Trafienie samolotu nie zawsze wiązało się z jego całkowitym zniszczeniem. Historia zna przypadki, w których uszkodzona maszyna bezpiecznie lądowała. Duża w tym zasługa pilotów.
To miał być lot jakich wiele: start w mroku, dotarcie do celu, którym tamtej nocy, 4 września 1942 roku, było miasto Brema. Następnie zrzut bomb i powrót znad ognistego piekła w stronę bezpiecznego lotniska. W bombowcu Vickers Wellington zajęli swoje miejsca ppor. Stanisław Machej, kpt. obs. Bolesław Biliński, ppor. strz. Zbigniew Brzeziński, chor. rtg Klemens Muszyński i st. sierż. Józef Tomiec. Ich samolot, należący do 300 Dywizjonu Bombowego, noszący litery kodowe BH Z i imię własne „Zośka”, uważany był za szczęśliwą maszynę. Lotnicy wierzyli więc, że nic złego ich nie spotka.
Nad Bremę leciało wówczas 251, w większości czterosilnikowych maszyn. Wellingtonów było mniej – 98 samolotów. Faktycznie szczęście, o którym w swojej „Garści wspomnień z życia żołnierza–włóczęgi” pisał Aleksander Chełstowski, nawigator i bombardier 300 Dywizjonu, towarzyszyło im w drodze do celu, ale później na chwilę się odwróciło. Pilot przyjął podany przez nawigatora kurs powrotny i zauważył sylwetkę lecącego niedaleko innego, dwusilnikowego samolotu z zapalonymi światłami pozycyjnymi. Polska załoga nie miała zbyt dużo czasu na zastanawianie się, kto może im towarzyszyć, bo zauważony przez nią samolot skierował się w stronę „Zośki” i otworzył ogień. Był to niemiecki Messerschmitt 110 w wersji myśliwca nocnego.
Już pierwsze serie zraniły tylnego strzelca, następne szarpały kadłub, rozbijając radiostację, łódź ratunkową, a co gorsza – zapalając płótno tylnej części samolotu. Wybuchł pożar i od tej chwili bombowiec stał się widocznym dla innych załóg i dla obsad dział niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. W tym samym czasie Stanisław Machej, absolwent niedoszłej XIV promocji Szkoły Podchorążych Lotnictwa z 1939 roku, walczył o życie załogi, wykonując uniki przed atakami niemieckiego myśliwca. Ostatecznie wleciał w chmury, a Messerschmitt odleciał.
I wtedy znów do „Zośki” uśmiechnęło się szczęście, jakby chciało nadrobić swoją nieobecność nad Bremą: mimo że ogień strawił płótno pokrywające tylną część kadłuba i odsłonił charakterystyczny, geodetyczny szkielet samolotu, Wellington nadal był pod kontrolą pilota. Z uszkodzonymi sterami, dziurawym zbiornikiem paliwa, z milczącą radiostacją, płonącym i przerywającym silnikiem – ale leciał! Choć coraz wolniej i coraz niżej…
Załoga szykowała się na skok ze spadochronami, ale ostatecznie samolot przeleciał angielską linię brzegową i dotarł do lotniska w Ingham. Tam, pokonując kłopoty z wysunięciem podwozia, wylądował bezpiecznie. Z kabiny wyciągnięto rannego tylnego strzelca. Okazało się, że wszyscy znajdujący się na pokładzie bombowca, ozdobionego od wewnątrz laleczką w krakowskim stroju, przeżyli. Oprócz strzelca ranny był jeszcze radiotelegrafista. Bezsprzecznym było, że kunszt pilota i charakterystyczna geodetyczna kratownica konstrukcji samolotu, która niejednej załodze uratowała życie – zdały egzamin. „Zośka” dowiodła, że faktycznie była szczęśliwym samolotem.
Czytaj też: Bitwa o Anglię. Jak ostatni bastion wolnego świata oparł się Hitlerowi?
Nie chciał lądować wcześniej
Inny przypadek opisuje Adam Zamoyski na kartach „Orłów nad Europą”:
„Starszy sierżant Pietrach, dowódca Wellingtona B, jak Baby z 301 Dywizjonu, był doświadczonym pilotem i miał dobrą załogę. Pewnej nocy nad St. Nazaire wytrzymali uderzenia trzydziestu odłamków szrapneli, po czym zdołali jeszcze zestrzelić nocnego myśliwca, który wszedł im w drogę”.
Pilot w kolejnych lotach nie chciał ryzykować lotu do macierzystej bazy, gdy samolot obrywał nad celem i starał się lądować na najbliższym angielskim lotnisku, zaraz po przekroczeniu linii brzegu. Załoga nie była zachwycona: z dużym opóźnieniem wracała wtedy do swoich, a mechanicy byli podejrzewani, że niezbyt dobrze przygotowali samolot. Żartowano również z pilota. Podobnie było, gdy z jednego z nalotów wróciły wszystkie bombowce, oprócz jednego – „B”. Podejrzewano, że pilot tradycyjnie wylądował gdzie indziej, gdyż starszy sierżant zameldował przez radio:
„Leci na jednym silniku, urwało mu koniec skrzydła, zbiorniki paliwa przeciekają, a w kabinie obserwatora wybuchł pożar”.
W tej sytuacji kazano mu lądować na najbliższym lotnisku, jednak po kilku minutach baza dała znać, że nad lotniskiem przeleciał Wellington z tylko jednym sprawnym silnikiem, ze zwisającą końcówką skrzydła, postrzępionym kadłubem, z otwartymi i kołyszącymi się drzwiami komory bombowej i… poleciał dalej. Po kilku minutach z podobnym meldunkiem dzwonili oficerowie z następnej bazy, będącej na trasie bombowca. Wreszcie ciężko uszkodzona maszyna dociągnęła do macierzystego lotniska i pewnie wylądowała na brzuchu.
W obu przypadkach załogom przysłużyła się wspomniana, mocna konstrukcja Wellingtona, oparta na kratownicy z lekkich, giętych rur, tworzących skorupę kadłuba, czy szkielet skrzydła. Dzięki niej niejeden Wellington wracał do bazy z uszkodzeniami, które na pierwszy rzut oka powinny spowodować rozsypanie się samolotu w locie.
Czytaj też: Messerschmitt Me-163 Komet – najszybszy z najszybszych samolotów II wojny światowej
Forteca z oderwanym dziobem
Niewiele samolotów utrzymywało się w powietrzu z tak ciężkimi obrażeniami. Niektóre oberwały solidnie i, choć nie miały szans na bezpieczne lądowanie, dały jeszcze chwilę swojej załodze na ewakuację. Amerykanie mają swoją „Zośkę” w postaci czterosilnikowego bombowca Boeing B17 o nazwie własnej „Mizpah”, co w języku hebrajskim oznacza „wieżę strażniczą”. Ten bombowiec – w wersji G, o numerach 42-32109 – latał bojowo od stycznia 1944 r., w ramach 840 dywizjonu bombowego, 483 Grupy Bombowej. 14 lipca 1944 r. leciał nad Węgry, na bombardowanie rafinerii w rejonie Budapesztu, z załogą: por. Ewaldem A Swansonem, ppor. Paulem Berndtem, Gramenzim, Simonellim, Hishem, Bellem, Kelley’em, Tuckerem, a także dwójką – bombardierem Kennethem W. Dudley’em i nawigatorem Josephem H. Hendersonem.
Widząca zbliżającą się maszynę, niemiecka załoga baterii przeciwlotniczych dział kalibru 88 mm, dobrze wycelowała i jeden z jej pocisków trafił bezpośrednio w „Mizpaha”, całkowicie odrywając przednią część kadłuba, aż do kabiny pilotów. Wskutek trafienia zginęli bombardier i nawigator, a samolot został bardzo ciężko uszkodzony (piloci mieli m.in. zdemolowany kokpit), ale Boeing, ziejąc wielką dziurą, wciąż trzymał się powietrza. Załoga wiedziała jednak, że spada, prędkość i wysokość maleją, zatem na macierzyste lotnisko już nie powrócą.
Jak się okazało, piloci utrzymali okaleczony bombowiec około dziesięciu minut. To wystarczająco dużo czasu na ewakuację załogi ze spadochronami. Oprócz wspomnianych dwóch oficerów, nikt inny nie zginął, choć dla pozostałych uczestników tego lotu wojna się zakończyła: ośmiu zostało złapanych i trafiło do obozu jenieckiego.
Czytaj też: Samoloty, które poleciały bez pilotów!
Przez dziurę można było przejść
Historię ciężko uszkodzonych samolotów, które wracały do baz uzupełnia historia Edwarda Jaworskiego, pilota 315 Dywizjonu, który 21 października 1941 r. po walce z Messerschmittami nad Lille zdołał wrócić do bazy, podziurawionym jak sito, myśliwcem Spitfire. W gazetach polskich i brytyjskich publikowano wówczas zdjęcia pilota, który stał pod skrzydłem, a jego głowa i ramiona wystawały z wielkiej dziury, wyrwanej przez pociski z działek niemieckich samolotów.
Podobnym szczęściem mógł się pochwalić Stanisław Czarnecki, pilot 308 Dywizjonu, który lecąc Spitfire Mk IX o numerze ML116, 21 maja 1944 r., został trafiony przez pocisk artylerii przeciwlotniczej. Wybuch prawie rozerwał kadłub myśliwca za kabiną: wyrwał dziury na wylot, z których jedna wielkością na pewno przekraczała połowę wysokości kadłuba! Samolot jednak dał się prowadzić do bazy, pilot lądował szczęśliwie, a Spitfire… został wyremontowany i wrócił do akcji.
Niewiarygodnie brzmi także opowieść o amerykańskim ppor. Altonie Frazerze, ilustrowana zdjęciem jego myśliwca Corsair – trudnego w pilotażu, ale lubianego przez pilotów za mocną konstrukcję. Otóż Frazer brał udział w wymiataniu myśliwskim nad Okinawą, 22 czerwca 1945 r., lecąc w grupie około 20 Corsairów, prowadzonych przez majora Orvina H. Ramlo, gdy napotkał około 30 znakomitych myśliwców N1K2-J Shiden-Kai, które pod względem osiągów dawały sobie radę z amerykańskimi Hellcatami, Corsairami, a nawet ostatnimi wersjami doskonałych Mustangów.
Samoloty, które przechwyciły amerykańskie myśliwce, pilotowane były przez weteranów pod dowództwem porucznika Oshibuchi. W czasie walki Frazer krótką serią trafił samolot por. Keiijro Hayashi, który akurat przelatywał przed Corsairem. Sukcesem nie zdążył nacieszyć, bo seria pocisków z działek innego myśliwca japońskiego odrąbała spory kawał jego skrzydła, statecznika pionowego oraz kadłuba za kabiną. Okaleczony Corsair wyrwał się z walki i zdołał szczęśliwie wylądować. Amerykanie mieli wtedy dużo szczęścia, płacąc dwoma samolotami za stratę czterech japońskich. A samolot Frazera stał się gwiazdą zdjęć prasowych – patrząc na jego fotografie, trudno uwierzyć, że zdołał dolecieć na lotnisko i wylądować!
Czytaj też: Nie tylko nasi myśliwcy. Te Polki również dosiadały spitfire’ów
Lot bez skrzydła
Najnowsze dzieje lotnictwa również pełne są podobnych i niewiarygodnych zdarzeń. 20 października 2014 r. trzy samoloty myśliwskie F-16C z Gwardii Narodowej stanu Kansas ćwiczyły walkę powietrzną. W pewnym momencie dwaj piloci wykonali zwroty nie obserwując siebie wzajemnie i po prostu zderzyli się. Jedna z szesnastek spadła i rozbiła się (pilot zdołał się katapultować), natomiast druga z oderwanym mniej więcej w połowie skrzydłem, przeleciała jeszcze około 150 km i wylądowała w bazie.
W innej historii swoje skrzydło w podobny sposób stracił izraelski F-15. 1 maja 1983 r. dwa myśliwce F-15 pozorowały walkę z czterema szturmowymi A-4N Skyhawk. Jedną z „piętnastek” był nowy, zaledwie trzyletni samolot, lecz już zasłużony w boju: na burcie miał oznaczenia dwóch zestrzelonych MiG-ów-21 i dwóch MiG-ów-23. Nosił nazwę własną „Markia Shchakim”, a jego załogę stanowili pilot Zivi Nedivi i nawigator Yehoar Gal.
W czasie tego treningowego starcia nad pustynią Negev wspomniany myśliwiec zderzył się z jednym z mijanych Skyhawków. Szturmowiec eksplodował, ale jego pilot zdążył się katapultować. F-15 natomiast stracił prawie całe skrzydło i spory zapas paliwa, ale sterujący nim zdołał, włączając dopalacze i wykorzystując pomoc elektronicznych systemów sterowania, przyjąć kurs na własną bazę Ramon. Lądowanie było ryzykowne, bo gdy pilot zmniejszał prędkość, samolot od razu tracił sterowność.
Z drugiej strony załoga, zamierzając ocalić samolot nie chciała się katapultować. Nie było zatem innego wyjścia, jak podejść do lądowania z bardzo dużą prędkością, dwukrotnie większą od przepisowej. Mając na prędkościomierzu 480 km/h samolot uderzył kołami w pas startowy. W tym momencie odpadł hak, którego zadaniem było zaczepienie o liny na pasie i hamowanie. Ostatecznie maszyna zatrzymała się sama, tuż przed siatką rozciągniętą na końcu pasa.
Dopiero wtedy, kiedy załoga wyszła z okaleczonej „piętnastki”, zorientowała się, że samolot stracił skrzydło. Wcześniej bowiem lotnicy zajęci walką o przetrwanie nawet tego nie zauważyli. Nikt też nie podał im tej wiadomości przez radio! Pilot przyznał, że dobrze, że tak się stało, bo gdyby wiedział, że leci bez skrzydła, nie ryzykowałby lądowania i wraz z drugim członkiem załogi po prostu katapultowałby się.
Czytaj też: Spektakularna kariera Mariana Zacharskiego. Jakim cudem zdobył dla Polski plany F-15?
Bibliografia:
- Chełstowski Aleksander, Garść wspomnień z życia żołnierza – włóczęgi, Wrocław 2010
- Zamoyski Adam, Orły nad Europą, Kraków 2004
- https://www.americanairmuseum.com/aircraft/6273, według B-17 Flying Fortress Story – Roger Freeman (dostęp: 21.10.2021 r.)
- https://menway.interia.pl/historia/news-wyladowal-samolotem-bez-skrzydla-jak-to-mozliwe (dostęp: 21.10.2021 r.)
- https://ww2aircraft.net/forum/threads/battle-damaged-aircraft-of-ww2.15431/page-4 (dostęp: 21.10.2021 r.)
KOMENTARZE (1)
Dość jednostronne. Ot, choćby Niemieckie „ciotki ju” też mogły sporo przetrwać. Nawet więcej niż sporo. Istnieje wiele relacji o Ju-52 podziurawionych dosłownie jak sito, czy z oderwanymi fragmentami skrzydeł/stateczników, których piloci zdołali bezpiecznie dolecieć do celu i wylądować. No ale kto by się tam tym zajmował, w końcu historię piszą zwycięzcy, nie?