Władysław miał co świętować. Po pasmach niepowodzeń dyplomatycznych wreszcie nadszedł wyczekiwany sukces w kurii awiniońskiej. Papież ukarał butę komtura Lautenburga palącego biskupie wioski podczas odwrotu spod Brześcia i wydał bullę ostro potępiającą Zakon.
— Chwała Bogu! — krzyknął, gdy Borutka przyniósł wiadomość od kanclerza do zbrojowni, gdzie zszedł nadzorować przegląd broni. — Wyrzuty sumienia przestaną dusić mnie w nocy!
— Król źle sypia? — zmartwił się Wrończyk. — To Jarota nie wie, że królowi trzeba przynieść mleka przed snem?
— Wyrosłem z mleka — fuknął Władek, przyglądając się tarczom wiszącym na ścianie. — Nie pomaga na poczucie winy.
— Możliwe — przyznał poważnie Borutka i dodał: — Na tym w ogóle się nie znam.— Dobrze, że nie wymądrzasz się na tematy, których nie rozumiesz — pochwalił go Władek, podchodząc do stojaka z mieczami. — Co sądzisz o dextrariusach?
— Teraz to król tak rozmową pokierował, że nie wiem, czy odpowiadać, czy nie.
— Ujeżdżałeś je, mów — zachęcił go.
Przygotowania do batalii o wszystko
Borutka podszedł do puginałów. Wyjął jeden i sprawdził, czy ostry. Potem zrobił w powietrzu szybki ruch przebijania gardła i przekręcił ostrzem.
— Ja wolałbym walczyć tak — powiedział. Udał, że wyciera ostrze o nogawicę, i wsadził z powrotem do stojaka. Spojrzał na Władka i dodał: — Ale widzieliśmy pod Brześciem, że czeka nas inna walka. — Wyjął wielki dwuręczny miecz i zamachnął się. — Gdzie sztyletowi mierzyć się z mieczem? Więc jeśli król pyta, czy mądrze zrobił, kupując rumaki bojowe, odpowiem, że bardzo mądrze. Musimy mieć bestie, nawet jeśli nie zdołamy ich użyć.
— Zdołamy — powiedział Władysław — jeśli w wojnie, która nadejdzie, będziemy walczyć w polu. W bitwie, która śni mi się po nocach. W wielkiej batalii o wszystko.
— Czyli jednak król dobrze sypia i z tymi wyrzutami to było przesadzone — zachichotał Wrończyk.
Władek pogroził mu, nie był w nastroju do żartów.
— Musimy się jeszcze dużo nauczyć — powiedział poważnie. — Krzyżak jest świetnie wyszkolony, karny i uzbrojony po zęby.
— Wymyśliłem coś. — Oczy Borutki zalśniły. — Bełt ognisty!
— Ty tylko o jednym! — fuknął Władek.
— Król się nie stroszy, król posłucha, to potem podziękuje — nie przejął się jego nastrojem Wrończyk. — Byłem u kowala…
— U partacza? — Władek znał upodobanie Borutki do kupowania taniej, u niezrzeszonych.
— Nie, u cechowego i w dodatku Niemca. Natchnął mnie ten bełt, którym zabito komtura Almenhausena. Pomyślałem, że jak w te zawinięte zadziory pod grocikiem wsadziłoby się pakuły, leciutko tylko maźnięte
smołą, to… — Zrobił ruch, jakby naciągał kuszę, wkładał grot w ogień i strzelał. — Pach!
— Też mi wynalazek — wzruszył ramionami Władysław. — Płonące strzały, stare jak świat.
— I nieskuteczne — poruszył palcami Borutka — skoro świat jeszcze nie spłonął. Ja nie o tym. Schmied, kowal Niemiaszek, zrobił mi już kilka sztuk, udoskonalam, bo rzecz cała w tym, żeby pakuły nie wyleciały z zakręconego zadziorka podczas lotu strzały. Robota szłaby szybciej, gdyby król sypnął groszem — uśmiechnął się na koniec.
— Wiedziałem, że na końcu jest haczyk. Popracuj za własne, a jak się powiedzie, tobie zwrócę, a kowalowi zapłacę.
— Ku chwale Królestwa — mruknął Wrończyk.
Czytaj też: Jak król czeski próbował ukraść polską koronę
Żywe trupy
— Jak Krzyżacy to zrobili, że zniknęli z pola walki? — Władek zapytał o to, co dręczyło go od dawna.
— Szereg walczących konno, rumaki olbrzymie, zasłaniały tych, co chowali się za nimi, mur tarcz i było po wszystkim — powiedział Borutka.
— Tyle widziałem i ja, i wszyscy, którzyśmy tam byli. Pytam, jak to zrobili?
— Technika i lata ćwiczeń, żadnej w tym nie ma tajemnicy — odpowiedział Wrończyk.
— No dobrze, to rozumiem, ale jest jeszcze coś innego, czego nie mogę zapomnieć. Borutka, czy ty wiesz, co się stało z rannymi?
— Czy ja wiem? — powtórzył niepewnie Wrończyk.
— Dlaczego rozwiali się w powietrzu? W łanie żyta zostali tylko ci z końca bitwy. Nawet ten Węgier, co go Jarota wyciągnął spod końskich kopyt…
— I tak byśmy ich nie uratowali — powiedział Borutka głosem, w którym nie było ani krzty zwykłej dla niego przekory. — To byli ciężko ranni, żywe trupy.
— Ale nasi ludzie! — krzyknął Władek, aż miecz, którym bawił się Wrończyk, wypadł mu z ręki i głucho uderzył o posadzkę zbrojowni. — A obowiązkiem wodza jest dbać o rannych, bo przelewali krew…
— W tym rzecz — cicho powiedział Borutka. — Wielu łaknie krwi.
— Co ty wygadujesz?
— Król nie jest zbyt domyślny — odrzekł Wrończyk i odstawił miecz na miejsce. Założył ręce za plecami i stał z opuszczoną głową. — Albo woli udawać, że nie wie.
— Co? — Władek naprawdę nie rozumiał, o co chodzi Borutce. — Mów wprost, bo stracę cierpliwość. Wiesz coś o tym?
— Wiem, ale nie mam z tym wiele wspólnego — odpowiedział Wrończyk i cofnął się. — Kujawy to szczególny kraj, prawda?
— Nie chrzań, przejdź do rzeczy — nie pozwolił mu na wymyki Władysław.
— Król urodzony na Kujawach, król powinien wiedzieć, pamiętać. Starej piastunki król nie miał? Takiej, co opowiada różne straszne bajki? Król pewnie setki razy słyszał w dzieciństwie, a potem pleban albo biskup powiedzieli mu, żeby nie wierzyć. Tak było?
Piaskowe burze i biesy
Choć Władysław zaczynał rozumieć, do czego zmierza opowieść Borutki, nic nie odpowiedział.
— Król myślał, że wąpierze wymarły przed setkami lat, utopce się potopiły, strzyg nie widuje się w wielkich miastach, więc ich nie ma. O biesach to może i nawet stara piastunka króla zapomniała albo nie wiedziała, co o nich powiedzieć, bo dziwne.
Mówiła — pomyślał Władysław. — Mówiła, że to istoty stare jak świat; że królestwa, rzeki i puszcze znikną z ziemi, a ona będzie trwać i hulać na niej będą tylko piaskowe burze i biesy. Wąpierze nazywała martwcami i przestrzegała przed naśmiewaniem się z dziadów, co gadają, że widują dawno zmarłych, a jakby żywych. O tym, że wypijają krew z ludzi, uwielbiała gadać, ale jak Kazik, nasz brat młodszy, zaczął ze strachu sikać w łóżko, przestała.
I żaden pleban nie musiał mi mówić, że upiorów nie ma. Nigdy nie widziałem ich ofiar, za to wiem, jak okrutni dla siebie potrafią być ludzie. To mi wystarczy, wierzę w Boga i świat, w którym naprawdę żyję. O pewnych rzeczach nie należy mówić. Tak jak ja i Jadwiga nie rozmawiamy o chorobie i wyzdrowieniu Kazimierza. Gdy ktoś pyta, przypominamy, jak modlił się za niego Ojciec Święty, i wyrażamy wdzięczność Panu za uzdrowienie syna. Jadwiga często dodaje „chwała Matce”, a każdy, kto słyszy, rozumie, że chodzi o Matkę Boską. Udało się, jest ulga i sprawa zamknięta.
— Zatem ranni zniknęli — skwitował wywód Borutki Władysław.
— Oni to zrobili — powiedział Wrończyk, a jego oczy zalśniły w półmroku zbrojowni. — Wąpierze tam były i strzygi, ich chichot szedł od łanu, dziwne, że król nie słyszał. Byli głodni, łaknęli krwi i pożywili się rannymi. — Borutka nie spuszczał wzroku z Władysława, jakby chciał zwielokrotnić jego niepokój.
— Królu? — W drzwiach stanął Jarosław Bogoria.
Władysław drgnął na dźwięk głosu kanclerza.
— Dość o tym — odpowiedział Borutce.
— Mam pilną wiadomość, możemy mówić? — dopytał Bogoria.
— Dobrą czy złą? — wysilił się na żart Władek i mrugnął do Wrończyka, rozwiewając napięcie, jakie zapanowało między nimi.
— Gdybym był Doliwą, nie Bogorią, powiedziałbym, że koszmarną — odpowiedział w tym samym tonie kanclerz.
— Mów — przestał żartować Władek.
— Jan Luksemburski ogłosił wielką krucjatę na Żmudź — oznajmił grobowym głosem Bogoria.
— Do diabła! — zaklął Władysław i ruszył ku wyjściu.
Z mroku usłyszał złośliwe parsknięcie Borutki.
Czytaj też: Tajemnicze słowiańskie bóstwo o trzech twarzach
Mistrz miecza
Jan Luksemburski na czele armii krzyżowców wkraczał do Torunia (…). Rozparte nad Wisłą miasto zrobiło na nim wrażenie wysokim murem miejskim, składami towarów, kramami tętniącymi życiem kupieckim i górującym nad miastem krzyżackim zamkiem. Uwagami wymieniał się z towarzyszącym mu Henrym, oszczędzając gospodarzom zachwytu, czego nie mógł znieść wielki mistrz Werner von Orseln.
— Naprawdę boli go, że odmówiliśmy spędzenia świąt w krzyżackiej stolicy? — spytał Henry’ego szeptem, gdy wchodzili na ucztę przygotowaną przez komtura toruńskiego.
— Żadne z miast Zakonu nie może się równać z Malborkiem, chcieli pokazać swą potęgę, a tym im to uniemożliwiłeś — cicho odpowiedział Henry. — Zmusiłeś mistrza, by pofatygował się do Torunia.
— Nie trzeba było — obłudnie zaśmiał się Jan.
— Patrząc na to — Henry spojrzeniem wskazał coraz więcej płaszczy braci rycerzy — mistrz zrobi co w jego mocy, by przypisać krucjatę sobie.
Jan nie zdążył odpowiedzieć, weszli do refektarza przygotowanego do uczty. Rzeczywiście, było w nim biało od Krzyżaków. Przebiegł wzrokiem liczbę stołów i obecnych zakonnych gości.
— Gdzie miejsce dla moich książąt, hrabiów i rycerzy? — zapytał wielkiego mistrza.
— W Malborku, gdzie każdego roku gościmy krzyżowców ze świata, mamy jadalnię na pięćset osób. W Toruniu refektarz przewidziany jest jedynie dla zakonnych braci — odpowiedział Werner z pobożną miną. — Chcąc uhonorować twą obecność w komturii, prosimy do zakonnego stołu. Rycerzy nakarmimy w odrębnych izbach. (…)
— Poprośmy Pana o błogosławieństwo przed posiłkiem — powiedział mistrz i sam zaczął modlitwę.
Uczta była wystawna, wino i jadło przednie, naczynia bogate, ale przez całą wieczerzę zamiast muzyki towarzyszył im lektor czytający Pismo Święte.
— Piękne kielichy — zauważył Jan, dotykając czaszy zdobionej fligranem.
— Weneckie szkło. Przez jakiś czas siedziba naszych mistrzów była w mieście świętego Marka — odpowiedział Werner. — W Malborku mamy całą zastawę.
Jan zignorował natrętne przypomnienie i poprosił o więcej wina.
— Chciałbym o coś spytać, mistrzu — odezwał się Henry de Mortain. — Wśród braci, których poznaliśmy dzisiaj, nie było wielkiego marszałka, a z tego, co mi wiadomo, jest to najważniejszy z wojskowych urzędników Zakonu.
— Owszem — kwaśno odpowiedział Werner — obecnie nie mamy marszałka.
Czytaj też: “Wojenna korona” – Elżbieta Cherezińska zachwyca
Dwie pieczenie na jednym ogniu
— Ostatni był tak bitny, że wciąż się zastanawiamy, który z nas jest godzien, by przejąć jego funkcję — dopowiedział Zyghard von Schwarzburg.
— Henryk von Plötzkau, tak? — spytał Henry. — Ten, który wsławił się zdobyciem dla Zakonu Gdańska?
— Nie tylko — wymijająco odpowiedział mistrz.
— Posłał na tamten świat tylu pogan, że zapewnił sobie miejsce w niebie — powiedział z szacunkiem wielki szpitalnik.
— Zapewne i przez ich ewangelizację? — od niechcenia zapytał Jan, podstawiając podczaszemu kielich.
— Był mistrzem miecza — rozwiał wątpliwości Schwarzburg.
— I zginął chwalebnie — dopowiedział niedźwiedziowaty, po czym się napił.
— Lautenburg — szeptem przypomniał Janowi jego nazwisko Henry.
— W bitwie z wojskami Giedymina na zamarzniętym jeziorze Biržulis — dodał wielki szpitalnik.
— A ja słyszałem, że poganie spalili go żywcem — dociekał Henry de Mortain.
— Owszem, po bitwie. Razem z koniem — odstawił kielich Lautenburg. — Płonął, recytując wersety z Pisma.
— Skąd to wiadomo? — dopytywał Henry.
— W Zakonie nie puszczamy płazem obelg wobec świętej wiary. Wielki komtur Wildenburg dopadł tych, którzy podkładali ogień — powiedział Luther z Brunszwiku.
— Szkoda, że nie wszystkich — pogodnie odpowiedział Jan — mielibyśmy problem Giedymina z głowy.
Dostojnicy zakonni wymienili się spojrzeniami i w tej samej chwili służba zaczęła wynosić puste półmiski. (…)
— Cóż — zmrużył oczy wielki mistrz — najwyższy czas zacząć rozmowy. Gdzie zatem chce się wybrać król Czech? — Ton głosu Orselna stał się irytująco pobłażliwy.
— Południowym szlakiem, przez Wielką Puszczę na Grodno.
Przez chwilę słychać było chrupanie orzechów w potężnych szczękach Lautenburga.
— Zatem po cóż było mamić świat, iż celem krucjaty są Żmudzini? — z lekceważeniem powiedział mistrz. — Trzeba było przyznać, że zamiarem króla jest uderzenie na Litwę.
— Czyżby w grę wchodziły inne względy niż ewangeliczne? — włączył się w przepytywanie go Schwarzburg.
— Co masz na myśli, komturze Grudziądza? — spytał Jan swobodnie, sięgając po garść orzechów.
— Giedymina. I rozbicie sojuszu Litwy z Polską — rozszyfrował go Schwarzburg. — To się nazywa „upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”, prawda? Za darowane przez papieża pieniądze ze świętopietrza uderzyć na niewygodnego Ojcu Świętemu sojusznika króla Władysława. Pozbyć się problemu stolicy apostolskiej, tej skazy na wizerunku ulubionego chrześcijańskiego króla papieża Jana. I jednocześnie sprowokować Władysława do wojny, bo zgodnie z sojuszem, będzie musiał się ująć za Giedyminem. Wojny, która przeniesie się z dzikiej Litwy na Królestwo Polskie i która, gdyby była udana, mogłaby ci, panie, przynieść wymarzoną koronę. Tę, którą lubisz włączać do swej tytulatury, jak mówią twoi legiści, po żonie.
Źródło:
Tekst stanowi fragment najnowszej książki Elżbiety Cherezińskiej „Odrodzone królestwo” 5. tomu bestsellerowego cyklu. Powieść ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka.
KOMENTARZE (1)
W tym momencie nie ma komentrzy.