno się poruszać. A już drzwi ze zgrzytem się zasuwają. Ciemność. Szept mamy, która jest tuż obok. Jak to dobrze, że jest tak blisko. Szarpnięcie wagonu. Pociąg rusza. Gdzieś nas wiozą. Jak długo wlecze się ta noc… Pełno szeptów dokoła, ktoś płacze, ktoś się modli. Coraz bardziej duszno. Zamykam oczy, ale sen nie przychodzi. Ciągle nocny mrok za zadrutowanym okienkiem, czasem tylko na chwilę zażółci się mdłe światło, gdy mijamy stację. Coraz bardziej dokuczliwy smród w wagonie. Pociąg toczy się szybko, zwalnia, staje, rusza, wlecze się… Jedziemy w nieznane.
Czytaj też: Czy Auschwitz należało zbombardować?
Podróż w nieznane
Dwadzieścia lat nie byłem tam, gdzie nas wtedy zawieźli. Nie chciałem tam wracać. Pragnąłem zapomnieć, lecz się nie dawało. (…) Tyle lat minęło, a we mnie siedzi tamten czas. Czemu?! Czy nie powinienem już zapomnieć, wyrzucić z siebie tamte wspomnienia? Trzeba chyba wreszcie pojechać do tego przeklętego Birkenau. Może będzie mi lżej, jeśli po dwudziestu latach znów wejdę do baraku w sektorze kwarantanny. Może pozbędę się koszmaru, który mnie dręczy tyle lat.
Przemogłem się. Jadę. Pociąg rusza z peronu wolno, ledwie odczuwalnie. To już nie tamten śmierdzący, zatłoczony towarniak. Patrzę na migające osiedla za oknem. Porównanie z tamtą podróżą? To bez sensu. Wtedy byłem wieziony w nieznane. Teraz wiem, dokąd jadę. I po co. Przymykam oczy. Natychmiast widzę tamten wagon. Nie! Nie chcę go widzieć! (…) Ale postanowiłem: muszę tam jechać. Jak to wtedy było…
Już jasno w wagonie. Jechaliśmy całą noc. Odpycham czyjeś nogi od siebie. Smród, bo ktoś w kącie nasikał. Ja też bym chciał. Jeszcze trochę wytrzymam. Mama drzemie wtulona w moje ramię. Pociąg ze zgrzytem hamuje, zatrzymuje się. Szwargot esesmanów za oknem. Krzyki, potem strzał. W wagonie już ruch, wszyscy się pobudzili. Mężczyzna przy okienku mówi:
– To Częstochowa. Na peronie pełno żandarmów. I kobiety z wodą.
– Pić! Pić… – Chór kilkunastu głosów.
– Nie! Nie będzie wody. Odpędzają te kobiety…
Ryknęła syrena, szarpnięcie, coraz szybszy stukot kół. Jedziemy dalej w nieznane. Coraz bardziej duszno w wagonie. Zakonnice, których jest tu kilka z całą gromadą dzieciaków z jakiegoś sierocińca, rozpoczynają modlitwę Pod Twoją obronę, ale mało kto podejmuje modły.
Czytaj też: Janusz Korczak i jego dzieci
Druty, druty, druty…
Jedziemy dalej. Stajemy gdzieś w polu, jak mówi mężczyzna przy okienku. Znów jedziemy. Pociąg zwalnia, pełznie, przyspiesza, staje na długie minuty i znów rusza. W wagonie coraz ciemniej. Już wieczór. Kiedy wreszcie skończy się ta podróż? Coraz rzadziej stukają koła na szynach. Toczymy się wolno, coraz wolniej, zgrzyt hamulców. Stoimy. I nagle hurgot odsuwanych drzwi. I zaraz wrzaski:
– Schnell! Alles schnell! Wysiadać!
Zdrętwiali po godzinach jazdy w tłoku dźwigamy się z podłogi i przepychamy do wyjścia. Oślepiające światło reflektorów prosto w oczy. A gdy na chwilę staję w drzwiach, dostrzegam tych, którzy wyrzucają nas z wagonu – ludzi w pasiastych ubraniach, jakby w piżamach, za nimi szpaler żołnierzy, a jeszcze dalej, w mdłym świetle, mnóstwo baraków z płaskimi dachami – i druty, druty, druty. I jeszcze dostrzegam dwa wysokie kominy, z których na parę metrów w górę buchają płomienie. A nad tym wszystkim jakiś nieznany mi, duszący odór, którym nie sposób oddychać. Gdzie my jesteśmy? Gdzie oni nas przywieźli?
(…) Pociąg zwalnia, kilka osób w przedziale wstaje, zbiera się do wyjścia, na korytarzu robi się tłoczno. Za oknem wolno przesuwa się nazwa stacji OŚWIĘCIM. (…) Wszystko tu jest dla mnie obce, zupełnie inne niż to, co wraca do mnie w snach i co utkwiło mi w pamięci. Czyżbym się mylił? O, już zbliżam się do ceglanych piętrowych budynków, przy których gęstnieje tłum. Już widzę bramę z napisem ARBEIT MACHT FREI – widziałem ją wiele razy na ekranie telewizora, ale nie mam jej w pamięci. Podchodzę do parterowego domku, przy którym stoją strażnicy muzeum.
– Ja tu byłem w czterdziestym czwartym. Z Warszawy, z powstania. I niczego nie poznaję. Miałem wtedy dwanaście lat.
– Bo pana przywieźli do Birkenau – mówi strażnik (…).
Stąd się wychodzi tylko przez komin
Nie! Nie przejdę! Za nic! Bo… Bo może nie będę mógł wrócić. Przecież wtedy esesmani i kapo, jeśli w ogóle mieli ochotę odpowiadać na nasze pytania: za co my tu jesteśmy?, kiedy wyjdziemy na wolność?, mówili z drwiącą miną:
– Na wolność… Stąd się wychodzi tylko przez komin. Innego wyjścia nie ma.
(…) Zatrzymuję się, oglądam się za siebie, patrzę na bramę. Pierwszy raz widzę ją od tej strony, bo przecież codziennie patrzyłem na nią z obozu. Jednak tam wejdę… I już jestem w Birkenau. Po kilku krokach zatrzymuję się na szynach. Po tych szynach wjechał nasz transport. Pierwszy z mieszkańcami powstańczej Warszawy. Spoglądam w lewo – rzędy niskich murowanych bloków. Widziałem je! Pamiętam, wszystko pamiętam!
Obraz Birkenau zachował mi się w głowie dokładnie. Te murowane parterowe budynki to obóz kobiecy. Tam była więziona moja mama. Spoglądam w prawo – o, jest tam cały szereg drewnianych bloków bez okien, tylko z rzędem świetlików pod dachem. Za blokami rozciąga się ogromny plac, na którym sterczą rzędy kominów. Tyle dziś zostało po dalszych sektorach męskiego obozu Birkenau. Ale jest ten pierwszy rząd bloków. W nich właśnie przyszło nam żyć chyba do października tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Nam, chłopakom z powstańczej Warszawy. Nam, jak nas tu nazywali, kleine polnischen Banditen aus Warschau.
Tak! Mali polscy bandyci z Warszawy. To byliśmy my. Ja też byłem bandytą.
Obóz Birkenau
Jedno mi się tylko w obrazie Birkenau nie zgadza. Wtedy kłębił się tu tłum odzianych w pasiaki więźniów drepczących w tumanach kurzu, gdy było sucho, lub w błocie. Nie było ani krzty zieleni. Trawę więźniowie wyrwali, zjedli lub wydeptali. A teraz wokół jest bujna zieleń, a na niej gromadkami siedzą zmęczeni zwiedzający – odpoczywają, jedzą… (…) No i kominów krematoryjnych nie widzę. Piętrzy się tam, gdzie kiedyś były, sterta gruzu.
Ruszam do tych moich drewnianych baraków. Bo to zwykłe baraki, wtedy nazywane blokami. Idę długo po nierównej obozowej uliczce aż do miejsca, gdzie stoi pierwszy w rzędzie. Dalej są już tylko betonowe prostokąty fundamentów. Tu była kuchnia, a za nią druty kolczaste i brama, przez którą przechodziło się do kolejnych sektorów obozu męskiego. Przekraczałem ją w gromadzie chłopaków w drodze do łaźni albo zaprzężony z kolegami do rolwagi, czasem też szliśmy tędy do pracy w „Meksyku” – miał być tam budowany nowy sektor, ale czasu im już na to nie starczyło.
Zawracam, idę uliczką, licząc mijane baraki. Zatrzymuję się przy piątym w rzędzie. Tu nas upchnęli zaraz po przywiezieniu z Warszawy. Patrzę na placyk między barakami. Na nim stawaliśmy codziennie do apelu. Obok tej naszej nieruchomej kolumny, ustawionej piątkami na baczność, pod ścianą baraku leżał, też piątkami, jeden na drugim, stos zmarłych czy zabitych więźniów. Czekali, przesypani wapnem, na transport do krematorium. Stawaliśmy obok nich przez kilka dni, nim obozowe komando zbierające ciała zmarłych wrzuciło je na wozy i powiozło do krematorium.
Czytaj też: „Córeńko, ja bym cię wolała zobaczyć w trumnie niż w tym obozie!”. To tam naziści katowali polskie dzieci
Życie dzieci w Auschwitz
Kierując się w stronę Bramy Śmierci, liczę mijane baraki. Grupki zwiedzających zaglądają do tych, które są otwarte, ale ja idę dalej i tak docieram do tego, który niegdyś nad drzwiami miał numer trzynasty. Drzwi są uchylone, mogę wejść do środka. Pusto. Zaraz za wejściem palenisko pieca ogrzewającego barak. Po bokach stoją prycze. Nasze prycze. Te same, na których wtedy spaliśmy. Trzy poziomy. Tak się składało, że zwykle spałem na najwyższym. Pięciu nas spało obok siebie, czasem sześciu. Jeden koc. Jaki tam koc? – szmata dziurawa właściwie, jedna dla wszystkich.
Jak dziwnie dla mnie wygląda teraz taki pusty barak. Wtedy było nas tu stu pięćdziesięciu. Same chłopaki z Warszawy. Wiek: dziesięć–czternaście lat. Nieustający gwar, czasem urywany płacz, czasem wrzask kapo. Różni wobec nas byli. Jedni obojętni, pilnowali tylko, żeby był spokój w sztubie, czyli na dwóch trzypiętrowych pryczach, bo to było królestwo jednego sztubowego, ale było też paru drani, więźniów noszących obok obozowego numeru czarne trójkąty, mających za sobą rok czy dwa obozu, skazanych za morderstwo, kradzież, gwałty czy inne kryminalne przestępstwa.
Jednym z nich był Krwawy Olek, bandzior uwięziony za rozboje; jako kapo chętnie wyżywał się na nas: kopnąć, laską zdzielić – widać było, że to dla niego radość. Albo taki pan Kazio… To on nam chleb rozdzielał, a czasem – rzadko, ale zdarzało się – szedł wzdłuż prycz z wiaderkiem marmolady. Tak! Czasem dostawaliśmy taki buraczany przysmak. Pan Kazio na podstawioną pajdkę chleba puknął łyżką z marmoladą, następnemu dał łyżkę polizać, kolejnego palnął nią w policzek i szedł dalej. Pół wiaderka mu zostawało po takim dzieleniu.
Czytaj też: Stać się niewidzialnym. Jako dziecko przeżył piekło obozu koncentracyjnego. Opowiada, jak ocalał
Walka o przetrwanie
Łyżka… Przypomniałem sobie o tym, jak Pan Kazio rozdzielał marmoladę, i zaraz wrócił mi w pamięci dzień, kiedy w Birkenau zdobyłem łyżkę. Bo jej nie miałem! Gdy wypędzali nas z domu w Warszawie, kto myślał o czymś takim jak łyżka… A potem, w obozie, stanąłem wieczorem w kolejce po zupę. Przedtem znalazłem obity, brudny garnek. Pobiegłem do umywalni, aby choć trochę go umyć, i długo płukałem, bo widać było, że bardzo dawno nie był myty.
Dopchałem się do beczki z zupą, kapo wlał do garnka trochę tej lury – ciepła nawet była – ale przecież nie miałem łyżki! Jak to jeść? Przechyliłem garnek i wszystko z niego wychłeptałem. Ciekło mi po brodzie, po koszuli, bo jak można jeść zupę bez łyżki? Na dnie zostało parę kawałków kapusty i brukwi. Wybrałem je palcami. A na drugi dzień, gdy wygonili nas na placyk obok baraku, znalazłem łyżkę. Co za radość! Miała tylko mały kawałek trzonka, ale to dobrze, bo można ją było schować do kieszeni. Długo tarłem nią o żwir, żeby zdrapać coś, co przyschło na amen, bo pewnie długo leżała w błocie.
I gdy wieczorem znów kapo wlał mi do garnka obozowej zupy, już miałem łyżkę!
KOMENTARZE (1)
Przepraszam! Nie mogę. Coś mnie dusi w gardle…