„Każdy żołnierz Unii, który słyszał okrzyk bojowy Konfederacji, znany jako rebel yell, i powiedział, że się go nie przestraszył, prawdopodobnie nigdy go nie słyszał” – pisał w swojej monumentalnej pracy The Civil War. A Narrative wybitny historyk Shelby Fotte. Słynny piskliwy wrzask buntowników z Południa był nieodzownym elementem większości bitew amerykańskiego konfliktu, a do dziś pozostaje przedmiotem dyskusji i badań.
Mrożące krew w żyłach wycie miało niczym lament banshee – zjaw z irlandzkiej mitologii – przestraszyć przeciwnika, zapowiadając jego rychłą śmierć. Ci, którym dane było z nim się zetknąć, określali go jako przenikliwy, płynący głęboko z trzewi i narastający skowyt kojota lub krzyk królika, który urywa się nagle wraz z rozkazem do ataku. Nie dysponujemy co prawda nagraniami rebel yell z okresu wojny domowej, ale zachowane prezentacje konfederackich weteranów z początku XX wieku zdają się potwierdzać jego wyjątkowo destrukcyjny dla słuchaczy efekt.
Jakkolwiek by to nie brzmiało, był to „najbrzydszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszał śmiertelnik” – wspominał po latach jeden z oficerów Unii. Był on jednak niezbędny na polu walki. Ppłk Arthur Lyon Fremantle, brytyjski obserwator (warto dodać, że nieoficjalny) obecny przy sztabie unionistów podczas bitwy pod Gettysburgiem miał nawet z przekąsem stwierdzić:
Oficerowie Konfederacji deklarują, że krzyk rebeliantów ma szczególne zasługi i zawsze wywołuje zbawienny i pożyteczny wpływ na ich przeciwników.
Najwcześniejsze wzmianki o rebelianckim wyciu znane są z bitwy nad Bull Run w lipcu 1861 roku – pierwszej dużej batalii wojny secesyjnej. Ale źródeł słynnego okrzyku bojowego południowców historycy i kulturoznawcy doszukują się na długo przed wybuchem konfliktu. Sugeruje się bowiem, że rebel yell był inspirowany indiańskimi okrzykami wojennymi, czyli czymś dobrze znanym mieszkańcom dzikiego pogranicza. A niektórzy spekulują, że był on oparty na starożytnych gaelickich lub celtyckich zawołaniach wojennych, które pojawiły się w Nowym Świecie wraz ze szkockimi oraz irlandzkimi imigrantami.
Jakkolwiek było, rebel yell nie był ani pierwszym, ani jedynym w historii okrzykiem bojowym. Oto niektóre z nich.
„Alala” i barritus
W szeregu kultur na przestrzeni wieków umiejętność wydawania okrzyków bitewnych była bardzo pożądaną cechą prawdziwego wojownika. A jedne z pierwszych znanych nam dzisiaj bojowych zawołań znajdujemy już w dobie antyku. W Iliadzie Homera mamy głośne okrzyki wszystkich bohaterów walczących pod Troją, a o głosie Diomedesa czytamy, że „wszystkich przenika”.
Ale nie tylko mityczni bohaterowie potrafili robić użytek ze swojego głosu. Wiadomo bowiem, że maszerujący na pole bitwy greccy hoplici zazwyczaj śpiewali hymny bojowe mające zapewnić przychylność bogów i uspokoić nerwy. Gdy jednak przychodziło do starcia, Grecy prosili o błogosławieństwo Alalę — córkę ucieleśnienia wojny Polemosa i boginię okrzyku wojennego — wykrzykując jej imię tak głośno i zaciekle, jak to tylko możliwe. Wypowiadane przez tysiące hoplitów zawołanie, wzmacniane dodatkowo uderzeniami bronią o tarcze, miało pozbawić przeciwników wszelkich złudzeń co do wyniku starcia.
W przeciwieństwie do greckich kombatantów, którzy zazwyczaj rozśpiewani szykowali się do bitwy, legioniści rzymscy przeważnie maszerowali w milczeniu. Zapewne po to, by utrzymać tak charakterystyczne dla rzymskiej sztuki wojennej dyscyplinę i porządek w szeregach. Dopiero gdy dochodziło do starcia, żołnierze mieli wydawać przerażające okrzyki wojenne.
Armia późnorzymska szczególnie upodobała sobie opisywany przez rzymskich historyków barritus. Pierwotnie była to prawdopodobnie bojowa pieśń Germanów, która miała rozpalić odwagę we własnych szeregach i jednocześnie zastraszyć przeciwnika. Nasilające się walki z plemionami germańskimi oraz coraz liczniejsza obecność ich członków w legionach sprawiły, że i barbarzyńskie zwyczaje znalazły w nich swoje miejsce.
W rzymskim wydaniu barritus zamienił się z pieśni w potęgujący się pomruk. „Zaczyna się słabym buczeniem, potem stopniowo narasta, jak ryk fal oceanu rozbijających się o klify” – pisał Ammianus Marcellinus w Dziejach rzymskich. A według Tacyta dla zwiększenia efektu grozy żołnierze Germanii „przed ustami trzymają tarcze, aby tym pełniej i głębiej głos, odbijając się, nabrzmiewał”, w czym później zapewne naśladowali ich legioniści.
Czytaj też: Kot o dziewięciu ogonach i hiszpański osioł, czyli kary cielesne w wojsku
Bóg tak chce, bo jest wielki
„Więc niech wszystkie waśnie miedzy wami znikną, kłótnie zamilkną, bitwy zakończą, a wszelka niezgoda ustanie. Ruszcie w drogę do Grobu Świętego i zbawcie ten kraj od złej rasy” – tymi słowami papież Urban II miał zakończyć swoją płomienną orację wzywającą europejskich chrześcijan na wyprawę krzyżową w 1095 roku. Wówczas wielu z obecnych na synodzie w Clermont, uniesionych słowami głowy Kościoła, zaczęło wykrzykiwać: „Deus vult!” („Bóg tak chce!”). Zaskoczony entuzjazmem słuchaczy papież miał wtedy odpowiedzieć:
Niech to będzie wasz okrzyk wojenny w walce, ponieważ to słowo jest wam dane przez Boga. Kiedy zbrojny atak nastąpi na wroga, niech ten jeden krzyk zostanie podniesiony przez wszystkich żołnierzy Bożych: Taka jest wola Boża! Taka jest wola Boża!.
W efekcie usankcjonowane przez papieża zawołanie odbiło się krwawym echem na dziesiątkach pól bitewnych kolejnych krucjat.
Krzyżowcy nie byli jednak osamotnieni w przywoływaniu Bożego imienia. Niejako bowiem na końcu ich mieczy rozbrzmiewało równie wzniosłe hasło – islamski tabkir, czyli arabskie określenie słynnego zawołania „Allāhu Akbar!” („Bóg jest wielki!”).
Fraza ta była i jest stosowana przez muzułmanów w różnych okolicznościach i to niekoniecznie związanych z wojną. Jej pierwsze bojowe wykorzystanie przypisuje się Mahometowi, gdy po zwycięstwie pod Badrem w 624 roku miał w dziękczynieniu powiedzieć: „Bóg jest wielki, chwała Bogu, który spełnił Swoją obietnicę, dał zwycięstwo Swemu słudze…”. Przerażające dla wrogów sławienie Allaha okazało się jednak bardziej żywotne niż krucjatowe. Przetrwało ono przez wszystkie konflikty, gdzie powiewał zielony sztandar Proroka, aż do niesławnego przywłaszczenia przez islamskich terrorystów.
Czytaj też: „Jedni umierali powoli, inni szybko, atoli każdego czekał taki sam los”… Krwawa historia trzeciej krucjaty
„Pamiętajcie o Alamo!”
Owo wezwanie do pamięci było okrzykiem bojowym Teksańczyków podczas decydującej bitwy pod San Jacinto w kwietniu 1836 roku. Miało ono pobudzić ludzi gen. Sama Houstona do krwawej zemsty na armii meksykańskiej, która zaledwie kilka tygodni wcześniej bezlitośnie wymordowała obrońców misji Alamo w San Antonio.
Hasło okazało się bardzo skuteczne, co zresztą przewidzieli dowódcy teksańscy, którzy po płomiennej przemowie gen. Hustona zakończonej wezwaniem o pamięć o Alamo mieli powiedzieć: „Do diabła! Po takim przemówieniu nie będzie wielu jeńców”.
I rzeczywiście, mniej liczne siły Teksańczyków bez trudu pokonały armię gen. Santa Any, wybijając blisko połowę jej stanu i biorąc do niewoli samego dowódcę odpowiedzialnego za masakrę w Alamo.
Słynny okrzyk przetrwał przyłączenie czy też – jak chcieli niektórzy – aneksję Teksasu do USA i był wykorzystywany również podczas wojny meksykańsko-amerykańskiej w latach 1846–1848.
„Banzai!”
Złowieszczy okrzyk japońskich żołnierzy rozlegający się na pacyficznym froncie II wojny światowej jest chyba jednym z najbardziej znanych i rozpoznawalnych bojowych zawołań w historii. Pierwotnie jednak nie miał on nic wspólnego z walką na śmierć i życie. A wręcz przeciwnie – zapożyczone z języka chińskiego słowo można przetłumaczyć jako „dziesięć tysięcy lat” i od zawsze było używane w życzeniach długiego i szczęśliwego życia.
I takie też było przesłanie okrzyków żołnierzy Kraju Wschodzącego Słońca, którzy, idąc do ataku, mieli zwyczaj wykrzykiwania na całe gardło: „tennōheika banzai!”, co można z grubsza przetłumaczyć jako „niech żyje cesarz!”.
W miarę jednak jak wojna się przeciągała, a jej zbliżający się efekt końcowy zdawał się nie napawać optymizmem dowództwa Nipponu, okrzyk, najczęściej skrócony do samego „banzai!”, stał się wizytówką mas japońskich żołnierzy uderzających w samobójczych atakach na pozycje aliantów.
Romantyczna legenda przez wiele lat głosiła, że z tym okrzykiem na ustach ginęli także piloci kamikaze, gdy wbijali się swoimi machinami w amerykańskie okręty. Naprawdę jednak nie udowodniono, że tak rzeczywiście było.
Czytaj też: To wtedy po raz pierwszy zawiał „boski wiatr”. Krwawa historia mongolskiej inwazji na Japonię
Geronimo skacze z Currahee
Japoński okrzyk, choć znany, nie zapisał się jednak w powszechnej świadomości tak bardzo jak „Geronimo!”, wykrzykiwane przez amerykańskich spadochroniarzy. Za pomysłodawcę tego zawołania uznaje się szer. Aubreya Eberhardta, służącego w eksperymentalnej jednostce testującej wykorzystanie wojsk powietrznodesantowych w działaniach wojennych.
W 1940 roku Eberhardt wraz z towarzyszami przechodzili morderczy trening w Forcie Benning w stanie Georgia. I to właśnie tam obejrzany w ramach obozowej rozrywki film Geronimo o dzielnym wodzu Apaczów miał zainspirować Eberhardta do wykorzystania tego indiańskiego imienia w czasie pierwszego skoku ze spadochronem. Młodego żołnierza, jak też dużą część jego kolegów, zwyczajnie przerażała bowiem perspektywa opuszczenia pokładu samolotu z kawałkiem jedwabiu nad głową. O swoim pomyśle powiedział kompanom, ale z ich strony spotkał się jedynie z niedowierzaniem i żartami.
Urażony do żywego szeregowiec postawił jednak na swoim i kiedy następnego dnia skoczył z transportowego douglasa, wszyscy rzeczywiście usłyszeli przeciągłe „Geronimooooo!”. Reszta kolegów nie chciała być gorsza, więc podczas swoich skoków podjęła jego bojowy okrzyk.
Po przystąpieniu USA do wojny „Geronimo” stało się nawet, za zgodą potomków dzielnego Apacza, oficjalnym mottem 501. Pułku Piechoty Spadochronowej wpisanym w insygnia jednostki.
Czytaj też: Szlachetny Indianin? Nic podobnego! Mit mija się z rzeczywistością
Wykrzykiwane imię indiańskiego wodza, choć dość szybko zadomowiło się również w pozostałych jednostkach spadochronowych, to wkrótce znalazło swojego konkurenta. Dowódca 506. Pułku Piechoty Spadochronowej płk Robert Sink, chcąc wyróżnić swój oddział spośród reszty żołnierskiej masy, nakazał wykrzykiwanie „currahee!”.
Była to nazwa góry w obozie szkoleniowym w Toccoa, gdzie ludzie płk. Sinka przechodzili katorżnicze wręcz przygotowania do walk na froncie. Według dowódcy to właśnie wysoka na ponad 500 m Currahee, którą żołnierze w pełnym rynsztunku musieli zdobywać raz za razem, zrobiła z nich prawdziwych i odważnych spadochroniarzy. I choć wspomnienie ciężkiego szkolenia w Toccoa nie było dla nich niczym przyjemnym, to zawsze pokrzepiała ich myśl, że krzycząc „currahee”, oznajmiali wszystkim: „nie mamy sobie równych” (tak z języka Czirokezów tłumaczy się nazwę tej góry).
Początkowo dowództwo amerykańskie było generalnie przeciwne wszelkim krzykom podczas desantu powietrznego. Obawiano się, że wrzeszczący spadochroniarze mogą zdradzić wrogowi swoją pozycję. Jednak napływające z frontu doniesienia o sukcesach żołnierzy jednostek powietrznodesantowych, mimo wykrzykiwanych haseł bojowych, usankcjonowało ich używanie. Natomiast „Geronimo!” przetrwało kolejne konflikty, a jego popularność rozprzestrzeniła się poza sferę militarną, na trwale wpisując się w światową popkulturę.
Bibliografia
- Ambrose S.E., Kompania braci, tłum. L. Erenfeicht, Warszawa 2014.
- Andrews E., 8 Legendary Battle Cries, History.com [dostęp: 24.06.2021].
- Foote S., The Civil War. A Narrative, vol. 1–3, New York 1958–1974.
- Frankopan P., Pierwsza krucjata. Wezwanie ze Wschodu, tłum. M. Wyrwas-Wiśniewska, Warszawa 2015.
- Hammond N.G.L., Dzieje Grecji, tłum. A. Świderkówna, Warszawa 1994.
- Haskew M.E., The Airborne in World War II: An Illustrated History of America’s Spadopers in Action, New York 2017.
- Homer, Iliada, tłum. F.K. Dmochowski, Wrocław 2004.
- Inglis J., Battle Cries: The Most Stirring Speeches from History’s Greatest Warriors, Activists, Politicians, and Revolutionaries, San Diego 2013.
- Januszewski T., Lotnicy śmierci i ich samoloty, Warszawa 1993.
- Keegan J., Dzieje wojen, tłum. G. Woźniak, Warszawa 1998.
- Tacyt, Wybór pism, tłum. S. Hammer, Wrocław 2004.
- Wojtczak J., Alamo – San Jacinto, Warszawa 1996.
KOMENTARZE
W tym momencie nie ma komentrzy.